To był elegancki bar z szerokim, politurowanym blatem ze skórzanymi i mosiężnymi wykończeniami, wysokimi stołkami i trochę dziwacznym wielkim zegarem, który okalały dwa brązowe orły.
Orły miały nienaturalnie wywinięte skrzydła. Jedno w górze, drugie trochę w dół. Witek patrzył na nie bezmyślnie, gdy barman nachylił się i zapytał półgłosem:
-Co ci Witek nalać? Zasłużyłeś sobie…
A Witek popatrzył na pytającego. Było w nim coś bolesnego, ale tak to wtedy bywało. Parę miesięcy wojny poodmieniało ludzi.
-Poproszę duży winiak…
-Ale jaki?
-Daj mi Baczewskiego…
-Już się robi! Nie ma jak Baczewski, co? – uśmiechnął się barman.
Spojrzeli na siebie, jak dwaj krajanie, którzy przypadkowo spotkali się gdzieś na obczyźnie.
W tym momencie podszedł do nich kierownik sali pan Żelazko i bez słowa usiadł na sąsiednim stołku.
-Dobrze grałeś Witek! Widziałeś jak się darli „Rosamunde”?
-Daj mi jedną wódkę, Tadziu – zwrócił się do barmana.
Rozwiązał muszkę i rozpiął koszulę. Zwariowana noc dała się i jemu we znaki.
Witek uśmiechnął się blado.
-Wie pan, panie Żelazko, szczerze mówiąc mam tego grania powyżej uszu! Tak mi te szwaby na nerwy działają, że nie do wytrzymania!
-Wytrzymasz! Wszyscy musimy wytrzymać. Przyjdzie czas, że wypędzimy ich na złamanie karku. Zobaczysz!
I wytrzymywał, bo trzeba powiedzieć, że i tak miał lepiej niż inni. Dwie roboty, napiwki, zawsze jedzenie w kuchni. W domu bywał gościem. Z Dusią widywali się co parę dni, bo też pracowała do późna i bywało, że na noc zostawała w interesie przesypiając się na jakimś wyrku za kuchnią.
Dwa tygodnie po tej noworocznej rozmowie z panem Żelazko, poszli z Tadziem-barmanem na pierwszą wspólną akcję.
W szybkiej, szeptanej rozmowie z Olesiem, dowiedział się, że będą z Tadziem pracować, i że Tadzio to „stary, doświadczony żołnierz”, na którym można polegać.
Przypomniał sobie krótką, noworoczną rozmowę, winiaczek Baczewskiego i spojrzenie.
Ale nie było czasu na roztrząsanie, bo Oleś uciął rozmowę, krótkim:
-Masz czekać na rozkazy! Odtąd działacie razem.
Nastał trudny czas różnych konspiracyjnych poleceń, rozkazów, zadań, które wykonywali, ale za które Witek płacił wysoką cenę nerwów spokoju i wewnętrznej równowagi. Miał chwile wahań, rozterek i strasznej niepewności czy robi dobrze, czy to jest właściwa droga i czy udźwignie ciężar, który spadał na jego młode barki.
Po Tadziu nic nie było widać. Przynajmniej na zewnątrz. Bóg raczył wiedzieć, co się tam w jego duszy działo, ale w rozmowie z Witkiem zawsze był spokojny i zrównoważony. Było w nim jednak coś groźnego i zarazem bolesnego. Może wzrok, może uśmiech. Witek nie mógł go rozgryźć.
Czasem on stał na ubezpieczeniu, czasem Tadzio i zawsze po wykonaniu zadania, szli się napić. Ale nie rozmawiali. Jeśli już, to jakby z wysiłkiem, jakimś udawaniem, że wszystko dobrze, że są żołnierzami i że tak trzeba.
Ale tak naprawdę nic nie było dobrze, bo za każdą egzekucję płacili ludzie. Płacili śmiercią, wywozami do obozów – jednym słowem terrorem, którym Niemcy karali za zabicie jednego z nich.
I Witek cierpiał i męczył się jak potępieniec.
Czym innym była otwarta, uliczna walka, butelki, barykady, pomoc rannym, przenoszenie sprzętu, a nawet strzelanie do atakujących, a czymś diametralnie innym było wykonywanie wyroków, strzelanie w mieszkaniach, czasem nawet na oczach bliskich…
Mówił sobie, że tak trzeba, że to wróg, śmiertelny wróg, który napadł, zniszczył i panoszy się w Polsce, ale z drugiej strony tych, na których wykonywał wyroki, widywał czasami w lokalu, widział ich pijących, śmiejących się i cieszących życiem. On im je zabierał.
Spał coraz gorzej, wysechł i zmarniał. I pił więcej. Dużo więcej. Pił, bo nie mógł się swoim bólem i wątpliwościami z nikim podzielić. Oleś przy każdym spotkaniu wbijał mu do głowy:
„Nikomu ani słowa! Ani słowa! Pamiętaj, bo śmierć!”
A któregoś dnia dodał:
-Zawsze trzymaj się Tadzia. On jest ulepiony z innej gliny niż ty.
Na wiosnę 1940, gruchnęła wiadomość o aresztowaniu słynnego olimpijczyka Janusza Kusocińskiego, którego gestapo zgarnęło z domu na Noakowskiego. „Kusy” pracował jako kelner w barze „Pod Kogutem” na Jasnej i organizował konspiracyjną komórkę znajomych sportowców, ale ktoś wydał i wylądował w gestapo na Szucha.
Ta informacja wstrząsnęła całym podziemiem i zaostrzyła kurs na konfidentów, donosicieli no i przede wszystkim na niemieckich katów.
I znowu przyszły rozkazy, nocne wizyty w mieszkaniach, strzały w ciemnych bramach kamienic, strach, desperacja i walki z samym sobą.
Chociaż Tadzio był jak skała i zawsze się starał zachować kamienną twarz to i po nim widać było skutki tych egzekucyjnych akcji , które toczyły się często gęsto na oczach rodziny zabijanego gestapowca, konfidenta, czy nawet tylko podejrzanego o współpracę z gestapo.
Żona skazanego na śmierć, jego matka, dzieci, otwarte z przerażenia oczy, czołganie się po podłodze i błaganie o litość i miłosierdzie – wszystko to musiało być ignorowane. Nie można było okazać nawet cienia litości. Najważniejsze było wykonanie wyroku.
Było już lato 1940 roku i wszyscy zdążyli dobrze poznać twarde reguły okupacji. Łapanki, rozstrzeliwania, wywozy do obozów i ciągły terror. To nie był czas dla słabych, bo słabi ginęli, a w najlepszym razie jechali bydlęcami wagonami do dopiero co założonego obozu Auschwitz, albo do innych obozów położonych w głębi Rzeszy.
Makabryczna wiadomość o czerwcowym mordzie w Palmirach szarpnęła zmaltretowaną ludnością Miasta tak jak rozżarzony hak szarpie otwartą ranę.
Witek i Tadzio chodzili jak wilki, które przemykają między drzewami chcąc ujść myśliwym. Czuli jednak, że to nie potrwa długo, bo miasto miało uszy wszędzie. Nawet tam gdzie się tego nikt nie spodziewał i gdzie zachowywano wszelkie reguły konspiracji.
I rzeczywiście stało się to co wcześniej czy później musiało się stać.
Witka aresztowano i osadzono na Pawiaku na początku lipca. Jak to często bywa, o wszystkim zadecydował przypadek. Ale może nie tylko przypadek…
W każdym eleganckim barze panuje pewna zasada, która stoi ponad wszystkimi innymi. Otóż barmani mogą się różnić w technikach przyrządzania koktajli, w podejściu do gościa, zręczności i szybkości, ale w jednym muszą być absolutnie tacy sami!
Barmanowi nie wolno się odwracać tyłem do gościa.
Wszystkie zamówienia winny być przygotowywane na oczach tego, który zamawia. Jasne, że są momenty kiedy trzeba po coś sięgnąć, ale gdy barman zna na pamięć miejsce każdego trunku, nie trwa to nawet sekundy. Nigdy, przenigdy nie wolno mu przygotowywać czegoś stojąc tyłem do siedzącego przy barze klienta. Barman i to co robi, musi być widoczny jak na patelni.
I właśnie złamanie przez Witka tej niewzruszonej zasady doprowadziło do jego aresztowania.
Któregoś dnia, gdy za kontuarem zastępował Tadzia, do „Bachusa” przyszło paru Niemców, o których wiedział, że są z gestapo. Usiedli przy barze. Jeden z nich zamówił śliwowicę. To była rzadko zamawiana wódka i jej butelka stała w drugim rzędzie. Witek sięgnął po nią, chciał szybko nalać i podać Niemcowi nalany kieliszek. I właśnie w tym momencie usłyszał podenerwowany krzyk:
-Co ty mi tam lejesz?! Pokaż butelkę! Coś tam dał?
Witek zaczął coś tłumaczyć, że chciał szybciej, ale to było głupie tłumaczenie i Niemiec wpadł w złość. Spojrzał uważniej na ciemną czuprynę Witka i na jego „pływające” oczy i warknął:
-Żyd? Co ty tu robisz? Co mi tam nalałeś? Truciznę? – zaśmiał się złym śmiechem.
-Ja nie jestem Żydem, proszę pana… Jestem Polakiem.
-Polak? No, zobaczymy.
Już w czasie pierwszego przesłuchania zapytano go o Organizację, nazwiska i kontakty i Witek od razu zrozumiał, że jego aresztowanie było z góry zaplanowane.
A potem pytali go o wiele spraw, które zawsze zataczały niepokojąco bliskie kręgi wokół dokonanych egzekucji i zamachów. Robił zdziwioną minę, powtarzał do znudzenia, że jest restauracyjnym skrzypkiem i od czasu do czasu zastępuje kolegę za barem i po pierwszych biciach wyglądało na to, że Niemcy wierzą w to co mówi.
Trzymano go w pojedynczej celi, której wysokie, odrapane ściany piętrzyły się nad nim jak grób, a on leży w nim, rzucony jak trup, który czeka na zasypanie ziemią. Co jakiś czas słyszał jakieś przerażające, ścinające krew w żyłach krzyki, jakieś błagania, tupot ciężkich butów, łomot drzwi, a potem była cisza.
Siedział skurczony jak robak w kącie tego wilgotnego „grobu” i drżał z zimna, ale był spokojny. Krew spływała mu strużkami po szyi i ramionach. Minione miesiące napięcia, rozchwiania, brak snu, wódka i niepewność sprawiły, że w pierwszych chwilach po aresztowaniu poczuł jakby ulgę. Ulgę, że nie musi już nigdzie iść, ukrywać się, wchodzić po schodach, dzwonić do drzwi i widzieć zdziwionych twarzy tych, do których w chwilę potem strzelał. Czuł ulgę, że jego uwięzienie zwalnia go od tych makabrycznych akcji, widoku krwi, ucieczek ciemnymi podwórkami i wyrzutów sumienia.
Zwłaszcza jedna egzekucja wracała do niego uporczywie, męcząco i sprawiała ból, którego nie mógł znieść. Szwabskie bicia na przesłuchaniach były niczym w porównaniu z tym zdarzeniem, którego nie mógł zapomnieć.
Otóż któregoś majowego świtu, gdy ptaki darły się w parkach i ogrodach i Miasto budziło się do pracy, poszedł z Tadziem wykonać wyrok na kimś, kto był złym człowiekiem i przez którego wielu zginęło i wielu miało zginąć. Co tu zresztą mówić? Taki mieli rozkaz.
Tadzio został na ubezpieczeniu. Witek wszedł, rozkaz wykonał i wychodził. Szedł przez całe mieszkanie. Pokoje były w amfiladzie i w jednym z nich siedziała żona zabitego z kilkuletnim chłopcem. Siedziała na kanapie sparaliżowana strachem, z szeroko otwartymi oczami. Minął ją i wtedy gdy był już prawie przy wyjściu usłyszał dziecinny głos:
-Dlaczego zabiłeś mojego tatusia?
Odwrócił się. Może pięcioletni chłopczyk, z buzią mokrą od łez, stał koło zmartwiałej mamy.
Nastała kompletna cisza. Jakoś bezwiednie uniósł trzymany pistolet, ale w tym momencie chłopczyk powtórzył:
-Dlaczego?
Ta chwila uderzyła go jak rozżarzony stempel i w ciągu sekundy wypaliła w jego sercu straszną, nigdy nie gojącą się ranę.
Wybiegł na klatkę schodową i nie czekając na Tadzia szedł szybko ze spuszczoną głową. A potem pili długo…