Zamówiłam dwóch takich żeby mi pomogli pozakładać dekoracje świąteczne. Tyle się tego nazbierało przez lata! Wyrzucić szkoda, a samej nie dam rady rozwiesić. Dzieci w tej materii fatygować nie będę, bo już się dość nasłuchałam o dziadostwie, starociach, i żeby to wszystko wywalić. Ach, i że nawet za darmo nikt tego nie weźmie. Ach, zaraz, zaraz. Jak to nie weźmie? Przecież utopiłam w to wszystko mały majątek. I bałwanki nadmuchiwane, a podświetlane, i para sarenek na drutach ze światełkami, i drzewka migocące, i bomby wielgachne na dąb przed domem. Moja wnusia się zapytała, czy te bomby na dębie, to po to aby dąb udawał choinkę? Tu już podejrzewałam dywersję córki, która nastawiła wszystkich do moich szopek, dziadków do orzechów i mikołajków pluszowych. Ach i choineczka piękna z optycznych włókien, przemieniająca kolory. To fakt, trochę głośno chodzi, ale wtedy jak ją kupowałam to była nowość, a przewody optyczne dopiero zaczynały robić karierę. Ileż ja za nią dałam pieniędzy! Nigdy się przed nikim do tego nie przyznałam, a rachunki skrzętnie schowałam. A niech tam. W końcu nie po to przyjechałam do Kanady, żeby na wszystkim oszczędzać. Niezła sumka by się zebrała, gdybym to wszystko podliczyła. Więc przyszli ci faceci, do zainstlowania moich świątecznych dekoracji. 1 grudnia – to już pora. Za oknem marznący deszcz, ale temperatura tylko nieco poniżej zera. Powiedzieli, że zrobią, bo kiedy indziej nie mają czasu. Pomyślałam, że dodam im coś niecoś do zapłaty za te trudne warunki pogodowe. Pięknie wszystkie pudła powynosili ze strychu i poustawiali na zewnątrz na marznącym deszczu. Powiedzieli, że za jakieś dwie godziny wszystko będzie zainstalowane i podłączone. Wrócili po pół godziny. Miny mieli nie wąskie.
– Co się stało? – pytam z przerażeniem, bo a nuż coś się jednemu z nich stało.
– Z nami wszystko w porządku, ale pudła się przypłaszczyły…
Okazało się, że jeden się pośliznął, i pociągnął drugiego, i wpadli na moje pudła ze zbieranymi przez lata świątecznymi skarbami. Ach, majątku ty mój!
Poszłam niezwłocznie na oględziny. Zniszczenie całkowite. Wszystko albo połamane, albo spłaszczone. No i co mam robić? Przecież nie zrobili tego umyślnie i na całe szczęście nic im się nie stało. Zdecydowanie mogło być gorzej. Przemyślałam. Zapłaciłam im połowę, pod warunkiem, że zabiorą ze sobą trupy moich ozdób. Zresztą z bałwanków ciągle ulatywało powietrze, więc były sflaczałe, reniferki się przewracały na twarz, bo były źle wyważone, świecące drzewka wyglądały jak szkielety. Wyzwolona i bardzo lekka postanowiłam, aby ich zatrudnić do dekorowania wnętrza domu. W podobny sposób. Tylko najpierw pościągam dywany i dobrze wyfroteruję podłogi, a jak będzie trzeba, to i zza węgła popchnę.
Czasem potrzebujemy dla odświeżenia marznącego deszczu, a czasem kuksańca. A ja marsz do Canadian Tire po nowe, świeże i lekkie ozdoby. Mówią, że ładniej jest mniej. Może to i racja. Ale najtrudniej to się pozbyć starego balastu.