Kto by pomyślał, że w Powstaniu Warszawskim wcale nie chodziło ani o wstrząśnięcie sumieniem świata, ani o rozpaczliwą próbę ratowania niepodległości, a przynajmniej jakichś jej pozorów – bo – jak pokazała to choćby operacja „Ostra Brama” – nawet i one zostały zagrożone, tylko o „gejów i lesbijki”?
A właśnie Wielce Czcigodny poseł Platformy Obywatelskiej pan Misiło po 75 latach spenetrował prawdę, że chodziło o wyzwolenie „gejów i lesbijek” ze straszliwych cęgów reżymu hitlerowskiego, który się nad nimi znęcał, narażając na niewymowne cierpienia.
Okazało się, że Hitler nie tylko miał bzika na punkcie Żydów, ale i na punkcie sodomitów i gomorytów i dlatego poseł Misiło Wielce Czcigodny umieścił kotwicę, czyli znak Polski Walczącej na tęczowym tle – żeby nikt nie miał wątpliwości. Trudno mu się dziwić w sytuacji, gdy sodomia i gomoria stała się centralną kwestią polityczną, w porównaniu z którą wszystkie inne sprawy, nawet perspektywa żydowskiej okupacji Polski, schodzą na dalszy plan.
Na plan pierwszy wybijają się bowiem prześladowania „gejów i lesbijek” przez tubylczych „faszystów”, przeciwko którym zdrowe siły pospiesznie budują Fołksfront, tak samo, jak czyniły to w latach 30-tych ubiegłego wieku, na polecenie Ojca Narodów i Chorążego Pokoju Józefa Stalina.
Pojawili się nawet pierwsi męczennicy, ale bynajmniej nie tacy, o jakich wspomina Brantome w swoich „Żywotach pań swawolnych”, kiedy to jakiś nieszczęśnik wykupiony z tureckich galer był przepytywany, co też bisurmanowie „czynili białym głowam”. – O pani – odparł pytającej – tyle im czynią tę rzecz, aż umierają z tego. – Dałby Bóg – odrzekła – abym tak w męczeństwie mogła umrzeć za wiarę – tylko prawdziwi, między innymi pan Przemysław Witkowski, który został zmasakrowany przez jakiegoś „homofoba” gryzmolącego „nienawistne” napisy.
Toteż podczas wiecu, jaki został zorganizowany gwoli dodania otuchy srodze prześladowanym sodomitom i gomorytom, przedstawiono postulat, by każdego homofoba okrutnie karać – również za praktykowanie ostracyzmu towarzyskiego.
Od razu widać, że okres pieriedyszki powoli dobiega końca i wkraczamy w etap surowości, który tym razem nie będzie się legitymował walką z kontrrewolucją, tylko z „nienawiścią”. A jak najprościej zwalczyć nienawiść? Czesław Niemen uważał, że trzeba ją „zniszczyć w sobie”, ale kto by tam słuchał takich naiwności? Nienawiść trzeba niszczyć wraz z jej nosicielami, czyli nienawistnikami. Jak taki jeden z drugim nienawistnik zostanie zlikwidowany, to i nienawiść zniknie raz na zawsze.
A co będzie, jak już nienawiść zniknie raz na zawsze? Ano, wtedy zapanuje „miłość”, to znaczy – każdy będzie musiał miłować się z każdym, który tego zażąda, a wszelkie próby protestu, albo choćby tylko niechęci, czy ociągania, zostaną napiętnowane i przykładnie ukarane, jako próba „wykluczenia”, czy „stygmatyzacji”. Wkraczamy z etap tęczowego terroru, w którym każdy będzie odgrywał swoją rolę: HOMO – ZOMO będzie uprawiało ostentacyjną propagandę „orientacji”, wyłapując i denuncjując każdego, kto tylko krzywo na to spojrzy, a resztę załatwią tak zwane „organy”, no i oczywiście – niezawisłe sądy.
Właśnie w najbliższych dniach „Jurek” Owsiak otworzy na swoim festiwalu Akademię Sztuk Przepięknych, w której wysoko postawieni uczestnicy będą się namawiać nad najskuteczniejszymi sposobami ostatecznego rozwiązania kwestii nienawiści, więc zgodnie z leninowskimi przykazaniami, rewolucyjna praktyka zostanie wsparta przez rewolucyjną teorię.
Jest atoli w tym wszystkim pewien point faible, bo w męczeństwie – jak to w męczeństwie – łatwo przesadzić, a wtedy męczennicy mogą zostać napiętnowani przez środowiska żydowskie, dla których męczeństwo jest zazdrośnie strzeżonym monopolem i w związku z tym żadnego licytowania się na męczeństwo na pewno nie będą tolerować.
A jest to istotne, bo oto właśnie nieoceniona Pani Żorżeta, reprezentująca w Warszawie Naszego Najważniejszego Sojusznika, dobitnie przypomniała, że sodomia i gomoria należą do fundamentalnych wartości amerykańskich i ona będzie o tym przypominała nawet podniesionym głosem, bo „taką ma pracę”.
W takiej sytuacji nie ma się co dziwić, że rząd „dobrej zmiany” nie tylko nie ośmiela się sprzeciwiać sodomitom, ale pięknymi ustami pani minister spraw wewnętrznych Elżbiety Witek, „srogie głosi kary”, dla wszystkich, którzy ośmielą się sprzeciwiać im na własną rękę. Jednocześnie jednak Pani Żorżeta zapowiedziała, że sprawa żydowskich roszczeń odnoszących się do tak zwanej „własności bezdziedzicznej” wkrótce powróci i będzie powracała dotąd, dopóki „coś się z tym nie zrobi”.
Pani Żorżeta taktownie wstrzymała się przed ujawnieniem, co konkretnie trzeba będzie zrobić, by ta sprawa już „nie wracała”, ale i bez tego możemy się domyślić, że trzeba będzie ten haracz dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu zapłacić.
To samo mówił 25 października ubiegłego roku panu ambasadorowi Jackowi Chodorowiczowi pan Tomasz Yazdgerdi – że po jesiennych wyborach przyjdzie czas na przedsiewzięcia „formalne i publiczne”, to znaczy – na „kompleksowe ustawodawstwo”, o którym wspominał sekretarz stanu USA pan Pompeo, gdy 14 lutego bawił w Warszawie na konferencji bliskowschodniej, której uczestnicy namawiali się, co zrobić ze złowrogim Iranem. Jak dotąd Polska uzyskała tyle, że złowrogi Iran umieścił nasz i tak już przecież wystarczająco nieszczęśliwy kraj na liście państw „wrogich”, ale to przecież dopiero początek i można się domyślać, ile korzyści jeszcze nas czeka.
Tymczasem opinia publiczna jest ekscytowana marszami i wiecami sodomitów i gomorytów, więc nikt nie ma do żydowskich roszczeń głowy tym bardziej, że właśnie Wielce Czcigodny poseł Nitras wykrył aferę „Air Kuchciński”, polegającą na tym, że rodzina pana marszałka latała rządowymi samolotami. Nawiasem mówiąc, to ten sam Wielce Czcigodny poseł Nitras, którego sejmowy monitoring przyłapał na penetrowaniu damskich torebek, pozostawionych przez posłanki na swoich fotelach. Pan marszałek tłumaczył, że rządowy samolot tak samo latałby do Rzeszowa, gdyby nawet jego rodzina za nim biegła, więc żadne dodatkowe koszty z tego tytułu nie powstały, ale podobno sam Naczelnik Państwa zawrzał gniewem, więc kilkanaście tysięcy złotych zasiliło jakiś cel charytatywny.
A tu nieubłaganie zbliżają się jesienne wybory, więc trwają gorączkowe transfery. Podstępnemu Grzegorzowi Schetynie udało się wyłuskać z szeregów SLD kilkoro kandydatów, między innymi moją niegdysiejszą faworytę, panią Krystynę Marię Piekarską. Pani Krystyna, „istota czująca”, już raz została w podobny sposób wyłuskana z Unii Wolności przez Leszka Millera, który udelektował ją za to stanowiskiem wiceministra spraw wewnętrznych. Co jej obiecał Schetino – tego oczywiście nie wiemy, tym bardziej, że pani Krystyna Maria mogła uczynić to z pobudek ideowych, bo wiadomo przecież, że między Platformą Obywatelską a SLD z satelitami zieje przepaść programowa. Platforma ma program „róbmy sobie na rękę”, podczas kiedy SLD dodaje do tego – a Kościołowi wbrew. Mimo jednak tych transferów w obozie SLD-owskim robi się coraz weselej i właśnie pan Robert Biedroń zapowiedział, że w przyszłym roku będzie kandydował na prezydenta państwa. Jeśli surowość na obecnym etapie poczyni postępy, to kto wie – może nawet zostanie wybrany?
Stanisław Michalkiewicz