Była jedną z tych uczennic, o których można łatwo zapomnieć, że nawet są w klasie. Nie odznaczają się niczym szczególnym. Tak już jest w nauczycielskiej profesji, że hałaśliwe, rozrabiające dzieci pochłaniają większość naszej uwagi, a takie jak ona po prostu gdzieś tam sobie są w bocznej ławce, z tyłu klasy.
Taka właśnie była: cicha, spokojna, posłuszna, niczym się właściwie nieodznaczająca. W klasie pełnej hałaśliwych, rozbrykanych dzieciaków, a miałem ich wtedy aż trzydziestkę, była jedną z najcichszych osób. Nie sprawiała żadnych kłopotów wychowawczych. Była nieśmiała. Pamiętam jej bojaźliwy uśmiech. Uśmiech dziecka, które nie jest do końca przekonane, że może się uśmiechać.
Czasami myślałem, że jest zbyt cicha nawet. Że trzeba by ją jakoś rozruszać. Czasami się to udawało. Jak podczas tego dnia, gdy wziąłem uczniów za szkołę, by brnąć przez głęboki śnieg na rakietach śnieżnych. Żadne z dzieciaków nie potrafiło umocować sobie rakiet na butach. Nie potrafiły odpowiednio chodzić i co i rusz ktoś się przewracał, czemu wtórowała salwa śmiechu kolegów i koleżanek. Przewróciła się i ona, lądując twarzą w głębokiej zaspie. Pamiętam jej perlisty śmiech i niezgrabne próby powstania. Śnieg topniał szybko na jej twarzy. Nie wiedziałem, czy krople wody na jej policzkach to był stopniały śnieg, czy łzy radości.
Jej nieśmiałość wynikała po części z tego, że bardzo słabo znała angielski. Właściwie w drugiej klasie nie znała jeszcze alfabetu. Nie miał jej w domu kto nauczyć.
Mieszkała sama z babcią w domu nad jeziorem tuż przy szkole. Przez to, że mieszkała tak blisko, w największe nawet mrozy przychodziła na lekcje.
Czasami, przy 40-stopniowych mrozach, byliśmy w klasie tylko we troje: ona, ja i pomoc klasowa. Nie zawsze przychodziła na czas, ale nigdy nie opuszczała szkoły. Czasami widać było po tym, jak kładła głowę na ławkę, że jest zmęczona i że raczej zostałaby w domu jak większość jej koleżanek i kolegów.
Babcia – po ichniemu: kokum – nie dawała jej tego wyboru. Babcia rozumiała potrzebę edukacji.
Pamiętam, jak kokum przyszła na wywiadówkę. Sama nie mówiła ni słowa po angielsku i indiańska nauczycielka z klasy obok przyszła, by służyć pomocą jako tłumaczka.
Kokum usiadła i nie spuszczała ze mnie wzroku, jakby świdrowanie mnie nim miało jej pomóc zrozumieć, co mówię. Na jej twarzy malowało się napięcie, a oczy były pełne niepokoju aż do momentu, gdy usłyszała, że wnuczka uczy się kitchi minishin – bardzo dobrze, bardzo ładnie. Iskierka radości i dumy w oczach staruszki i cichy szept.
Migwetch. Dziękuję.
Na chwilę nasze dwa jakże odmienne światy zetknęły się w niepojęty sposób. Pomimo ogromnych różnic między nami, przez chwilę byliśmy jedno: jednomyślni.
Stara Indianka, która większość życia spędziła w szałasie nad jednym z tysiąca jezior w sercu kanadyjskiej dziczy, i nauczyciel z Polski, absolwent uniwersytetów, mieszczuch, przez chwilę pomyśleli o tym samym i poczuli podobnie. Zależało nam na tym dziecku, na jego powodzeniu w szkole. Czuliśmy dumę z jego sukcesów i troskę o jego przyszłość. Każde na swój sposób, ale jednak podobnie.
Ostatnie związane z nią wspomnienie mam z upalnego czerwcowego dnia. Duży plac pośrodku rezerwatu przygotowywany był na okoliczność „homecoming” – corocznego zlotu mieszkańców. Wiązało się to z koniecznością postawienia tipi i przygotowania ogromnej ilości jedzenia rozdawanego potem przybyłym. Grom i zabawom pod gołym niebem nie było końca, a wszystko bez alkoholu, w ciepłej, przyjaznej, wręcz rodzinnej atmosferze. Zabrałem tam swoich uczniów na wycieczkę, by zobaczyli, jak się buduje tipi. Pamiętam, jak stała z patykiem przy ognisku, buzia cała umorusana marshmallow – ptasim mleczkiem… Moment nieuwagi i zamiast pysznej przekąski miała na patyku zwęgloną masę. Nie wydała się tym zmartwiona, w jej oczach buta i zadziorność, lecz nie smutek. Aż chciałoby się tonem filozofa wygłosić jak maksymę słowa mające nadać kierunek życiu: „Nie przejmuj się! Zawsze przecież można podpiec kolejne ptasie mleczko”. Szkoda, że nie wzięła sobie tego doświadczenia do serca…
Żadne z tych wspomnień nie wydaje się teraz rzeczywiste. Zbyt dużo jest w nich ciepła, radości, nadziei.
Dysonans. Emocje biorą nade mną górę i myślenie przestawia mi się na angielski.
Rzadko teraz po polsku piszę i rozmawiam i pewne rzeczy łatwiej mi już wyrazić w angielskim właśnie. Jak to, że the world seems broken to me, and so is my heart. Chwilowo trudno mi uwierzyć w ciepło, radość i nadzieję.
Gdy piszę te słowa, zimne i pozbawione życia ciało mojej byłej uczennicy leży gdzieś na stole w prosektorium. Znaleziono ją martwą w zeszły piątek. Piątka jej rodzeństwa spała w pokoju obok, gdy popełniała samobójstwo. Miała 11 lat. Zbyt młoda, by umrzeć, szczególnie w ten sposób.
To czwarte samobójstwo indiańskiego dziecka w tym roku. Tydzień wcześniej zabiła się 12-latka z rezerwatu w Manitobie, a w styczniu dwie 12-latki z Wapekeka w odstępie zaledwie paru dni. W przypadku dziewcząt z Wapekeka miejscowi nawet odkryli, i to już w lecie zeszłego roku, że dziewczyny zawarły pakt samobójczy. Powiadomili o tym personel lokalnej stacji zdrowia i poprosili o pomoc. Nie nadeszła w porę.
Podobnie było i z moją uczennicą. Ktoś, może jej nowy nauczyciel, może babcia, może koleżanka z klasy, zauważył, że coś jest nie tak, że przechodzi przez trudny okres, że trzeba, by porozmawiała z kimś o swoich problemach. Tyle że w większości rezerwatów nie ma pomocy psychologicznej. Nie ma psychologów, nie ma psychoterapeutów, nie ma księży, nie ma telefonów zaufania, nie ma się do kogo zwrócić o pomoc. Rezerwat, dostępny tylko drogą lotniczą, na opiekę medyczną w zakresie zdrowia psychicznego otrzymał od rządu zaledwie 10 proc. obiecanych środków, jak to gdzieś wyczytałem, może plotki. Nie starcza to na wiele. A potrzebujących jest sporo. Miała polecieć do Sioux Lookout, by tam z kimś porozmawiać, ale lot był przekładany ze względu na pogodę. Teraz już nie jest potrzebny.
Dużo we mnie goryczy i gniewu. Niezgody na tę nienormalną sytuację. Bo nie jest normalne, co stało się dla mnie normalne. I nie chodzi o brak pitnej wody, przerwy w dostawie prądu, ciągły brak Internetu, brak dostępu do sieci telefonii cyfrowej czy ciągły brak podstawowych produktów żywieniowych w sklepie…
Chodzi mianowicie o brak nadziei. A konkretnie o to, że zaczynam każdy nowy rok szkolny, myśląc, gorąco w sercu prosząc Boga o to, że dobrze by było, by że żaden z moich uczniów (byłych i obecnych) w tym danym roku nie zginął na przykład w pożarze domu czy topiąc się w jeziorze, nie zabił się, pijąc borygo czy inne paskudztwo, nie został zabity ani nie popełnił samobójstwa… i z każdym kolejnym rokiem mam coraz mniej nadziei, że tak właśnie się nie stanie. Im dłużej jestem „up north” – na północy (i nie myślę tu o okolicach Barrie, o cottage country kilka zaledwie godzin jazdy na północ od Toronto, ale o prawdziwej północy, takiej, gdzie już nikt nie zachwyca się zorzami polarnymi, bo są pospolite niczym psie g…), tak że im dłużej jestem na północy, tym coraz trudniej o to. Trzy miesiące do końca roku szkolnego. Może się uda. Może już żaden z moich uczniów nie stanie się „statystyką”. Tak nam dopomóż Bóg, Kitchi Manitou, Wakantanka.
Laleczka spostrzeżona podczas spaceru po rezerwacie stała się dla mnie metaforycznym wyrazem doświadczenia, jakie jest udziałem indiańskich dzieci: porzucone, zaniedbane, złamane, bezsilne.
Aleksander Borucki
jest absolwentem filozofii UJ, od 2010 roku naucza w indiańskich rezerwatach na terenie północnego Ontario i Alberty, obecnie w pobliżu Wielkiego Jeziora Niewolniczego. Jego relacje można czytać na stronach www.goniec.net pod zakładką U Indian.
[…] Korespondencja własna z rezerwatu: Z każdym rokiem mam mniej nadziei… […]