A jednak był jakiś okręt czy prom, który odpływał z Gdańska na Westerplatte i my – to znaczy mój ojciec, moje rodzeństwo i ja – zapakowaliśmy się na pokład. Mama została w domu. Może chciała odpocząć od nas wszystkich – tego akurat nie pamiętam. W każdym razie ojciec wziął nas na ten dziwny, mało popularny wówczas rejs.
Mój ojciec służył swego czasu w wojsku na Oksywiu, miał z tego okresu wiele wspomnień i coś mi się wydaje, że nasza niespodziewana wycieczka na Westerplatte była dla niego jakimś powrotem do tamtych lat.
Prom, którym płynęliśmy nie był dla turystów. Raczej ekwipunku i maszyn potrzebnych do prac przy odbudowie zniszczeń na tym półwyspie, bo wtedy – w połowie lat pięćdziesiątych cały ten teren ciągle jeszcze był jedną ruiną. Wypalone kikuty drzew, mnóstwo walającego się, rdzewiejącego sprzętu, ziemia poorana pociskami… Pamiętam to dobrze i do dziś zadaję sobie pytanie jak to było możliwe, że wtedy – w jedenaście lat po zakończeniu wojny – miejsce tak bohaterskich i znaczących walk nie zostało jeszcze odbudowane.
Coś tam robiono, ale wyglądało na to, że priorytetem był wówczas port i linie dojazdowe a Westerplatte – jak sądzę – przesunięto do drugiej fazy prac.
Zrobiło się późno i wracaliśmy już wieczorem. Ojciec nie zabrał ze sobą żadnego jedzenia. Być może nie spodziewał się, że wycieczka potrwa tak długo. Byliśmy głodni jak wilki, a na stateczku nie było miejsca gdzie by można było coś kupić.
I wtedy zobaczyliśmy, że drzwi od mesy są uchylone. W środku, w oparach dymu papierosowego, siedziało parę osób i coś jadło. Ojciec stał przy burcie i patrzył na znikające w ciemności Westerplatte, ale nasza trójka – to jest moje rodzeństwo i ja weszliśmy do środka mesy żeby sprawdzić czy można tam coś dostać do zjedzenia.
Chyba wyglądał nam z oczu głód, bo w pewnym momencie jakaś kobieta popatrzyła na nas i po chwili podała każdemu z nas po kromce chleba.
I właśnie wtedy gdy wielki Norweg poczęstował wszystkich jakimś „małym conieco” przypomniała mi się ta odległa scena z przeszłości.
Mały stateczek, zadymiona mesa, półmrok wieczoru i ktoś kto oferuje coś do zjedzenia.
Być może skojarzenie tych dwóch zdarzeń dla wielu nie jest zbyt czytelne, ale dla mnie to było wyraźne „deja vu”!
Nordkapp nie zrobił na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Chyba zawsze tak jest, że coś do czego usilnie i z wysiłkiem dążymy po jego osiągnięciu nie wygląda tak atrakcyjnie i kusząco jak wtedy gdy o nie walczyliśmy.
Ogromne urwisko wchodzące w morze, poszarpane skały i daleko w dole ciemne, prawie czarne morze. No i krzyk mew czy też jakichś innych morskich ptaków. Jakiś pomnik na samym końcu cypla i to chyba wszystko co zapamiętałem. Ciekawe, że tak mało. Od tego momentu zaczynałem mój powrót.
A ten powrót nie wyglądał za ciekawie, bo nasze drogi z Karlem rozchodziły się. On jechał do Hammerfestu, a następnie w dół do Tromso i dalej aż na południe Norwegii – a ja musiałem wrócić do Finlandii, bo po pierwsze, byłem umówiony z Jokke Mahonenem, a po drugie miałem już przerażajaco mało pieniędzy.
I znów przyszło mi przekraczać granicę norwesko-fińską, ale tym razem w innym miejscu, bo w Enontekio czyli w najbardziej północno-zachodnim kącie kraju. To jest taki „worek” wepchnięty pomiędzy Norwegię i Szwecję. Tundra, pusto i chłodno. Na granicy żywej duszy, znowu pusta, żwirowa droga i tuman jakiegoś kurzu wiejący w jej poprzek. Ogromny horyzont, którego w Polsce nigdzie nie ma. W Polsce wszystko jest zwarte i bliskie. Kraj ciasno zabudowany, ziemia wykorzystana. Niemal każdy jej kącik. Tu – widnokrąg był ogromny, jakby nie miał końca. Ludzi nie było, samochodów też nie. Od czasu do czasu przejeżdżały tylko wyładowane drzewem trucki jadące nie wiadomo skąd i dążące do niewiadomo jakiego przeznaczenia.
Po rozstaniu z Karlem udało mi się złapać taką ciężarówkę i w zasadzie wszystko szło dobrze, ale po przekroczeniu granicy – już w Finlandii – truck nagle stracił moc, obroty zaczęły spadać i po jakimś czasie kierowca musiał zjechać na małą zatoczkę, żeby postanowić co dalej. Akurat z nim nie mogłem się jakoś dogadać. Znał parę słów po angielsku, ale czy to z nerwów, czy może rzeczywiście z powodu bariery językowej zupełnie nie wiedziałem o co mu chodzi.
Z całą pewnością truck wymagał poważniejszej naprawy. Inny kierowca, który po naszym dłuższym oczekiwaniu nadjechał nie robił dobrej miny. Coś tam gadali, ale nie mogłem wywnioskować, o co im chodzi.
W każdym razie stanęło na tym, że zabiorę się z tym nowym kierowcą i z pierwszej stacji benzynowej wyślemy mechanika. Trochę mnie to dziwiło, że na takim odludziu truckerzy nie mają jakiegoś systemu, który działałby w podobnych, nagłych wypadkach, ale z rozmowy z moim nowym kierowcą zrozumiałem, że kierowca w pierwszym rzędzie musi polegać na sobie a dopiero potem, po wyczerpaniu wszystkich możliwości, szukać pomocy.
Prawdę mówiąc w Polsce też tak było i nierzadkie były przypadki, że kierowca robił na poboczu poważne naprawy bez oglądania się na dyspozytora czy drogową pomoc. Oczywiście, tego typu praktyki nie mają już żadnego zastosowania w dzisiejszym truckingu, w którym naprawa trucków wymaga wysoko wyspecjalizowanego stanowiska, wyposażonego w komputer i sprzęt diagnostyczny. Czasy śrubokrętu i młotka odeszły w przeszłość!
Dojechaliśmy – o ile sobie dobrze przypominam – do Hetta – trochę większej wioski, w której stał luterański kościół, była stacja benzynowa Teboil i jakaś mała restauracja czy bar. Parę domów, szeroka ulica i oprócz tego nic. Wielkie nic. Zaraz za domami rozciągała się tundra, już nie taka kolorowa jak jeszcze przed dwoma tygodniami, ale szaro brunatna, wietrzna i dzika.
Miałem wrażenie jakiegoś smutku ciągnącego się z tych niezmierzonych przestrzeni, które nie były ani pastwiskami, ani uprawnymi polami, ani lasem… Nigdzie ani śladu ludzi.
Takie wrażenie miałem wtedy, gdy w wiele lat później jechałem przez bezmiar prerii w centralnej Kanadzie, chociaż tam jakoś to wszystko było uporządkowane i mimo kosmicznych odległości czuło się jakoś obecność człowieka. Tu nie!
Usiadłem w barze koło stacji benzynowej, wziąłem kawę i zacząłem się zastanawiać co dalej.
Wtedy też doznałem kolejnego szoku, który z całą pewnością bił wszystkie inne na głowę!
Otóż, w pewnej chwili podjechał truck wypełniony balami drzewa. Kierowca wyskoczył z kabiny i podszedł do pompy. I wtedy głos uwiązł mi w gardle. To był Antek! Antek Sobótka z Czerniakowa! Mój kumpel z czasów szkolnych i z sali treningowej!
-Anteeeek! – wrzasnąłem wybiegając z baru – co ty tu robisz???
A Antek odwrócił się i ze swoim niezniszczalnym, czerniakowskim akcentem powiedział spokojnie:
-Co, nie widzisz? Drzewo wożę!
To był cały Antek! Cała nasza znajomość to były długie okresy niewidzenia się i nagłe, kompletnie nieoczekiwane spotkania – w najmniej oczekiwanych miejscach!
Tak właśnie było dużo później w Kanadzie, kiedy spotkałem go w stanie kompletnego spłukania i finansowej katastrofy, no ale to jest całkiem inna historia i wtedy w Hetta, Enontekio nic jeszcze o tym nie mogliśmy wiedzieć.
Nie mogłem się uspokoić i widziałem, że moje emocje udzieliły się i jemu.
Prawie w tym samym momencie z kabiny wyskoczył towarzysz Antka – jak się szybko okazało – słynny wujek, który wyjechał z Polski zaraz po Powstaniu i od tamtych czasów mieszkał w Szwecji – w Lulea.
Antek mówił mi o nim nieraz. Ojca brat. Dużo o nim wiedziałem od Antka, ale też czytając sporo o Powstaniu natknąłem się na jego nazwisko nie raz.
Antka ojciec – o czym już nieraz pisałem – był węglarzem i rozwoził węgiel końmi, które trzymał koło domu, oporządzał i dbał o nie, bo na nich „wisiał” cały interes, a co za tym idzie utrzymanie rodziny.
Czym dla truckera jest jego ciężarówka tym dla starego Sobótki były jego konie. Ja wiem, że to wszystko brzmi archaicznie i dziwnie, bo ostatecznie gdzie Warszawa, wielkie miasto i co by nie powiedzieć Stolica – a gdzie konie i rozwożenie nimi węgla, ale tak było. W powojennych latach konie miały swoje miejsce w mieście i wykonywały wiele prac, których inaczej nie było jak ugryźć.
Węglarz i jego konie to był dość popularny obrazek tamtych lat. Dużo by o tym pisać.
Wszystko szło jako tako, ale w którymś momencie tego twardego, węglarskiego życia, przy którymś tam szuflowaniu węgla stary Sobótka przycisnął spracowaną, trzymającą stylisko łopaty rękę do piersi i upadł. Tą rękę trzymał twardo przy piersiach tak jakby jeszcze chciał przycisnąć i zatrzymać uciekające życie, ale to się już na nic nie zdało i w krótki czas potem umarł spokojnie z ciągle jeszcze zmarszczoną brwią i nastroszonymi wąsami. Tuż koło niego siedziała jego wierna żona, która od tego czasu zostawała oko w oko z trudami samotnego życia.
Konie poszły do ludzi. Szarpały się jeszcze, biły kopytami i wstrząsały łbami, jakby nie mogły się pogodzić z tą nagłą zmianą, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował, bo jak tu się przejmować końmi gdy dzieci głodne, podatki trzeba płacić i w ogóle wiązać jakoś koniec z końcem.
Antek co prawda był już dorosły, ale gdzie mu tam było do utrzymywania rodziny!
W tym dramatycznym czasie podał im solidną, zamożną i opiekuńczą dłoń wujek ze Szwecji.
To wszystko wiem od Antka, który opowiadał mi nieraz, jak się borykali z biedą, jak matka szyła po nocach a w dzień szła do jakiegoś sprzątania, jak dzieci łaziły gdzie chciały i jak to się stało, że sam Antek rozchuliganił się, jak jakiś dzik czy prawie bandyta.
W tym stanie rzeczy pod koniec lat sześćdziesiątych przyjechał wujek i powiedział, że zaprosi Antka na wakacje i na tych wakacjach Antek sobie zarobi, pomoże matce, i że w ogóle wszystko będzie dobrze, ale pod warunkiem, że Antek zerwie z ulicą, rozbijaniem, rozrabianiem, bijatykami i w ogóle z kumplami.
Taki był warunek i Antek po krótkich wahaniach zgodził się na wszystko z malutkim wyjątkiem, że zerwie z kolegami. Na to żadną miarą nie mógł pójść, bo to by było tak jakby odciąć się od rodziny!
Potem wszystko było dobrze, bo chociaż za pierwszym razem dostał odmowę paszportu to po dojściu Gierka do władzy coś tam się zmieniło, przyszli inni ludzie i Antek dostał pozwolenie na wyjazd! To był pierwszy raz gdy wyjechał. Pamiętałem to świetnie bo sam go odprowadzałem do pociągu, którym jechał do Gdańska, żeby stamtąd wziąć prom do Sztokholmu.
Wtedy, gdy jak grom z jasnego nieba spotkałem go w Enontekio w 1974 roku – był u wujka już drugi raz.
Pierwszy wyjazd opłacił się sowicie, ale ten drugi był jeszcze lepszy i stara matka wiedziała już, że nie zginą i może uda się jej doczekać starości w jakim takim dobrobycie.
Antka wujek był w 1974 roku zaledwie pięćdziesięcioletnim człowiekiem, z bujną, blond czupryną i jasnym spojrzeniem. Prawdziwy „przedwojenny” chłopak. Tak jak go sobie wyobrażałem.
Tak więc wiedziałem trochę o nim od Antka, ale sporo wyczytałem w różnych opracowaniach na temat Powstania. Zresztą on sam przyznawał, że był egzekutorem AK i wykonywał wyroki śmierci na konfidentach, volksdeutschach i Niemcach.
Tak, wiem, że teraz – w 2017 roku wiele się o tym mówi i niektórzy z żyjących jeszcze uczestników tamtych dni piszą nawet wspomnienia, ale to moje spotkanie z Antkowym wujkiem miało miejsce 43 lata temu, gdy panowało trochę inne spojrzenie na wojnę, okupację i zaangażowane strony.