Żyjemy w czasach, kiedy to, co zdroworozsądkowe jest utopijne i nie do zrealizowania, natomiast to co marnotrawne, nieskuteczne i bez sensu jest lansowane jako panaceum na wszystkie bolączki.
Właśnie nauczyciele robią nam tutaj strajk włoski, a niedługo może też zrobią zwykły, domagając się – a jakże – poprawy warunków pracy.
Problem tylko w tym, że nasze szkolnictwo jest super drogie, nauczyciele całkiem nieźle opłacani, natomiast „produkt finalny”, czyli nasze dzieci coraz gorzej wykształcone; coraz bardziej otumanione.
Jak ze wszystkimi problemami również ten – pogarszający się poziom ogólnego kształcenia – usiłuje się rozwiązać sypiąc pieniędzmi. Uważa się również, że odejmowanie tych pieniędzy natychmiast poziom kształcenia popsuje.
Tymczasem, guzik prawda! Sam chodziłem do szkoły, gdzie klasy miały po 30 osób, ale wszyscy jakoś tam żeśmy się uczyli, no bo były przepytywania, klasówki, oceny na świadectwie i przechodzenie z klasy do klasy. A zdobywanie wiedzy jednak wymagało wówczas trochę zachodu, trzeba było zdobyć książki nie było Googla i Internetu.
Szkolnictwo w Ontario jest drogie. Podobno 1 uczeń kosztuje koło 19 tys. rocznie. Co z tego wynika? No to, że gdybyśmy tak dostali to 19 tys. do ręki na każde nasze dziecko, a następnie skrzyknęli się z innymi rodzicami i zorganizowali sobie szkołę zatrudniając nauczycieli to pewnie wyszłoby nam i tanio i skutecznie; to znaczy dzieci by się czegoś uczyły, bo to my wyznaczylibyśmy to, czy przechodzą z klasy do klasy i co dostają za dobre stopnie, a co za złe.
Proszę sobie wyobrazić, że już przy 100 uczniach mielibyśmy prawie dwumilionowy budżet; więc nawet płacąc nauczycielom po 100 000 rocznie jakoś pewnie byśmy wiązali koniec z końcem; czyż nie tak? A przecież moglibyśmy zatrudniać nauczycieli na godziny, a nie na etat i wyszłoby jeszcze taniej.
Taka właśnie jest idea bonu oświatowego, który by zreformował i zreorganizował tutejsze szkolnictwo.
Nie płakalibyśmy wówczas, że szkolnictwo katolickie jest takie tylko z nazwy, a inni nie płakaliby, że katolicy mają niby swoje szkoły, a oni nie; każdy by miał takie szkoły, jakie by chciał sobie zorganizować dla swoich dzieci, a przecież wszyscy chcemy dla dzieci, jak najlepiej…
Niestety ta zdrowa zasada jest niemożliwa do zrealizowania, bo mamy ministerstwo, związki zawodowe; bo mamy mnóstwo różnych ludzi, którzy przy okazji obecnego tresowania naszych dzieci w politycznie poprawnych oparach żyją całkiem wygodnie, zaś w tym zdroworozsądkowym systemie musieliby sobie poszukać innej pracy.
A prowincja? Prowincja mogłaby, na przykład, ustanawiać wymogi egzaminacyjne, którym dzieci musiałyby sprostać, gdyby chciały uzyskać świadectwo maturalne czy jakiekolwiek pośrednie, tak jak dzisiaj ustanawia wymogi egzaminu na prawo jazdy.
Inna sprawa.
Podobno mamy rasizm w systemie i młodzi Murzyni są dyskryminowani przy zatrudnianiu stąd tylu ich pozostaje bez pracy.
Pierwsze słyszę, by rasiści nie chcieli zatrudniać młodych Murzynów. Przecież poczynając od pracy na plantacjach w USA tamtejsi rasiści zatrudniali Murzynów i nie mieli z tym żadnego problemu!
Jeśli ktoś dobrze na mnie pracuje, i przynosi mi zysk, to cóż mnie obchodzi jego kolor skóry?! Pieniądz nikomu nie śmierdzi! Nawet będąc rasistą dobrego pracownika innej rasy wielu ludzi sowicie wynagradza, bo im się to potem zwraca.
Więc może nie w rasie jest tu problem, lecz w całkiem merytorycznych czynnikach… Niestety znów nie ma w tej debacie miejsca na zdrowy rozsądek, więc będziemy sobie tak „debatować” w nieskończoność.
Andrzej Kumor