Świat, no może nie od razu „świat”, ale Polska, która dotychczas wstrzymywała oddech, wypuściła powietrze na wieść, że Donald Tusk nie będzie kandydował w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.
Oficjalnym powodem tej powściągliwości była okoliczność, że dla opozycji „byłby obciążeniem” z powodu „niepopularnych decyzji”, jakie podejmował. Wszystko to oczywiście być może, ale jeszcze bardziej prawdopodobna przyczyną może być co innego. Wprawdzie komisja sejmowa badająca sprawę Amber Gold ponad wszelką wątpliwość ustaliła, że organy państwowe nie działały prawidłowo, ale już nie odpowiedziała na pytanie, dlaczego tak było. Tymczasem nie jest wykluczone, że nie działały prawidłowo dlatego, iż Mocna Ręka, która organy te wcześniej obsadziła, nakazała im działać nieprawidłowo, żeby mogła sobie zagarnąć – jak to się w prawniczym żargonie nazywa – „mienie wielkiej wartości”.
Przypomnijmy, że znane na całym świecie z niezawisłości sądy gdańskiego okręgu sądowego latami patrzyły przez palce na dokazywanie pana Marcina Plichty, zaś niezależna prokuratura wszczęła wprawdzie „energiczne kroki”, ale dopiero wtedy, gdy cały szmal z Amber Gold został wyprowadzony w nieznanym kierunku.
I chociaż Marcin Plichta został przez niezawisły sąd skazany, to można powiedzieć, że poza tym wszystko szczęśliwie zakończyło się wesołym oberkiem. Gdyby jednak Donald Tusk zdecydował się kandydować w wyborach prezydenckich, mogłoby się okazać, że wesołego oberka jednak nie będzie, co jest tym bardziej prawdopodobne, że niezależna prokuratura tym razem mogłaby wszcząć energiczne kroki jeszcze raz, a niezawisłe sądy mogłyby dostać rozkaz, by nie stosować żadnej taryfy ulgowej. Dlatego Mocna Ręka mogła przekazać Donaldu Tusku, by zadowolił się posadą przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej, co z pewnością pozwoli mu na ostateczne rozwiązanie problemów socjalnych, a nad przyczyną nieprawidłowego działania organów państwowych zapadnie zasłona tajemnicy.
Taka przyczyna jest całkiem możliwa, zwłaszcza gdy przypomnimy przyczynę, dla której Donald Tusk nie kandydował w wyborach prezydenckich w roku 2010, chociaż całe swoje urzędowanie na stanowisku premiera podporządkował przecież temu celowi.
Oto wiosną 2008 roku aresztowany został pochodzący z porządnej, ubeckiej rodziny Peter Vogel, który tak naprawdę nazywa się Piotr Filipczyński i w latach 70-tych za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem został skazany na 25 lat więzienia, ale w roku 1983, będąc na przepustce wyjechał do Szwajcarii, gdzie zmienił sobie nazwisko i został finansistą. Jakimi finansami się zajmował – tego ma się rozumieć, nie wiem – ale warto w związku z tym przypomnieć, że właśnie w szwajcarskich bankach Polska Zjednoczona Partia Robotnicza co najmniej przez 18 lat lokowała dewizy kradzione z Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego PEWEX. Peter Vogiel bardzo dobrze się nadawał na strażnika tego Labiryntu, bo wiedział, że – jak to mawiali czekiści – krok w przód, krok w tył, krok w bok – konwój otwiera ogień. Kiedy jednak prezydent Kwaśniewski w ostatnim dniu swego urzędowania Petera Vogla ułaskawił, ten uznał, że jest już bezpiecznie i w 2008 roku do Polski przyjechał.
Aresztowanie go zostało przyjęte z wielkimi nadziejami przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Grzegorza Schetynę i ówczesnego ministra sprawiedliwości, prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego, którzy wiele sobie po tym obiecywali.
Tymczasem w niezależnych mediach ukazała się seria publikacji, jak to niebezpiecznie jest w polskich więzieniach, gdzie osadzeni wieszają się, sami nie wiedząc kiedy, na własnych skarpetkach i to w celach monitorowanych przez 24 godziny na dobę. Ale Peter Vogel chyba zaczął czynić jakieś zwierzenia, bo w niezależnych mediach ukazała się informacja, jakoby jakiś Turek zwinął panu generałowi Gromosławowi Czempińskiemu z konta w szwajcarskim banku milion dolarów. Indagacje dziennikarzy pan generał zbył wzgardliwym milczeniem, ale wkrótce wybuchła afera hazardowa, której detonatorem było ujawnienie tajnych stenogramów podsłuchanych rozmów pana Zbigniewa Chlebowskiego z panem Ryszardem, którego pan Chlebowski zapewniał, że „walczę, Rysiu” o różne jego interesy. Afera ta, której – jak się okazało dopiero później – wcale „nie było”, rozwijała się niezwykle dynamicznie, doprowadzając do głębokiej rekonstrukcji biura politycznego Platformy Obywatelskiej i rządu.
Najwyraźniej te pojednawcze gesty nie udobruchały jednak Mocnej Ręki, która postawiła szlaban kandydaturze Donalda Tuska w wyborach prezydenckich. Kto wie, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie Nasza Złota Pani, która w Donaldu Tusku sobie upodobała, nie doprowadziła do przyznania mu Nagrody im. Karola Wielkiego. Było to pierwsze poważne ostrzeżenie, że jeśli ktoś podniesie rękę na Donalda Tuska, to będzie miał z nią do czynienia. Wszelkie tedy oskarżenia i ataki ustały, jakby ręką odjął, ale na wszelki wypadek pomocna dłoń Naszej Złotej Pani przeniosła Donalda Tuska na europejskie salony, powierzając mu intratną posadę przewodniczącego Rady Europejskiej.
Wspominam o tym wszystkim, by pokazać, że zależności między Donaldem Tuskiem a Mocną Ręką istniały i wtedy i być może istnieją również teraz, wskutek czego jego kandydowanie w przyszłorocznych wyborach prezydenckich byłoby Mocnej Ręce nie na rękę. W 2010 roku kandydatem popartym przez Mocna Rękę był Bronisław Komorowski, który wygrał w PO stosowne prawybory. Kto będzie tym razem? Czy poseł Pupka, czy poseł Łajza, czy też posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska? „Zachodzim w um z Podgornym Kolą”, ale przez zasłonę tajemnicy trudno się przedrzeć tym bardziej, że w obozie zdrady i zaprzaństwa co drugi funkcjonariusz nosi w tornistrze prezydencką buławę.
Kogoś jednak trzeba będzie wystawić, a jeśli w dodatku ta kandydatura zostanie poparta nie tylko przez kluby parlamentarne, ale i przez rozmaite „ruchy” i „aktywistów”, to będzie nieomylny znak, że ta kandydatura nie tylko cieszy się poparciem Mocnej Ręki, ale że haki na nią ma tylko ona, a nie, dajmy na to, minister Zbigniew Ziobro. Wszystko to zostanie nam objawione jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, więc póki co możemy zatrzymać się nad kontrowersyjnymi nominacjami do Trybunału Konstytucyjnego, a także nad ogłoszoną właśnie decyzją pana prezydenta Dudy, że marszałkiem-seniorem nowego Sejmu zostanie złowrogi Antoni Macierewicz. Obserwatorzy twierdzą, że w przypadku Antoniego Macierewicza są to – jak pisał Witkacy – „los ultimos podrigos”, co w przełożeniu na język ludzki oznacza zmierzch politycznej kariery. Czy taka ostentacja ze strony pana prezydenta nie oznacza przypadkiem, że i on chce Mocnej Ręce przekazać pojednawczy prezent – trudno powiedzieć tym bardziej, że kandydatury nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego w osobach pani Krystyny Pawłowicz, pani Elżbiety Chojny-Duch i pana Stanisława Piotrowicza. Obóz zdrady i zaprzaństwa bardzo te kandydatury krytykuje, ale nie wystawia żadnych własnych, uzasadniając tę powściągliwość, że w ten sposób przydawałby Trybunałowi Konstytucyjnemu wiarygodności. Ale to chyba kwaśne winogrona, bo wiadomo, że te kandydatury w Sejmie by nie przeszły, jako że PiS ma tam niewielką, niemniej jednak wystarczającą większość, by swoje trzy kandydatury przeforsować. Nie da się jednak ukryć, że ta powściągliwość obozu zdrady i zaprzaństwa oznacza bojkotowanie struktur własnego państwa, to z kolei oznacza, że wojna polityczna w nadchodzącej kadencji przeniesie się na jeszcze wyższy poziom.
Stanisław Michalkiewicz