Wybory nie przyniosły zdecydowanego rozstrzygnięcia politycznej wojny, toteż będzie ona kontynuowana przez następne cztery lata, prawdopodobnie z coraz większym wykorzystywaniem instytucji Unii Europejskiej, ale jednocześnie Prawo i Sprawiedliwość utrzymało w Sejmie nieznaczną większość, toteż będą kontynuowane również rządy „dobrej zmiany”. Wprawdzie PiS wygrało wybory, to znaczy – uzyskało najlepszy wynik – ale nie powiększyło swego stanu posiadania w Sejmie, a w Senacie nawet utraciło większość. W tej sytuacji Senat mógłby stosować wobec rządu obstrukcję, to znaczy – przetrzymywanie każdej ustawy przez dopuszczalne 30 dni, a w ostatnim dniu – wprowadzać poprawki, na przykład w takiej postaci, że wszystkie przepisy ustawy przyjmowałyby całkiem inne brzmienie. Ta obstrukcja byłaby uciążliwa, ale niezbyt groźna, bo rządowa większość już następnego dnia mogłaby te poprawki odrzucić. Mimo to z punktu widzenia PiS odzyskanie większości w Senacie byłoby wskazane, toteż prawdopodobnie podejmie on próbę wyłuskiwania pojedynczych senatorów – bo opozycja nie dysponuje tam własną większością, bo ma tyle samo głosów (48) co i PiS, ale swoje poparcie obiecali jej trzej senatorowi „niezależni”. W Sejmie na początku kadencji żadnych „niezależnych” posłów nie ma, bo zgodnie z ordynacją wyborczą nie mieliby się z czego wziąć, ale pod koniec kadencji jest ich zazwyczaj tylu, że można z nich skompletować całkiem spory klub. Tak też może być w przypadku senatorów: panie senatorze, nie poparłby pan rządu? No poparłbym, ale co z tego bym miał? A co by pan chciał mieć? – i w ten sposób większość w Senacie mogłaby zostać odzyskana.
Gorsza sytuacja może pojawić się już za siedem miesięcy, kiedy to odbędą się wybory prezydenckie. Według znaków na niebie i ziemi, do tych wyborów stanie pan prezydent Duda, a obóz zdrady i zaprzaństwa wystawi panią Małgorzatę Kidawę-Błońską, chyba, że Nasza Złota Pani postanowi co innego i na przykład nastręczy Polsce Donalda Tuska w którym sobie wszak upodobała. Pani Małgorzata uzyskała w Warszawie ponad 400 tysięcy głosów, co może nawet ją samą przekonać do wystawienia swojej kandydatury. Co więcej – może nawet wygrać, zwłaszcza, że już wkrótce sekretarz Stanu USA przedstawi Kongresowi raport, jak to Polska wykonuje żydowskie roszczenia majątkowe, a Kongres zacznie obmyślać jakieś środki dopingujące. Tego już dłużej ukrywać się nie da, toteż rząd PiS, który przez ostatnie dwa lata nie tylko skwapliwie korzystał z okazji, by siedzieć cicho, ale ukrywał to zagrożenie przed opinią publiczną, może zacząć gwałtownie tracić na popularności. W takiej sytuacji przegrana prezydenta Dudy wcale nie jest taka nieprawdopodobna, chyba, że pierwszorzędni fachowcy zabraliby się jeszcze raz za Platformę Obywatelską. Nie musi to być specjalnie trudne, bo Platforma Obywatelska jest największym przegranym tych wyborów, uzyskując rezultat znacznie niższy od oczekiwań. Tedy już pojawiły się tam zwiastuny nadchodzącej dintojry, w następstwie której partia ta może paść ofiarą postępującej erozji. Wtedy część Umiłowanych Przywódców przeszłaby stamtąd do kierowanej przez SLD lewicy, by gzić się tam z sodomitami, część mógłby skorumpować PiS, a nieliczni, którzy mają niewygasły sentyment wolnorynkowy, mogliby przejść nawet do Konfederacji. Wtedy oczywiście szanse prezydenta Dudy na reelekcję nieco by wzrosły, bo w przeciwnym razie, to znaczy – w razie jego przegranej, rząd mógłby zostać całkowicie zablokowany. PiS nie ma bowiem większości wymaganej do odrzucenia weta prezydenta (276 głosów), więc jeśli prezydent byłby związany z obozem zdrady i zaprzaństwa, to na jakąkolwiek litość, a nawet kierowanie się racją stanu liczyć by nie było można. W tej sytuacji rządowi już nie wystarczyłoby korumpowanie pojedynczych posłów, tylko gwoli odzyskania swobody ruchów musiałby rozejrzeć się za wsparciem koalicyjnym. Jedynym kandydatem na takiego koalicjanta jest Polskie Stronnictwo Ludowe, ale sęk w tym, że dysponuje ono zaledwie 30 mandatami, a więc jeśli by nawet do takiej koalicji doszło, to PiS ze swoimi 235 mandatami i PSL ze swoimi 30-ma jeszcze by wymaganej większości nie osiągnęły. O przychylności lewicy z frakcją sodomitów nie ma co nawet marzyć, więc poza pojedyczymi elektronami PiS musiałby umizgać się do Konfederacji.
Konfederacja, której wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici odmawiali jakichkolwiek szans, wprowadziła jednak do Sejmu 11 posłów, dzięki którym rząd mógłby odzyskać zdolność odrzucania weta prezydenta. Ale dla Konfederacji wejście w koalicję z PiS i PSL byłoby pocałunkiem śmierci. Co w tej sytuacji mogłaby ona zrobić?
Posłużę się przykładem z 1993 roku, kiedy to w Sejmie pojawił się wniosek o wotum nieufności wobec rządu panny Suchockiej. Koalicja Unii Demokratycznej i KLD nie miała większości, toteż pan poseł Andrzej Potocki próbował skaptować dla rządu wszystkich, kogo tylko się da i skierował swoje kroki również do UPR, która miała wówczas czterech posłów.
Janusz Korwin-Mikke nie chciał o żadnym popieraniu rządu słyszeć, ale będąc przypadkowo tam obecny, poradziłem, żeby koalicji postawić dwa warunki. Po pierwsze – żeby poparła wniosek o zmniejszenie stawki VAT z 22 do 7 procent, a po drugie – by przeforsowała ustawę o restytucji mienia, czyli ustawę reprywatyzacyjną. Takie też warunki UPR przedstawiła, ale po 5 godzinach poseł Potocki wrócił z informacją, że zostały one odrzucone. W tej sytuacji czterech posłów UPR następnego dnia głosowało przeciwko rządowi, który w rezultacie upadł jednym głosem, więc te cztery mogły go uratować.
Nawiasem mówiąc, okazało się, że „drogi Bronisław” w ogóle nie poinformował swego koalicjanta o tych warunkach. Najwyraźniej wolał poświęcić rząd, niż zmniejszyć podatek, a zwłaszcza – doprowadzić do restytucji mienia Polakom. Czy już wtedy wiedział, że Żydzi zażądają od Polski haraczu, a w tej sytuacji zwrot mienia obywatelom polskim rzeczywiście nie byłby wskazany?
Tak czy owak, tak się to skończyło, ale ten przykład pokazuje, że w sytuacjach dynamicznych nawet niewielkie ugrupowania mogą uzyskać wpływ na kształtowanie polityki państwa. Gdyby więc rządowi zależało na odrzuceniu weta prezydenta wobec jakiejś ustawy, to Konfederacja mogłaby uzależnić swoje poparcie na przykład od przeforsowania przez rządową lub koalicyjną większość, jeśli już nie likwidacji podatku dochodowego, to przynajmniej wydatnego podniesienia kwoty wolnej od podatku i w ten sposób, krok po kroku, doprowadzić do jego zniesienia. Jak bowiem pisał Stanisław Lem – „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie.”
No i wreszcie lewica, czyli SLD z sodomitami. Po nieobecności wróciła ona do Sejmu jako trzecia siła, dysponująca tam 49 mandatami, uzyskanymi – wiele na to wskazuje – dzięki dyskretnemu wsparciu ze strony Naczelnika Państwa, który w ten sposób chciał osłabić swego głównego przeciwnika czyli Platformę z satelitami. I to się udało; lewica zabrała Platformie cały wiatr z żagli, przelicytowując ją nie tylko w demagogii socjalnej, ale i w demagogii obyczajowej. W rezultacie PO nie potrafiła już przedstawić jakiegokolwiek pomysłu na państwo, ograniczając się do jałowego i schematycznego „anty-PiS-u”. W tej sytuacji poparcie dla tego ugrupowania można wytłumaczyć tylko onieprzytomnieniem jego wyborców, którzy wprawdzie demonstrują zadowolenie ze swego rozumu, ale tak naprawdę przez ostatnie cztery lata zostali emocjonalnie rozhuśtani i najwyraźniej jeszcze z tego oszołomienia się nie ocknęli. Jako wirtuoz intrygi, Jarosław Kaczyński, wcale nie musi być niezadowolony z sukcesu lewicy, bo na tym tle będzie miał ułatwione zadanie prezentowania PiS jako zapory przed komuną i sodomitami, dzięki czemu może liczyć na wsparcie ze strony konserwatywnej części opinii publicznej i duchowieństwa. Inna rzecz, że Jarosław Kaczyński, wprawdzie wirtuoz intrygi, bardzo często potyka się na koniec o własne nogi i bardzo możliwe, że jego taktyka otworzyła drogę do powrotu komuny do władzy.
Na razie jednak, mimo zakończenia wyborów, kontynuowana jest negatywna propaganda nie przeciwko lewicy, tylko przeciwko Konfederacji. Ostatnio pani Krystyna Kurczab-Redlich oświadczyła, że do Sejmu weszła partia „jawnie prorosyjska”. Warto przypomnieć, kto to mówi. Pani Krystyna w 1978 roku została zarejestrowana jao tajny współpracownik SB o pseudonimie „Violetta”, a w roku 1982 został przejęta przez starych kiejkutów i wcale bym się nie zdziwił, gdyby nadal była przez nich zadaniowana. Najwyraźniej starym kiejkutom nie zależy na zmianie modelu państwa, no bo również w interesie ich zagranicznych mocodawców, do których przewerbowały się w drugiej połowie lat 80-tych, a te zależności reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii – żeby w Polsce powstał zalążek jakiejkolwiek siły, więc teraz ćwierkają z takiego klucza.
Stanisław Michalkiewicz