Ale razem nie do zniesienia. Zaprosiłam na wieś dwie koleżanki. Nigdy nie mamy dość czasu, żeby się nagadać. A przegadać chcemy wszystko: i to co było – w różnych wersjach pamięci, i to co jest, i to co może się zdarzyć. Wspominamy, przypominamy, porównujemy, snujemy plany. Te plany co prawda snują się coraz słabszą nitką. Mieszkamy wszystkie w promieniu 100 km od siebie. Nie dużo, ale za dużo, żeby wyskoczyć na kawę i ciacho. Więc zaprosiłam je na wrześniowy weekend na wieś. Pogoda miała być ładna, a najważniejsze, że w północno-wschodnim Ontario, już ani meszek (black flies), and zbyt dużo natrętnych komarów nie ma.
Co prawda ostatnio zaroiło się znów od wilków, ale to za drogą. W domku, na werandzie i przy ognisku, tak długo jak jesteśmy razem i nie chodzimy po nocy po chaszczach, będzie bezpiecznie. Zaproszenie zostało przyjęte. Jedna bardzo się ucieszyła, że znów zobaczy kanadyjskie moczary. Druga zastękała, że ją boli kolano, i że to czas jesiennych alergii. To powinno mi dać do myślenia, taki pierwszy sygnał. Jeszcze miałam możliwość wycofania się rakiem. Ale ja miałam swoją wizję gadania i przegadywania wszystkiego od nowa wśród leśnej ciszy. Jedziemy! Jedna entuzjastycznie wydzwaniała na pół godziny przed czasem, gdzie jestem. Na drugą czekałyśmy pół godziny Na dwa dni z zapewnionym spaniem i wyżywieniem wniosła do mojego małego autka dwie przeolbrzymie torby, i mnóstwo torebeniek. Nieśmiało wspomniałam, że to tylko weekend.
– Ja tam wolę nosić, niż się prosić – zripostowała. Nie powiedziałam, że nie nosi, tylko moim małym autkiem jedzie.
W drodze tej za zimno, tej za gorąco, tej za bardzo wieje, tej za mało, ta się nie chce zatrzymywać na kawę u McDonalda, a ta u Hortonsa. Jak jedna się zachwyca malowniczą ontaryjską drogą, to druga wyskakuje jak było pięknie w Hiszpanii. Jak jedna opowiada przykre zdarzenie, to druga ma jeszcze przykrzejsze. Jedna mi mówi, żeby jechać tak, a tak, druga, że tak. Tak po godzinie nie wytrzymałam i wzięłam lejce w swoje ręce.
– Zatrzymujemy się tam gdzie ja zwykle się zatrzymuję. I jedziemy tak jak zwykle jadę.
Weekend minął w podobny wzór. Jak jedna to, to druga tamto. Tak jakby mnie testowały, którą bardziej lubię, i czy zrobię tak jak ta, czy tak jak tamta mi mówi. Tak na serio to pokłóciły się o grzyby, bo każda zbierała inne, i każda twierdziła, że ta druga zbiera trujące. Ja grzybów nie jadam, więc się nie wtrącałam. Wyszłam z założenia, że jeśli przez ponad pół wieku zbierają swoje grzyby i się jeszcze nie otruły, to się tym razem też nie otrują. Zaproponowałam, aby każda swój koszyczek z grzybami wzięła ze sobą, bo przed odjazdem idziemy do irlandzkiej knajpki. Opowiedziałam o historii osadnictwa, o Irlandczykach protestantach i Irlandczykach katolikach, o historii mojej wioski. W drodze powrotnej, jedna zachwycała się bagnami, a druga psioczyła na biegające po drodze nocą wyjące wilki. Potem się okazało, że to nie były żadne wilki, tylko ujadające psy bigle, które sąsiad zza bagna zaadoptował. Powiem im jak to było z tymi wilkami, ale każdej z osobna. Założę się, że jedna będzie się z tej historii śmiać do rozpuku, a druga psioczyć na nieodpowiedzialnego właściciela psów.