Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że podczas ostatniej kampanii wyborczej obowiązywało nowe prawo, które przewiduje surowe kary za publikowanie fałszywych oświadczeń i wiadomości w internecie. 11 września weszła w życie poprawka do sekcji 91 Canada Elections Act, która stwierdza, że za rozpowszechnianie fałszywych informacji o kandydacie, potencjalnym kandydacie, liderze partii lub osobie publicznej związanej z jakąś partią grozi kara do pięciu lat pozbawienia wolności i kara pieniężna w wysokości do 50 000 dolarów.
Podobny zapis znajdował się już we wcześniejszej wersji ustawy z pewną drobną, ale wyjątkowo znaczącą różnicą. Otóż wcześniej było napisane, że osoba rozpowszechniająca nieprawdziwe informacje musiała wiedzieć, że są one kłamliwe. Później usunięto określenie “świadomie”. Czyli zarzuty można postawić nawet komuś, kto myślał, że publikuje prawdę.
Wystarczy pobieżnie przeszukać twittera, by wytypować setki potencjalnych oskarżonych.
Rząd twierdzi, że chce zapobiegać temu, co miało miejsce w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. Dlatego prawo odnosi się zarówno do podmiotów krajowych, jak i zagranicznych.
Joanna Baron, prawniczka i szefowa Canadian Constitution Foundation złożyła w sądzie skargę na zapisy sekcji 91. Uważa, że prawo jest niekonstytucyjne i jakkolwiek jej grupa zgadza się z próbami obrony przed sabotażem procesów demokratycznych, to sekcja 91 w sposób nieuzasadniony ogranicza wolność wypowiedzi. Nazywa nowe prawo drakońskim. Dodaje, że takie przepisy nie odstraszą podmiotów z Rosji czy Chin, które chcą ingerować w kanadyjskie wybory. Wolność słowa jest zbyt droga, by poświęcać ją w imię walki z kłamstwami.
Aaron Wudrick z Taxpayers Federation przyznaje, że jego organizacja, która podczas kampanii wyborczych do tej pory chciała uświadamiać obywateli, tym razem zrezygnowała z kupowania reklam na fejsbuku, a także zawiesiła działanie strony internetowej informującej o tym, którzy politycy nie dotrzymali wcześniej składanych obietnic.