Przesąd wydaje się często zjawiskiem występującym albo w zamierzchłych czasach (w tak zwanych wiekach „ciemnych”), albo w najgorszym wypadku wśród współcześnie żyjących niewykształconych ludzi, mieszkańców wsi bądź małych miast. Zwykle brakuje nam samokrytycyzmu, aby nazwać samych siebie przesądnymi, bo aczkolwiek wiemy, że zabobony są przez nas kultywowane, to jest  nam z nimi dobrze i w ogóle trudno jest się ich pozbywać, a jak z kolei wcale nie tak trudno, to na pewno nie ma powodu, by to robić. Nie sądzę, by takie podejście było słuszne.

Niestety zjawiskiem powszechniejszym od zdawania sobie sprawy z własnej atawistycznej zabobonności z jednoczesnym uznaniem ją za nieszkodliwą jest niewiedza o niej. Wielu ją ignoruje, uznając rzekome rezultaty pozbawionych sensu rytuałów, pustych gestów i nieprzynoszących żadnego pożytku „obowiązków” za część świata  rzeczywistego, a wręcz dziedzinę życia równoważną matematyce, fizyce albo chemii, podobnie jak ludzie, których zjadliwe wykształciuchy zapewne nazwałyby „ciemnogrodem” lub „pospólstwem z zatęchłej wsi”, traktowali jako rzeczywistość przynoszące pecha podawanie ręki w progu. Zarówno my, jak i ci, których zwykło się nazywać „ciemnotą”, wierzymy we wszelkiego rodzaju głupstwa, ponieważ od dzieciństwa nauczano nas traktować fałsz jako prawdę, tak iż zapomnieliśmy, jak odróżniać jedno od drugiego.

Zanim podejmę próbę wykazania szkodliwego wpływu zabobonów na życie społeczne, postaram się wyjaśnić, czym jest ten cały przesąd. W najprostszych słowach: przesąd to coś, co nie ma żadnego wpływu na rzeczywistość, a jest traktowane tak, jakby miało. Nie należy jednak mylić tego pojęcia z pojęciem konwenansów, które jakkolwiek mogą się wydawać pozbawione realnej wartości, w rzeczywistości ją posiadają, ale jedynie dzięki międzyludzkiej umowie. Jako stworzenia socjalne nasiąkamy nawet najniepotrzebniejszymi wytworami społeczeństwa. Dzięki temu wprawdzie jesteśmy w stanie bez większego trudu nauczyć się wielu pożytecznych rzeczy – na przykład ojczystego języka – poznać wiele posiadających pewne znaczenie gestów, lecz wraz z tym – wbrew naszej woli – nabywamy wiele utrudniających życie nawyków, których niezwykle trudno się pozbyć. Przez to nasiąkanie, nawet najmniejszy gest, bądź słowo może wywoływać (najczęściej niestety negatywne) emocje – a to znaczy, że konwenanse jakiś jednak wpływ na nasz dobrostan mają. Przy czym, gdyby nie istniały one od samego początku, w najgorszym wypadku nie byłoby żadnej różnicy, a w najlepszym łatwiej unikałoby się kłopotliwych sytuacji. Wówczas bowiem nikt nie musiałby medytować nad tym, kiedy dokładnie kończy się mówić „dzień dobry”, a kiedy zaczyna „dobry wieczór”, i czy po północy „dobranoc” staje się powitaniem. Uniknęłoby się niezręcznych sytuacji podczas spotkań, przy których rozpoczęciu jedna osoba podaje rękę, a druga wyłącznie podnosi dłoń w geście pozdrowienia; przy których obydwie osoby podają sobie ręce, lecz na dwa różne sposoby albo przy których jedna osoba w ogóle nie chce oznajmiać światu, że właśnie napotkała znajomego, a ów znajomy pragnie namiętnie całować policzki ignorującego go jegomościa.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Inny przykład na to, że nieświadomie naśladujemy durnoty wymyślone przez zabobonnych przodków, to wulgaryzmy. Są one wyrazami, które każdy uważa za magiczne. Ludzie nieustannie używający słów na k, na c, i na p, uznają wulgaryzmy za swego rodzaju „dobre zaklęcia”, a ci, co za wszelką cenę ich unikają – za przejaw czarnej magii.



Mimo wszystko pozbywanie się tych zwyczajów nie tylko nie ma większego sensu, lecz także byłoby czasochłonne lub wręcz – bolesne. Bolesne, ponieważ odzwyczajając się od nich, musielibyśmy zacząć mówić do wyższych stopniem, do osób starszych, księży, zakonnic i uczonych tak, jak zwracamy się do bliskich przyjaciół  (bądź vice versa), a już samo to wywoływałoby u pewnych ludzi dyskomfort. Należałoby również wprowadzać wulgaryzmy, wyrażenia kolokwialne i pokraczne zwroty do języka literackiego, do telewizji i radia, a nawet do synagog, kościołów i meczetów, co, jak jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, przypominałoby w najlepszym wypadku żenująco cudacką tragifarsę.

Skoro odróżniliśmy już nieszkodliwe, lecz niemające żadnego pozytywnego wpływu na rzeczywistość obyczaje, należałoby poznać współczesne zabobony.

Nietrudno zauważyć, że wiara w moce magiczne, religijność bądź zachowania irracjonalne nasilają się w obliczu tragedii, szczególnie takich, przy których, jakkolwiek by się chciało, nie można nijak nikomu pomóc. Sądzę, że jedną z takich rzeczy, na które nie można nic poradzić, jest śmierć. W przypadku zamachów na sławne osoby lub ataków terrorystycznych prawie wszyscy chcą wydawać się smutni, wszyscy chcą napisać na Twitterze, że łączą się z ofiarami w bólu i nadziei albo że są z nimi myślami, i wreszcie – wszyscy uważają za koniecznie odbyć tak zwaną minutę ciszy. Prawdą jest, że ani komentarze na Twitterze, ani bycie myślami z ofiarami, ani łączenie się z kimkolwiek w bólu, ani tym bardziej minuta nieodzywania się (zupełnie jakby ludzie nie milczeli przez większość dnia) nie pomogą ani rodzinom ofiar, ani ich znajomym, ani nikomu. Oczywiście, zapytawszy o sens tego typu pustych ceremonii, otrzymamy odpowiedź zawierającą podniosłe, lecz pozbawione znaczenia słowa takie jak „szacunek”, „pamięć” lub „godność”, słowa niebędące niczym więcej jak tylko uniwersalnym narzędziem, mającym na celu uzasadnić nieuzasadnialne.

Skoro jako „moralny obowiązek” traktuje się minutę ponurej ciszy, dlaczego by nie zwiększyć zasięgu geograficznego pochmurności i przedłużyć okres jej trwania, ogłaszając żałobę narodową? Co bardziej pomoże rodzinie brutalnie zamordowanego prezydenta miasta znajdującego się jednym końcu kraju niż odwołanie sobotniej potańcówki maturzystów z drugiego końca – maturzystów, którzy tego prezydenta nigdy nie widzieli na oczy albo nawet o nim nie słyszeli i którzy nawet nie mieszkają w zarządzanym przez niego mieście? Co bardziej przyczyni się do poprawy dobrostanu pogrążonych w żałobie niż zupełnie nieznajomi ludzie, udający, że śmierć obcego człowieka w jakikolwiek sposób ich poruszyła? Tego nie wiem.



Wiem natomiast, co pogorszy stan psychiczny i fizyczny całej ludzkości – a jest to nieprzestrzeganie zasad poprawności politycznej. Użycie słów takich jak uranista zamiast osoba nieheteronormatywna, Murzyn zamiast Afroamerykanin bądź – w najgorszym wypadku – przedstawiciel rasy negroidalnej (a ostatnio nawet słowo rasa każe się w kontekście człowieka zamieniać na odmiana, z powodu, jak to uzasadniano, rasizmu hitlerowców – wiadomo bowiem, że Żydom nie przeszkadzałyby komory gazowe, gdyby tylko ludzie gazujący ich nazywali siebie samych nie „rasą”, lecz „odmianą panów”), użycie słów takich jak zdrajca, kłamca albo dureń (czyli nazywanie rzeczy po imieniu) jest napiętnowane, niezależnie od tego, jakie poglądy głosi ten, kto tych wyrazów używa. Czy jednak pewne formy poprawności politycznej nie są konieczne? Jak na przykład nieformalny zakaz opowiadania żartów o ludzkich tragediach? Na to zagadnienie można odpowiedzieć, zadając wprzódy inne pytanie (bardzo pomocne przy ocenianiu, czy coś istotnie jest niemoralne, czy też bez wyraźnego powodu uznane za nieakceptowalne społecznie), a mianowicie: czy omawiane działanie przyczynia się do poprawy albo pogorszenia czyjegoś stanu psychicznego lub fizycznego? Słowa mogą ranić (to, że nieprzyzwoity żart na temat, dajmy na to zagłady Żydów, opowiedziany w obecności kogoś, kto tej tragedii doświadczył, może odświeżyć makabryczne wspomnienia i ogólnie wywołać nieprzyjemny stan psychiczny, jest tak oczywiste, że chyba nie muszę tego pisać), ale należy zwrócić uwagę na to, że ludzie oburzający się z powodu dowcipów bądź też wspomnianych wyżej niepoprawnych politycznie (a dla normalnych ludzi zupełnie niezdrożnych) słów, prawie nigdy sami nie czują się urażeni, a jedynie plują jadem, wyzywając przeciwników politycznych bądź zwykłych interlokutorów od nienawistników i faszystów – a robią to wyłącznie po to, ażeby ich skompromitować, przedstawić ludziom jako kogoś, komu nie powinno się ufać; ażeby wygrać dyskusję lub w przyszłości wybory.

Żadna jednak próba okazania szacunku dla zmarłych ani nieurażanie ludzi o odmiennych upodobaniach seksualnych nie są uznawane przez współczesny świat za tak wielki „obowiązek moralny” jak partycypowanie w tak zwanej demokracji. W dziwnym świecie dane nam jest żyć – w świecie, w którym nawet kłamstwo, zdrada małżeńska, zdrada stanu oraz kradzież są akceptowalne moralnie, ale niewrzucenie kartki do urny jawi się co po niektórym osobnikom jako zbrodnia. Gdyby wybory mogły coś zmienić, dawno by je zakazano. Ci, co w to nie wierzą, narzucają swoją pokraczną moralność tym, którzy w szopce zwanej wyborami uczestniczyć nie chcą.

Wiara w demokrację pod względem podparcia dowodami plasuje się gdzieś między skrajnym kreacjonizmem, a teorią płaskiej Ziemi, jednak od tych osobliwych hipotez jest znacznie szkodliwsza.

Przesąd to coś, co nie ma wpływu na rzeczywistość, a jest traktowane tak, jakby miało – a więc jest to kłamstwo.

Wykazawszy, że ludzie współcześni żyją w kłamstwie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, przejdę do wyjaśnienia, dlaczego nie tylko ja, człowiek uznający wyższość prawdy nad fałszem na zasadzie dogmatu, mam powód, by walczyć z przesądami. Powód ten mają także najzatwardzialsi konsekwencjaliści, którzy acz mają rację, że pewne kłamstwa mogą polepszać stan psychiczny niektórych osób (znany jest przykład z „Kamizelki” Prusa, gdzie pewne małżeństwo nawzajem się oszukiwało, ażeby uniknąć niepotrzebnego stresu i niepokoju związanego z niechybną śmiercią ukochanej osoby), to często są zbyt pobłażliwi wobec fałszów, które tak pozytywnych rezultatów nie dają. Przesądy wymienione wyżej nie tylko nie przynoszą niczego dobrego, lecz także mogą być szkodliwe – a to z jednego prostego powodu. Wszystkie wspomniane poprzednio zabobony mają ze sobą coś wspólnego: są zamiennikami rzeczywistych, przynoszących dobre skutki działań. Dziwaczne obyczaje, mające na celu „okazanie szacunku”, „oddanie pamięci” lub „nieurażanie czyichś uczuć”, są sygnałem, że każdy, kto je kultywuje może sobie „odhaczyć” (no, bo przecież siedział minutę cicho, to teraz ma fajrant i nie musi nikomu pomagać; napisał na Twitterze, że myślami jest z ofiarami –  można sobie etycznie pofolgować; był na wyborach, to na dzisiaj wystarczy tego dobra).

Odrzućmy zabobony – zarówno te dawne, jak i te współczesne – a czas, który zwykle poświęcalibyśmy na nie, przeznaczmy na coś dobrego.

Bogusław Kołodziej