Łatwiej jest iść z plecakiem pod górę niż wjeżdżać rowerem pod górę. A już najgorzej jest prowadzić pod górę rower z wypakowanymi sakwami. Miałam okazję do takich przemyśleń w zeszłym tygodniu, gdy wybraliśmy się z mężem na czterodniową wycieczkę rowerową Wschodnim Szlakiem Rowerowym Green Velo. Planowaliśmy przejechać odcinek od Rzeszowa do Przemyśla, ale po pierwszych 25 kilometrach trasy i 300 metrach podjazdu zmieniliśmy plany.
Green Velo, mający prawie 2000 kilometrów, to najdłuższy szlak rowerowy w Polsce. Przebiega przez obszar pięciu województw: warmińsko-mazurskiego (ok. 420 km), podlaskiego (ok. 600 km), lubelskiego (ok. 351 km), podkarpackiego (ok. 428 km) i świętokrzyskiego (ok. 190 km). Między Rzeszowem a Przemyślem przechodzi przez wsie Pogórza Dynowskiego, schodzi do doliny Sanu, wiedzie przez malownicze Pogórze Przemyskie…
Już to powinno dać nam do myślenia – te POGÓRZA. Do tego opisy, że jest to odcinek z największą sumą podjazdów, niepolecany osobom, które dopiero zaczynają przygodę z rowerami. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to wszystko najprawdziwsza prawda. Odczułam to na własnej skórze, gdy we wsi Futoma usiadłam na poboczu i powiedziałam, że dalej nie jadę. Na szczęście do Rzeszowa nie musieliśmy wracać tą samą drogą. Oranżada na rynku w Błażowej nieco poprawiła mi humor, a sił dodały ciemne burzowe chmury nadciągające ze wschodu.
Przejechaliśmy (samochodem z rowerami w bagażniku) pod Przemyśl i zmieniliśmy koncepcję wyjazdu. Zrezygnowaliśmy z wożenia całego dobytku ze sobą. Zarezerwowaliśmy dwa noclegi w gospodarstwie agroturystycznym w Łukawcu (ok. 30 km na północ od Przemyśla) i postanowiliśmy, że będziemy robić pętle na lekko.
Okolice Przemyśla to miła odmiana względem Rzeszowa, bo teren zdecydowanie się wypłaszcza. Rower sunie lekko. W takich warunkach to optymalny środek lokomocji do poznawania świata. Krajobrazy zmieniają się wystarczająco szybko, by się nie znudzić, ale dostatecznie wolno, by móc nacieszyć się danym miejscem. Można zatrzymać się przy przydrożnej kapliczce i na lody w wiejskim sklepie. Na wszystko jest czas.
Zrobiliśmy cztery pętle. Na drodze ze Stubna do Chotyńca żar lał się z nieba. A wokół pola, pola i pola. Na stodołach i słupach bocianie gniazda. Młode wystawiają głowy, otwierają czarne jeszcze dzioby. Gdy wjeżdżałam na wiadukt nad drogą A4 z Rzeszowa do Korczowej, zastanawiałam się, ile będziemy musieli czekać na przejazd jakiegoś samochodu. Droga w dole taka nowa, szeroka i… pusta. W Chotyńcu, niegdyś dużej wsi ukraińskiej, której mieszkańców wysiedlono podczas akcji „Wisła”, stoi cerkiew z 1615 roku. Jest wpisana na listę UNESCO i uznawana za jedną z najpiękniejszych w Polsce. Można zadzwonić pod wskazany numer i przyjdzie ktoś z kluczem. Na napisanej odręcznie po polsku i angielsku karteczce czytamy, że „czas oczekiwania – niedługi”.
Na wieczorną wycieczkę z naszego Łukawca wybieramy się do wsi Wielkie Oczy. Lubię jeździć wieczorem, gdy wszystko pachnie. Zatrzymujemy się na chwilę przy odrestaurowanej synagodze, w której obecnie mieści się biblioteka. Podjeżdżamy do zniszczonej cerkwi i czytamy na tablicy informacyjnej, że remont rozpoczął się w 2015 roku i miał trwać 2 miesiące. Rusztowania okalają budynek do dziś. Stamtąd przez Żmijowiska jedziemy do Wólki Żmijowskiej, wsi składającej się z przysłowiowych „trzech domów na krzyż”, w której na wzniesieniu wśród lip stoi cerkiew Narodzenia NMP. Od wojny nie odprawia się tu nabożeństw. Mój mąż zastanawia się, jak długo jeszcze takie cerkwie będą stały, ile lat wytrzymają. Przy drzwiach pewnie jakieś dziecko napisało kredą MAMA + TATA = LOVE.
Cel na kolejny dzień to Horyniec-Zdrój. Na początku 60-kilometrowej pętli wieś o nazwie Krowica Sama. W niedalekim Budomierzu podjeżdżamy pod granicę polsko-ukraińską. Takie granice mają w sobie coś przyciągającego. Przy trasie mijamy kolejne krzyże z ukraińskimi inskrypcjami, jest też duży krzyż w lesie pomalowany na… czerwono. Kilka kilometrów przed Horyńcem zatrzymujemy się na chwilę we wsi Radruż z drugą w tej okolicy cerkwią figurującą na liście UNESCO. Cerkiew ma charakter obronny, pochodzi z XVI wieku. Tutaj zwiedza się z przewodnikiem. Dalej Horyniec, który zawdzięcza status uzdrowiska tutejszym wodom siarczkowym. Tu ponoć przyjeżdżała Marysieńska Sobieska. Park z centrum miejscowości jest ładnie odnowiony, z mostkami, fontannami, kolorowymi klombami. Wracamy przez Lubaczów, miasto powiatowe. Kupujemy pizzę na wynos, przymocowujemy karton do bagażnika i jedziemy spożyć ją na rynek. Wracamy na nocleg już po zmroku.
Następnego dnia w okolicy Narola urzekają nas pofałdowane „pola – kratki malowane” (jak w wierszu Tuwima „W aeroplanie”) i przystanek szkolny w Hucie Złomy ze starą tabliczką PKS. Kawałek dalej jakiś kierowca, który pyta, gdzie tu jest jakiś PGR, zatrzymując się jakieś 300 metrów od owego PGR-u. Zaznaczę, że pan był trochę starszy de mnie i teoretycznie nie powinien mieć problemów z identyfikacją zabudowań. Na sam koniec zbiera się na burzę. Komary tną jak wściekłe. Widzę, jak cała chmara unosi się nad Rafałem. Pędzimy przez las, a te bestie jakoś nie zostają w tyle. Nie dają się zgubić. W końcu działa na nie polski DEET.
I to już koniec wycieczki. Przekręcamy kierownice o 90 stopni i pakujemy rowery do bagażnika. Wracamy z głowami pełnymi nowych pomysłów. To dopiero początek rowerowej przygody.
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak