Przez cały kwiecień czytałem na Fejsbuku (moje główne medium komunikowania się ze światem zewnętrznym) komentarze znajomych z południa Kanady (Ottawa, Toronto etc.) i z Polski mówiące o zmęczeniu zimą – wyjątkowo długą w tym roku. Tu, gdzie jestem, nikt nawet nie myślał, by coś takiego powiedzieć (no może z wyjątkiem przybyłych z południa nauczycieli).
Zima to życie. Siarczysty mróz skuwający jezioro grubą lodową powłoką jest mile widzianym gościem, którego zbyt szybkiego odejścia nikt sobie nie życzy. Bez porządnej zimy nie ma mowy o zimowej drodze, a co za tym idzie o przywiezieniu materiałów i paliwa potrzebnego wspólnocie na kolejny rok. Bez lodu umożliwiającego szybką podróż przez zamarznięte mokradła, jeziora i strumyki nie ma mowy o polowaniu na migrujące karibu ani o łowieniu ryb spod lodu.
Tak jak na południu ludzie spoglądali na prognozy pogody, wyczekując wieści o rychłym końcu zimy, tak my na północy wpatrywaliśmy się w niebo z nadzieją, że zima jeszcze potrwa kilka tygodni. Może trudno w to uwierzyć, ale tegoroczna zima przyniosła mojej wspólnocie (jak i innym w okolicy) rozczarowanie – nie było wystarczająco zimno, a przynajmniej nie odpowiednio wcześnie i odpowiednio długo. Sezon drogi zimowej rozpoczął się dopiero pod koniec marca i trwał zaledwie parę tygodni. Na dodatek lód nie był wystarczająco gruby, by pozwolić na budowę drogi, która utrzymałaby duże ciężarówki, czyli takie, które przewożą paliwo. Skoro nie można go dowieźć drogą lądową, wspólnota będzie musiała dowozić je samolotami. Będzie to kosztować około pięciu razy więcej.
To stawia pod znakiem zapytania i moją przyszłość w tym rezerwacie. Przyparta do muru rada plemienia będzie ciąć wydatki na szkołę – gdzie to tylko będzie możliwe. Póki co sytuacja jest dobra, ale kto może przewidzieć, co stanie się za kilka miesięcy, czy też w przyszłym roku szkolnym? Miejscowi nauczyciele opowiedzieli mi historię sprzed lat, gdy to rezerwat był w tarapatach finansowych i przez ponad dwa miesiące żaden z nauczycieli nie dostał wypłaty. Miejscowi jakoś przetrwali, przyjezdni nie wrócili na następny rok. Swoją drogą dobrze by wiedzieć, czy w przyszłym roku będę miał pracę, czy też nie – uczenie w rezerwacie nie przewiduje takiego luksusu i póki co nikt z nas nie wie, na czym stoi. W związku z tym zacząłem rozglądać się za inną pracą – tak na wszelki wypadek. Mam nadzieję, że tu zostanę, więc nie przykładam się zbytnio do rozsyłania podań o pracę. Więcej czasu ostatnio poświęciłem jeżdżeniu skuterem śnieżnym, łowieniu ryb i polowaniu na gęsi niż czemukolwiek innemu.
Tak mi minął kwiecień, a tymczasem nagle przyszła wiosna i więcej z niej szkody niż pożytku póki co. Śniegu na północy było mnóstwo, a że zima trzymała dosyć długo, to gwałtowne roztopy przyniosły falę powodzi. Attawapiskat i Kashechewan ucierpiały najwięcej (media pewnie będą o tym niedługo trąbić), ale i pobliskie rezerwaty mają problemy. W naszym rezerwacie również popękało parę rur, w tym jedna dostarczająca wodę do kompleksu mieszkalnego nauczycieli – czwórka nauczycieli jest bez bieżącej wody od kilku dni. Problemy zaczęły się w zeszły piątek, ale był weekend, więc nikt się zbytnio nie przejął – ekipa naprawcza zjawiła się dopiero w poniedziałek i zaczęła coś grzebać w ziemi, a dziś (wtorek) robotnicy doszli do wniosku, że chyba jednak nic nie poradzą. Póki co nauczycieli wywieziono na drugi koniec rezerwatu do miejscowego “motelu”. Miejscowi fachowcy przypominają mi stare polskie komedie Barei.
Na przykład niedawno nasza szkoła dostała jakieś dofinansowanie w ramach rządowej inicjatywy “First Nations Student Success Program”. Niby fajnie, ale jednak nie. Fajnie, że coś się w branży dzieje i że taki program został stworzony. Wystarczy jednak krytyczne spojrzenie na to, w jaki sposób finansowane jest indiańskie szkolnictwo, by stwierdzić, że program ten jedynie łata dziury – których w ogóle powinno być, ale o tym już niejednokrotnie pisałem.
Dodatkowe pieniądze zostały przeznaczone na zakup czterech interaktywnych tablic “Smartboard”. Wygląda toto jak duża biała tablica, podpina się to do komputera i niczym na ekranie komputera można przesuwać ikonki, oglądać filmy, uruchamiać programy, “rysować” po niej specjalnym elektronicznym mazakiem itd. Kosztuje takie ustrojstwo kilka tysięcy dolarów, a i za transport trzeba było pewnie zapłacić nielicho. Dostaliśmy więc cztery takie tablice… i nic. Stały sobie one przez kilka tygodni w pokoju konferencyjnym, bo nasi szkolni fachowcy… nie mogli znaleźć wiertarki. Pożyczyli komuś, ten im nie oddał i jakoś tak zeszło parę tygodni. A tymczasem sprzęt wart tysiące dolarów zbierał kurz. Teraz tablice są już zainstalowane, ale krzywo. Cóż, widać nie można mieć wszystkiego.
Jednym z wielkich plusów naszej szkoły jest pokaźna i dobrze wyposażona kuchnia. Ma niby służyć uczniom szkoły średniej, którzy mają tam zgłębiać tajniki sztuki kulinarnej, ale w praktyce jest miejscem spotkań miejscowych babć, co owocuje masą “tradycyjnego” jedzenia. Niestety niewiele z tego korzystam, bo jakoś nie mogę się przekonać do gotowanych rybich głów, czy też podpłomyka z ikrą…
Aleksander Borucki