-Fukiera rabują – Oleś trząsł się z oburzenia – wynoszą wina, auta stoją i ładują! Szwaby przeklęte! Rządzą się jak u siebie, a na jutro szykują w Alejach defiladę! Wiem na pewno! Hitler ma być! Już teraz pozamykali ulice. Słyszane to rzeczy Witek?! Mówię ci, że ja im nie odpuszczę!
I to był pierwszy raz kiedy zaczęli rozmawiać o konspiracji. Oleś siedział w niej już od przeszło tygodnia i widać było, że uważa się za „starego konspiratora”.
I na rozmowie się nie skończyło, bo potem było zaprzysiężenie, górnolotne słowa i poważne, nabrzmiałe patriotyzmem twarze.
Miał chwile wahania. Oprócz Olesia nie znał nikogo. Nawet jego znał tylko z ulicy…
Ta odświeżona nagle znajomość z Olesiem była dla Witka ważna, a nawet decydująca, bo właśnie przez niego wstąpił do konspiracyjnej Służby Zwycięstwu Polski. To był początek, myśli były gorące i serce płonęło, ale głód doskwierał, a jedzenia nie było. Trzeba było pomyśleć o powrocie do pracy. Na ulicach powstawały kramy, stragany i sklepiki i wszyscy czymś handlowali, ale za darmo nie dawano. Parę miesięcy później RGO zaczęła organizować rozdawnictwo posiłków, ale narazie, w początkach października 39-go nic takiego jeszcze nie było.
Mama Dusi zdumiała wszystkich niespożytą przedsiębiorczością i głową do interesów. Już parę dni po haniebnej, hitlerowskiej defiladzie Alejami Ujazdowskimi, zabrała się jakąś okazją do swojej rodziny w Karczewie. Wróciła z ogromnym boczkiem, paroma kiełbasami i bańką smalcu. Część zostawiła swoim, nagotowała gar zupy, resztę sprzedała i znowu pojechała.
Wojenna zupa! Kapuśniak, albo „śmieciowa”, gdzie wkładano kto co miał. Parę garści kaszy, kilka marchewek, kluski…
Daleko jej było do kremów ze szparagów i innych wymyślnych consommes serwowanych w Europejskim jeszcze przed sześcioma tygodniami.
Witek i Dusia jedli w pracy, ale reszta domowników zależała od maminych dostaw. Mimo kontroli, restrykcji i ciągłego niebezpieczeństwa mama jeździła, organizowała, a nawet z biegiem czasu wzięła sobie do pomocy dwie dziewczyny. Robił się z tego niezgorszy interesik, który przynosił zyski, karmił, a przede wszystkim dawał jakąś wiarę, ze jednak można, że nawet w okupacyjnym mroku i niedoli można się jakoś urządzić. To było nie do przecenienia, bo wielu oklapło, otępiało i żyło w duszącym marazmie.
W mieszkaniu na Piwnej mieszkały jeszcze dwie rodziny, które we wrześniu potraciły swoje mieszkania. Ciasno było do zwariowania, ale – nie można powiedzieć – dość wesoło. „Jak to w Warszawie!”
Inna rzecz, że Witek w tym zatłoczonym mieszkaniu prawie nie mieszkał. Wpadał, wypadał i cały czas gdzieś biegał, wszędzie go było pełno, bobrował po straszliwie okaleczonym mieście i szukał zarobku. W Europejskim nie było już czego szukać, bo cały hotel ledwo dyszał po wrześniowych bombardowaniach, a to co zostało, opanowali Niemcy i podobnie jak w Bristolu napełniali restauracyjne sale wrzaskliwymi śmiechami, swoją muzyką i upojonymi podbojem, śpiewami.
Witek dyszał złością, ale co było robić? Ważniejsze było to, że ani w Europejskim ani w Bristolu miejsca już dla niego nie było. Nawet gdyby chciał. Kierownik sali szepnął mu żeby przyszedł za jakiś czas, bo narazie miał komplet, a przecież nikt nie wiedział jak się sprawy rozwiną.
Chodził więc od drzwi do drzwi i pytał. Zupełnie tak jak wtedy, gdy przed sześcioma laty, po przyjeździe do Warszawy, szukał roboty.
Teraz był wykwalifikowanym kelnerem, znał się na pracy i wiele umiał, ale czuł, że wobec powszechnego niedożywienia, walki o każdy dzień i ogólnej przeraźliwej biedy wszystkie jego doświadczenia są bez żadnego znaczenia. Cóż mogło teraz znaczyć nakrycie stołu, dobór odpowiednich kieliszków czy doprawienie pieczonej jagnięciny?
Teraz, gdy wszystko wyło pod butami najeźdźców, a do Boga szły niekończące się suplikacje o wybawienie spod jarzma okupanta, cóż znaczyły wszelkie wykwintne lokale?
„Od powietrza, głodu, ognia i wojny – wybaw nas Panie!” – słychać było po kościołach, piwnicach i zrujnowanych domach.
W tej błagalnej pieśni słowo „wojny!” łkało tak żarliwą nutą, że zdawało się oto bieda całego świata zwaliła się na Polskę i ludzie tracą wiarę, nadzieję i miłość.
Witek z całą pewnością nie należał do nich. Zaczepił się w małej, dopiero co otwartej restauracji „Dziedzilla” na rogu Marszałkowskiej i Wilczej. Właścicielką był pani Gabrielowa – żona adwokata, która co prawda nie miała najmniejszego pojęcia o prowadzeniu restauracji, ale podobnie jak matka Dusi była kobietą o niespożytej energii i odwadze. Nie święci garnki lepią – mówiła. Inna rzecz, że na razie to było coś tylko odrobinę więcej niż zwykła jadłodajnia, ale początek został zrobiony.
Lokal nie był specjalnie reprezentacyjny, ale miał świetne położenie, dość dobre zaopatrzenie, a przede wszystkim od początku był lubiany. I co ważne – przychodziła do niego bardzo różna klientela. Przed wszystkim Niemcy, ale oprócz nich Polacy – rekiny czarnego rynku, jacyś geszefciarze, a nawet Żydzi, bo to było jeszcze przed grudniem i wprowadzeniem nakazu noszenia na ramieniu gwiazdy Dawida.
Kelnera nie potrzebowano, ale akurat opłaciły się muzyczne umiejętności Witka i pani Gabrielowa wzięła go jako skrzypka.
To nie było nic wielkiego – ot, parę godzin wieczorami, ale po paru dniach zorientował się, że taka pozycja daje mu sporo dodatkowych możliwości. Na początku cieszył się, że nie musi obsługiwać Niemców, ale szybko posmutniał, bo nie wiadomo co było lepiej – podawać im piwo, czy przygrywać na skrzypcach.
Co jednak było najważniejsze to to, że w gruncie rzeczy miejsce w „Dziedzilli” załatwiła mu Organizacja.
-Graj im, śpiewaj i tańcz, ale miej oczy szeroko otwarte i jak będziemy cię potrzebować – damy znać – usłyszał od Olesia. Kim byli przełożeni Olesia Witek nie wiedział, ale i nie pytał. W ogóle mało się mówiło, a jeśli już, to szeptem.
Dusia w tym czasie zaczepiła się w kuchni restauracji „U Wróbla” na Mazowieckiej i można powiedzieć, że póki co dobrze jej się działo, jeśli słowo „dobrze” będziemy rozumieć rzeczywistością tamtych dni.
Z biegiem czasu życie zaczęło się jako tako normować, ale przychodziło to z piekącymi do bólu trudnościami. Wielkie rany zrujnowanych budynków, wszechobecne gruzowiska, a nade wszystko świadomość tysięcy zabitych przytłaczały do ziemi.
Witek szwendał się tu i tam, przemykał po pracy do domu i patrzył na to wspaniałe miasto, które kiedyś przyjęło go, dało pracę i życiowy start, a teraz na jego oczach płakało krwawymi łzami.
Warszawa dyszała, jak ciężko raniony człowiek, który chce przetrwać, przezwyciężyć ból i żyć!
Wszyscy chcieli żyć i wszędzie widać było ruch otwieranych interesów i handlu.
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia ni stąd ni zowąd spotkał się z Olesiem. który podszedł do niego na ulicy.
-Jest dla ciebie rozkaz. Masz wykonać wyrok na jednym takim co przychodzi do „Dziedzilli” – szepnął Oleś.
-Niemiec? – spytał, też szeptem, Witek.
-Nieważne. Dowiesz się w swoim czasie. Rozkaz wykonasz. Organizacja tego wymaga. Broń dostaniesz wieczorem.
Witek wracał do domu jak w transie. Ma rozkaz! Musi go wykonać! Czuł się jak żołnierz, jak wojownik, tak jak wtedy gdy we wrześniu, na Woli, rzucał na czołg butelkę.
Nic jednak z tego wszystkiego nie wyszło i nikt mu nie wyjaśniał dlaczego. OIeś był tajemniczy.
-Rozkaz odwołany – szepnął gdy zobaczyli się późnym wieczorem, a Witkowi jakby kamień spadł z serca, bo co innego było rzucać butelki, czy nawet strzelać zza barykad a co innego wykonywać jakiś wyrok. Odetchnął, ale jak się dość szybko okazało nie na długo.
W międzyczasie jego muzyczne umiejętności zostały dostrzeżone także przez innych, bo nagle, przed Sylwestrem dostał propozycję grania w restauracji „Bachus”, która był filią znanego lokalu „Simon i Stecki” na Krakowskim Przedmieściu. „Bachus” mieścił się na ulicy Widok pod 25-tym niedaleko Hotelu Wiedeńskiego, w którym od paru miesięcy nie przyjmowano już gości, bo jedynym jego lokatorem była wielka centrala handlowa „Polskie Źródła Zakupów”.
Dwa kroki dalej, po lewej stronie, widać już było napis „Bachus”, a pod nim znak firmy Simona i Steckiego. Niedaleko wejścia stały dorożki, czekające na wychodzących gości.
Filię prowadził pan Józef Jordan – znakomity restaurator i człowiek z fenomenalną głową do interesów, a kierownikiem sali był fachowiec starej daty – pan Żelazko, który w jakiejś mierze przypominał niezapomnianego mistrza Konstantego z Europejskiego.
Obok wejścia do restauracji było drugie, jakby mniej oficjalne, które prowadziło do baru. A bar nazywał się trochę dziwnie – „Starowarszawski Handelek” i oferował wielką ilość trunków – tych z ocalałych, przedwojennych zapasów firmy „Skład win Simon i Stecki”.
Po zwariowanej, sylwestrowej nocy, Nowy Rok 1940 przywitał go, bladym, wymęczonym świtem. Pierwszy raz miał dość grania. Po prostu nie mógł już utrzymać skrzypiec. Goście bawili się jakby nie było wojny, ale tak po prawdzie większość stanowili Niemcy. Mundury, mundury i tylko gdzieniegdzie biel frakowego gorsu.
Co jakiś czas żądano popularnych niemieckich piosenek i w miarę powszechnego pijaństwa, napiwki rosły. Grał więc „Schön Ist Die Nacht“, „Micaela“, popularną „Du hast Glück bei den Frauen Bel Ami“ i oczywiście „Rosamundę“. Zwłaszcza tę ostatnią. Po prostu końca jej nie było. Niemcy śpiewali, tańczyli, zamawiali trunki i co jakiś czas pakowali mu do kieszeni pieniądze mówiąc:
-Rosamunda, bitte! Rosamunda!
Witek grał i patrzył na spocone, roześmiane, wesołe twarze Niemców, którzy dwa miesiące wcześniej zrzucali na jego miasto bomby.
-Czy to są ci sami ludzie – myślał z wysiłkiem! Czy to są ci, którzy napadli na Polskę, wymordowali ludzi, a teraz panoszą się jak u siebie?! Jak to możliwe???
Widział wśród nich także i Polaków, którzy bawili się niemniej wesoło.
-Kto to jest? Co oni tu robią? Dlaczego tańczą z tymi bandytami? – błąkało mu się po głowie.
Ale to były głupkowate pytania, które brały się raczej ze zmęczenia, a nie z niewiedzy. Dobrze wiedział, że w ciągu tych paru miesięcy od wybuchu wojny, wielu zrobiło już całkiem niezłe pieniądze, a dla niektórych obecność Niemców i nienormalność życia była bardzo na rękę.
A tłum szalał i ryczał:
„Ich bin schon seit Tagen
Verliebt in Rosamunde“…
No więc, po tej szaleńczej, sylwestrowej nocy siedział bladym rankiem przy barze i próbował odpocząć. Wreszcie była cisza. Goście poszli, a raczej wytoczyli się z lokalu wyjąc na całe gardła „Rosamunde”.
Kelnerzy porządkowali salę, kuchenne dziewczyny sprzątały pobite kieliszki, zamiatały podłogę i powoli, powoli Sylwester 1939 roku odchodził w przeszłość.
Witek nie mógł spokojnie myśleć, bo wszystko mieszało mu się w głowie. Był zmęczony jak pies. Tańczące pary, śmiechy, śpiewy, wystrzały szampanów, a jednocześnie jakieś nieokreślone poczucie krzywdy, z którego nie mógł się otrząsnąć.
Barman porządkował butelki, coś tam wycierał i przecierał.