Rano zbudziłem się z głową jak ceber i zaraz po śniadaniu poszliśmy z Jokke do zapowiedzianej supersauny. Nie wiem doprawdy czy to był taki dobry pomysł bo kac trząsł mną jak wicher osiką, w głowie bulgotało, a świat widziałem tak jakbym oglądał zdjęcia w fotoplastikonie, ale mimo to poszedłem.
To była faktycznie wspaniała sauna i po jakimś czasie wyszedłem z niej tak osłabiony, że ledwo doszedłem do mieszkania Jokke’go. Zaraz też padłem i przespałem ciurkiem kilkanaście godzin. Zbudziłem się dokładnie w takiej samej pozycji w jakiej zasnąłem!
Byłem świeży, silny i gotowy do działania. Moje wakacje powoli zbliżały się do końca, ale mimo dobrych chęci nie wszystko poszło tak jak planowałem.
Już miałem żegnać się z moim gościnnym gospodarzem gdy wydarzyło się coś co zburzyło mój spokój i w dużej mierze odarło moją dalszą podróż z radości i zadowolenia.
Otóż, w chwili gdy byłem prawie w drzwiach mieszkania i zarzucałem mój plecak Jokke powiedział:
-Poczekaj Marcin – musisz przecież jeszcze wziąć tę paczkę od Gosi.
Gosia była jedną z dziewczyn z poprzedniego wieczoru. Przez chwilę zupełnie nie wiedziałem o czym Jokke mówi, ale gdy popatrzyłem na trzymany przez niego pakunek – wydarzenia wczorajszego dnia zaczęły mi się przypominać. Najpierw jako zamglone obrazy, a potem wyraźniej i wyraźniej aż wreszcie cała prawda tego pijackiego spotkania stanęła mi klarownie i jasno przed oczyma.
Gosia piła razem ze wszystkimi. Gadało się o różnych rzeczach, z czego wielu naprawdę nie pamiętałem, ale przypomniałem sobie, że Gosia prosiła mnie dość usilnie żebym zabrał coś do Polski. Pamiętałem jak mówiła, że to coś nie jest tak duże i na pewno zmieszczę w plecaku, i że takiego turystę jak ja to nikt nie będzie sprawdzał i kontrolował, i że to jest prawie bezpieczne, bo co tam mi ktoś zrobi, najwyżej dostanę jakieś kolegium albo może parę tygodni do odsiadki, a przecież co to znaczy jeśli można coś zrobić dla Kraju, dla Ludzi i w imię Wolności!
Tak – to wszystko przypomniałem sobie niemal co do słowa i aż się spociłem od tego myślenia, przypominania i w ogóle od ciężaru sytuacji!
Boże! Co za cholerny dureń ze mnie! Co za dureń! Wszystko przez tą wódkę! Jak się nie umie pić to takie są konsekwencje – biczowałem się bez miłosierdzia! I co teraz? Co – do ciężkiej cholery – teraz?!
Pierwszą moją myślą było, żeby pod żadnym pozorem niczego nie brać – i już, już miałem to wykrzyczeć, ale zdołałem się jeszcze opanować, bo Jokke jakby nigdy nic powiedział:
-Jesteś równy facet Marcin! Nie sądziłem, że się zgodzisz a ty od razu, że nie ma sprawy, że mógłbyś wziąć jeszcze więcej. No, no – niewielu jest tak odważnych! W każdym razie na pewno nie ja. Zresztą co tu porównywać. Ty jesteś Polakiem to jak cię złapią to cię pewnie jakoś ulgowo potraktują. Co innego mnie! Mnie – jako obcokrajowca – to by chyba od razu wysłali na białe niedźwiedzie – cha, cha, cha! No i w przyszłości zamknęli wjazd do Polski, a ja mam tam przecież interesy…
Zmartwiałem, jeszcze raz oblałem się potem i ciągle stałem w progu jak żona Lota, a Jokke mówił dalej:
-Poczekaj – pomogę ci to upchać w plecaku…
-Jokke – powiedziałem wreszcie – a co to jest?
-Co ty? To nie wiesz? Gosia ci nie mówiła? To jakieś te wasze, tajne gazetki! Konspiracja Marcin, konspiracja!!! Przecież wy to kochacie, co nie? No, co stoisz – dawaj plecak!
-Jokke – prawie załkałem – co ty gadasz – ja sobie na takie ryzyko nie mogę pozwolić!
Byłem oszołomiony i tak na siebie wściekły, że chciałem się bić po głupim pysku bez litości i do krwi!
-Co ta wóda robi z człowieka?!? Jak ja się w ogóle mogłem na to zgodzić! I ta idiotka tłumaczyła mi z taką debilną żarliwością, że… ”wiesz Marcin – to musi być doręczone przed jedenastym listopada! Musi! Tu masz adres. Idź tam i oddaj im tę paczkę, tylko na miłość boską – uważaj jak nie wiem co, bo oni mieli już tam jakąś wpadkę, ale czekają na to – rozumiesz Marcin – czekają – i nie możesz nawalić – dobrze? Nie możesz! Obiecaj, że nie nawalisz! Obiecaj! Musisz obiecać!
I co ja wtedy powiedziałem – myślałem z wysiłkiem – co ja mówiłem? Aaaa – tak pamiętam – powiedziałem, że jasne, że doręczę, że dla mnie to małe piwko, że nie takie rzeczy się robiło…
Boże – co za głupoty, jakie „nie takie rzeczy”? Co ty w ogóle robiłeś? – katowałem się i katowałem i im dłużej myślałem tym bardziej stawało się jasne, że biorąc tą cholerną paczkę świadomie i dobrowolnie pakuję się w takie gówno, w jakim jeszcze nie byłem!
Jokke popatrzył na mnie uważnie i powiedział bardzo powoli:
-Co ty mówisz, stary? Jak to nie możesz? Przecież obiecałeś – sam słyszałem!
Na to nie miałem już żadnej odpowiedzi. Pozwoliłem Jokkemu wpakować tę przeklętą paczkę do mojego plecaka, pożegnałem się i wyszedłem. A Jokke jeszcze z okna pomachał mi wesoło i krzyknął:
-Trzymaj się i uważaj żeby ci plecaka nie ukradli! I zaśmiał się ze swojego własnego „dowcipu”.
A mnie wcale nie było do śmiechu. Cały mój spokój runął. Wszystkiego mi się odechciało. Siedziałem na skraju szosy z tym swoim plecakiem, w którym tkwiła cholerna paczka i nie mogłem się uspokoić. Nawet nie zatrzymywałem samochodów. Byłem wściekły, rozdygotany, roztrzęsiony i kompletnie rozkojarzony. Co robić? Co robić?
I w tym tchórzliwym, bezradnym „co robić?” poczułem nagle takie obrzydzenie do samego siebie, że zaczerwieniłem się aż po czubki uszu! Przez sekundę miałem nawet odruch wymiotny.
Otrząsnąłem się i przetarłem dłonią po spoconym czole.
-Co za parszywy tchórz ze mnie – pomyślałem z wyrzutem – co za nędzny tchórz!
I co się stało? Co? Boisz się, że pójdziesz siedzieć, bo zgodziłeś się komuś pomóc? Boisz się, że ktoś cię złapie? Dlatego masz trzęsionkę??? – strofowałem się bez litości.
Z jednej skrajności w drugą!
O ile przedtem trząsłem się jak galareta, a w moich żyłach płynęła nie krew a zupa pomidorowa, tak teraz zrobiłem się nagle buńczuczny i zawadiacki.
-Co tam – myślałem – co mi ktoś może zrobić? Jakby już nie wiadomo co – układałem sobie w głowie naiwnie – to wyprę się wszystkiego i powiem, że to nie mój plecak, że ktoś zostawił, podrzucił – czy ja wiem…
Trochę się otrząsnąłem, wyprostowałem i od razu zrobiłem głupio pewną siebie minę.
Coś się zrobi, może coś przeżyję – dumałem z podniesionym do góry kciukiem próbując złapać jakiś samochód. I opanowała mną jakaś satysfakcja i zadowolenie, że oto wreszcie zrobię coś nie dla siebie tylko dla innych!
Wszystko to było dziecinne i naiwne i pewnie niewarte uwagi, ale piszę o tej huśtawce moich nastrojów dlatego, żeby pokazać jaką drogą błądzi czasami ludzka psychika i jakie bodźce na nią działają.
Do Helsinek dojechałem w południe i zaraz poszedłem do biura PLO w porcie żeby ustalić godzinę odjazdu promu. Ku mojemu zdziwieniu oznajmiono mi, że nastąpiła pewna zmiana i chociaż Gryf wypłynie o zaplanowanej porze to po drodze musi zawinąć do portu w Abo-Turku, coś tam załadować i dopiero stamtąd płynąć dalej do Gdańska. PLO zdaje sobie sprawę, że to nagłe przedłużenie czasu przejazdu może być niewygodne dla pasażerów więc przeprasza i dla chętnych oferuje bilety na samolot z Helsinek do Gdańska – oczywiście w cenie biletu promowego czy też za jakimś drobnym zwrotem – nie pamiętam już jak to było. W każdym razie pasażerowie – a okazało się, że jest ich bardzo niewielu – mają możliwość zamiany promu na samolot.
Ci, którzy nie chcą takiej zamiany muszą się przygotować na dłuższy rejs, bo postój w Abo-Turku może potrwać parę godzin.
Nie zastanawiałem się ani minutki i pozostałem przy promie. Wcale a wcale nie śpieszyło mi się do przekraczania polskiej granicy i do rozmów z granicznymi służbami.
W parę godzin później zameldowałem się na promie, wyszedłem na górny pokład, usiadłem w wygodnej ławce i zacząłem się delektować widokiem Helsinek. Pomimo zmiany nastroju i nastawienia do paczki w moim plecaku cały czas w mojej głowie kotłowało się mnóstwo myśli i planów.
Wszystko to zmęczyło mnie solidnie i jak to zwykle bywało – w chwilach wielkiego stresu – poczułem się śpiący. Widocznie mój organizm miał jakiś wentyl bezpieczeństwa, który włączał spanie w celu regeneracji i odświeżenia. Zazwyczaj spałem wtedy jak kamień i budziłem się z nowym spojrzeniem na sytuację. To było coś zupełnie niezależnego ode mnie, ale z czego po cichu i tylko przed samym sobą byłem trochę dumny, bo ten mechanizm to była dobra rzecz!
Tak też stało się i teraz, a gdy paru godzinach zbudziłem się drżąc z zimna poczułem, że jesteśmy już na wodzie, w oddali widać światła oddalającego się miasta a koło mnie ktoś siedzi.
-Jak się spało? – zagadnął po polsku. Koło mnie siedział sporo ode mnie starszy mężczyzna i smakowicie palił.
Najpierw nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Byłem jeszcze oszołomiony snem, ale zaraz otrzeźwiałem, bo pierwsza rzecz jaka mi przyszła do głowy to była paczka. Na razie jednak otrząsnąłem się trochę.
Zaczęliśmy rozmawiać o promie, opóźnieniu, o konieczności zawinięcia do Abo-Turku i o tym, że większość pasażerów wolała skorzystać z oferty przelotu samolotem.
-Peter jestem – przedstawił się podając jednocześnie rękę.
-Marcin.
-Wiesz Marcin – wygląda na to, że jest nas nie za wielu płynących do Gdańska.
-Pewnie, ludziom się śpieszy, a swoją drogą co to za zmiany w ostatniej chwili – przecież to zawinięcie do Turku wydłuży czas o prawie pół dnia!
-A co? Tobie się nie śpieszy? Nie wolałeś lecieć samolotem? – zapytał z uśmiechem.
-Nie, nie śpieszy…
Noc już zapadła i zrobiło się naprawdę zimno więc przeszliśmy do kafeterii gdzie znowu zobaczyłem wspaniale nakryty bufet i profuzję jedzenia. Tym razem jednak nie miałem jakoś apetytu.
Coś jednak trzeba było jeść więc usiedliśmy.
Peter okazał się wyjątkowo miłym rozmówcą. Mówił po polsku, ale z jakimś nieznanym mi akcentem.
-Akcent mówisz? – odpowiadał pytaniem – to może dlatego, że spędziłem prawie dwadzieścia lat w różnych miejscach. Na misjach – dodał.
-Na misjach? Jakich misjach?
I tak zaczęła się nasza długa rozmowa, którą pamiętam do dziś tak wyraźnie jakby się odbyła wczoraj. Pamiętam ją także dlatego, że nikt wcześniej i chyba nikt później nie mówił o trudnych sprawach tak prosto i klarownie. I nikt wcześniej ani nikt później nie poddał mnie takiej próbie.
Nazywał się Peter Nikulin. Urodził się w Prusach Wschodnich z ojca Rosjanina i matki Niemki. W czasie wojny już jako kilkunastoletni chłopak stracił rodziców, potem tułał się, pracował u Polaków, nauczył po polsku, aż wreszcie – już za czasów głębokiego stalinizmu – w 1951 udało mu się uciec. Potem – na Zachodzie – znalazł się pod opieką kościoła luterańskiego i w końcu wyjechał na misje. Własnym sumptem. Jeszcze później – odszedł od formalnych struktur kościelnych i został sam. Od kilkunastu lat jeździł po świecie i mówił ludziom o Bogu i życiu.
Słuchałem go z coraz większym zainteresowaniem i w miarę tego słuchania robiłem się coraz spokojniejszy.
-Widzisz Marcin – mówił – w życiu człowieka najważniejsze jest sumienie.