Jakiś tydzień później, gdy wiadomość o wywozie do obozu w Majdanku się potwierdziła, stało się jasne, że jakiekolwiek czekanie nie ma już sensu. Z Majdanka się nie wracało.
A tymczasem warszawskie getto dogorywało, dymiło i jęczało. Wiadomości o zagazowaniu przeszło stu powstańców w bunkrze Oszera, o wywozach do Treblinki, o nieustannych rozstrzeliwaniach, a wreszcie o zniszczeniu Synagogi na Tłomackiem, przyjmowane były z trwogą co dalej. W ogóle to pytanie zadawano sobie wszędzie, a Niemcy srożyli się coraz bardziej.
Komendant policji gruppenführer Stroop szczerzył zęby, całe getto obiecywał zrównać z ziemią i faktycznie wszystko wskazywało na to, że tak się stanie.
Na widok Witka mama przytuliła go do swojej obfitej piersi, przyhołubiła i pocieszyła. Sama łykała łzy i żal za córką i nienarodzonym wnuczkiem czy wnuczką targał nią jak huragan, ale to była twarda, zahartowana kobieta i wiedziała, że rozpacze nic nie pomogą.
Postawiła więc Witka na nogi, dała mu ciężką robotę, bo dobrze wiedziała, że w chwilach wielkiego smutku nie ma co siedzieć i jęczeć, tylko brać się do roboty i starać przetrwać. W międzyczasie nawiązała kontakty, które mogły sięgnąć nawet do Majdanka, pieniądze i złoto miała przygotowane i krzepiła się nadzieją.
Mimo wszystko.
Witek rozładowywał wozy z towarem, nosił beczki z piwem i cierpiał.
Tracił drugą kobietę swojego dość krótkiego życia. Co za los? Może kara za to co w 40-tym, wyprawiał z tymi egzekucjami? Znowu stawały mu przed oczyma obrazy sprzed trzech lat.
Co się teraz dzieje z Tadziem, przemykało mu przez myśl. A poza tym harował w jadłodajni i kręcił się po mieście, a nawet zaszedł kiedyś do „Bachusa”, ale zobaczył same obce twarze. Pana Żelazki nie było.
Tak minął rok, a nawet trochę więcej i pierwszy dzień sierpnia 44-go, zastał go całkiem przypadkiem na Starówce. Po prostu był niedaleko i chciał wpaść na Piwną, żeby chociaż trochę popatrzeć na dawne mieszkanie, gdzie kiedyś mieszkali.
Było już po południu i zbierał się wracać z powrotem na Pragę, gdy zobaczył biegnących ludzi. Do mamy Anieli już nie dotarł.
Powstanie!
I nagle odżył! To było to! Walka na ulicy, w kurzu i pośpiechu, tak jak kiedyś na Woli – we wrześniu 39-go – gdy razem z Dusią rzucali butelki, przemykali pod ścianami, a entuzjazm i radość działania wypełniały ich od stóp do głów. Czuł, że to jest właśnie jego świat. Nie skradanie się do mieszkań i skryte zabijanie, ale otwarta walka z wrogiem.
Moment, w którym to zrozumiał był tak silny i radosny, że przysłonił nawet myśli o utracie żony i nienarodzonego dziecka.
Walki o szkołę na Barokowej, o Pałac Krasińskich, potem koło katedry, kościoła Jezuitów i gdzie tylko było trzeba, wypełniały teraz jego życie. Pierwszego dnia ktoś mu powiedział, że ma się zgłosić do porucznika Koperskiego z kompanii Syndykalistów. Więc zgłosił się i w parę chwil potem był już żołnierzem Związku Syndykalistów Polskich.
To był najlepszy czas jego życia. O niebo lepszy niż kelnerowanie w Europejskim, a z całą pewnością o całe lata świetlne lepszy od wiosny 1940 i jego wspólnych akcji z Tadziem.
Żył! Żył i walczył! W pewnym momencie uświadomił sobie, że sam wynik walki nie jest dla niego tak ważny, jak to, że może być w ruchu i niebezpieczeństwie.
W końcu – a był już początek września – w czasie osłony północnej strony Placu Krasińskich dostał w lewą nogę odłamkiem z granatnika i odprowadzony przez sanitariuszki do kanału na Długą róg Miodowej, dotarł do Śródmieścia, gdzie do czasu kapitulacji przeleżał w szpitalu na Drewnianej.
Wokół kręciło się wielu nieznanych mu ludzi. Szpital był bardziej niż skromny, a nastroje coraz smutniejsze. Opiekowała się nim sanitariuszka Ziutka i robiła to z takim uroczym poświęceniem, że Witek zakochał się tak jakby nigdy żadnej innej kobiety nie znał, ani nawet nie widział.
Ziutka był młodziutka, ale nie to żeby dziecko. Miała już swoje osiemnaście i wiedziała co i jak, bo którejś ciemnej nocy wsunęła mu się do łóżka i tą rozkoszną wizytą wyrwała ich na chwilę z powstaniowego dramatu.
A dramat przybierał na wielkości i nawet najtwardsi i najzagorzalsi tracili ducha. Kapitulacja i wychodzenie oddziałów powstańczy z palącego się Miasta odbyło się – jak ironię – prawie dokładnie pięć lat po kapitulacji Warszawy w 1939 roku i upiornej defiladzie hitlerowskich najeźdźców Alejami Ujazdowskimi.
Pięć długich lat!
Dla dwudziestopięcioletniego Witka Korony był to czas, który wywarł na nim nigdy niewymazane piętno. Z chwilą poznania Ziutki jednak, wszystko nabrało zupełnie innych kolorów i wartości.
Obiecał też sobie solennie, że co by się nie zdarzyło, to będą razem. Tym razem musiało mu się udać!
W każdym razie był o tym głęboko przekonany.
Z Warszawy wyszli razem, ale już w drodze do Ożarowa, stracili się z oczu i Witek wpadł w panikę. Jeszcze nie był ze wszystkim wyleczony i kuśtykał niemożebnie, ale z Warszawy wyszedł z innymi. Ze wszech sił starał się nie spuszczać z oczu jasnej główki Ziutki, ale przed Jelonkami zrobiło się jakieś zamieszanie, Niemcy zaczęli wrzeszczeć, ktoś strzelił i przez chwilę zapanował niepokojący ruch. Gdy się uspokoiło, Ziutki już nie zobaczył.
Krzepił się nadzieją, że po dojściu na miejsce odnajdą się, ale w wielkim obozie przejściowym panowały straszne warunki, a powstańców były tysiące. Dopiero następnej nocy spędzonej na betonowej podłodze fabryki, w której zostali stłoczeni, poczuł na szyi jej ręce. Przytulił ją do siebie z taką siłą, że aż cicho krzyknęła. Twarz miał zalaną łzami. Całował ją bez przystanku nie mogąc wykrztusić jednego słowa.
To nocne spotkanie z ukochaną dziewczyną było chyba najwspanialszym momentem jego życia. Wśród mrowia, śpiących, jęczących i chrapiących powstańców, odnaleźli się i byli razem!
Po stracie Zochny i Dusi – tym razem zdarzył się cud! Miłosierny Bóg spojrzał łaskawie na jego niedolę i pozwolił się spotkać z kochaną dziewczyną.
Uciekli następnego dnia i to był kolejny cud, ale tak to bywa, że po wielkim smutku i cierpieniu przychodzi nagroda, która wszystko łagodzi.
Uciekli razem i trzymali się siebie tak blisko i kurczowo, że nawet gdy Ziutka chciała na chwilę odejść żeby za jakimś krzakiem zrobić siusiu, Witek wyrwał się, że chce być razem z nią. Tego już było ciut za dużo, więc roześmieli się wesoło i z odprężeniem.
Byli zmęczeni, brudni i głodni, ale byli razem. Uciekali przez Błonie i Teresin, w kierunku Sochaczewa. Znowu Sochaczew! Witkowi przyszło do głowy, że kto jak kto, ale pan Flisiak pomoże. A zresztą gdzie mieli iść, dokąd biec? Za nimi Warszawa paliła się żywym ogniem! Pożoga szła przez ulice, place i aleje popieląc kochane Miasto i to co w nim jeszcze pozostało.
W Sochaczewie trochę się ogarnęli i odpoczęli, a potem była mała kolacja z wódką, w czasie której trzeba było postanowić co dalej. Pan Wincenty był człowiekiem dyskretnym, ale po paru kieliszkach wziął Witka na bok i zapytał:
-Ty wiesz, że o Dusi nie ma żadnych wiadomości, co? Nikt nie wie czy żyje, czy nie, ale – pamiętasz – to twoja żona… macie ślub… Co jest z tą dziewczyną, z którą przyszedłeś?
Na to pytanie, Witek nie miał odpowiedzi. Byli razem w Powstaniu! Wydawało mu się, że to wszystko wyjaśniało.
Przetarł czoło i popatrzył jakoś bezradnie. Potem pili jeszcze długo w noc, aż do chwili gdy Ziutka zwymiotowała, bo nie była zwyczajna wódki i tłustego jedzenia, które pani Flisiakowa, żona pana Wincentego postawiła na stole.
Rano dostali po talerzu kiszonej kapusty i dużej pajdzie chleba i Ziutka znowu zwymiotowała, bo jej młody żołądek, wyposzczony i zabiedzony na powstańczym wikcie, nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do takich dobroci.
Na razie zostali i Witek znowu wrócił do obgotowywania świńskich łbów, z których robili później salcesony, a Ziutka pomagała pani Flisiakowej w domu i restauracji, ale coś marnie jej to szło, bo dziewczyna była delikatna i widać, że nie zwyczajna takiej roboty. Mimo to zaciskała zęby i pracowała jak mogła.
I tak było aż do stycznia 45-go, gdy w połowie miesiąca, pancerne oddziały 2. Armii generała Bogdanowa wyparły Niemców, a Witek zabił rosyjskiego sołdata, który napastował Ziutkę.
To się stało tak nagle, że ani Witek, ani Ziutka nie mogli sobie później przypomnieć jak do tego doszło. Walki trwały od paru dni, bo Sochaczew był przez Niemców uparcie broniony i obustronne „granie” artylerii trwało bez jednej przerwy, ale w końcu niezwyciężona Armia Czerwona przemogła i rosyjscy żołnierze rozsypali się po zmaltretowanym mieście.
Był styczniowy, mroźny wieczór i wszędzie panował straszny rozgardiasz i nie wiedziano co i jak, gdy wtem nastała cisza. Nikt nie był pewny czy Niemcy jeszcze są. Nagle, do restauracji, wpadło kilku Rosjan i natychmiast rozbiegło się po domu i obejściu. Na nieszczęście jeden z nich zobaczył Ziutkę. Coś krzyknął, złapał ją za ramię i zaczął ciągnąć, ale w tej samej chwili Witek wyrżnął go wielkim tłuczkiem w łeb. Żołnierz padł jak rażony piorunem.
To było na podwórku, koło komórki, gdzie trzymano kartofle. Witek rzucił tłuczek, złapał trupa i zaciągnął w kąt. Tymczasem, ci którzy zostali w restauracji dorwali się do wódki. W tym momencie rozległy się krzyki, strzały i „goście” wybiegli.
W gruncie rzeczy nikt nie widział dokładnie jak to się stało, ale fakt pozostawał faktem, że trup radzieckiego żołnierza leżał w kącie komórki restauracji pana Wincentego.
Wszyscy byli roztrzęsieni i na początku nie wiedziano co robić, ale Witek szybko otrzeźwiał, złapał taczki, którymi wożono węgiel, wpakował na nie zabitego żołdaka i powiózł podwórkami do sąsiedniej, zrujnowanej kamienicy gdzie zrzucił trupa przez piwniczne okienko w dół, w ciemną czeluść. Wszędzie były gruzy. Trup potoczył się w głąb piwnicy, pociągając za sobą kawałki cegieł, a Witek wrócił do domu, cisnął taczki i ciężko usiadł.
-Akurat tego mi jeszcze brakowało! – myślał nalewając do kubka wódki.
Nie czuł żadnych emocji oprócz tych, że mógł narazić państwa Flisiaków na kłopoty. Siedzieli w kuchni, przy nieposprzątanym stole, pełnym brudnych naczyń i nikt o to nie dbał. Wszyscy siedzieli jak zaczadzeni.
Pierwsza odezwała się Ziutka.
-Chyba najlepiej będzie jak teraz pójdziemy…
-Gdzie pójdziecie?
-Do Warszawy.
-A czy ty wiesz dziewczyno co tam teraz jest – szepnęła pani Flisiakowa.
-Muszę wracać i zobaczyć rodziców. Może przeżyli. Jesteśmy państwu bardzo wdzięczni, ale musimy wracać. Musimy!
Odczekali jeszcze dwa tygodnie i pożegnali Sochaczew. Witek robił to już po raz drugi, ale teraz jakby radośniej, bo wiedział, że wracają do wolnego Miasta. Zrujnowanego, ale wolnego!
Na Miodową, gdzie przed wojną mieszkała z rodzicami Ziutka, dotarli na początku lutego, ale zastali zwały ruin i wąską ścieżkę wydeptaną na środku tego co kiedyś było ulicą. Ziutka patrzyła na to szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Jeszcze nie mogła ochłonąć, gdy nagle ktoś przechodzący zawołał:
-Ziutka! To ty???
Pani Robiszewska, znajoma rodziców Ziutki, kuśtykała wyciągając ręce.
-To ja, proszę pani, to ja! Nie wie pani co z moimi rodzicami??? Żyją?!?
A pani Robiszewska przytuliła ją do siebie i to wystarczyło za wszystkie słowa…
W pierwszych dniach po przybyciu do Warszawy przytulili się kątem u pani Robiszewskiej. Wiadomość o śmierci rodziców, zniszczeniu rodzinnego domu i powszechne zgliszcza, sprawiła, że Ziutka poszarzała, jakoś zmalała i sprawiała wrażenie jakby uszła z niej cała energia i wola przetrwania. Była dziwnie obojętna i nieobecna. Na domiar złego, chodząc po gruzach jej zburzonego domu i szukając jakichś śladów dawnego życia, zwichnęła nogę, która obrzękła jak bania, zrobiła się sino-czerwona i bolała.
Pani Robiszewska grzała wodę i robiła jej jakieś okłady, które jednak nie przynosiły żadnej ulgi.
W tydzień potem zamieszkali na Wilczej, dwa kroki od restauracji „Dziedzilla”, w której w 1940 Witek przygrywał gościom na skrzypcach. Ówczesnej właścicielki – pani Gabrielowej – już nie było, ale knajpę prowadził dawny współwłaściciel „Bachusa” – znakomity restaurator – pan Jordan, a kierownikiem sali był tak jak tam, niezastąpiony pan Żelazko. To właśnie jego spotkali już pierwszego dnia na ulicy, a ten wziął Witka do restauracji i dał mu robotę grajka i kelnera.
W powszechnej niedoli i smutnej rzeczywistości spalonego Miasta takie spotkanie było jak łyk świeżego powietrza w zadymionym pokoju.
Witek od początku wyrywał się żeby lecieć na Pragę i sprawdzić czy mama Aniela żyje i czy prowadzi jeszcze knajpę „Anielkę”, ale to była wtedy daleka droga, a nie chciał zostawiać kochanej dziewczyny samej.
Warszawa odżywała i wszędzie powstawały jakieś interesy i interesiki, handle, ale w morzu ruin leżało jeszcze mnóstwo niepochowanych trupów, które zmarznięte mrozem wyglądały jak mumie. W różnych miejscach można też było znaleźć ludzkie szczątki.
Warszawa odżywała, ale to były trudne i niebezpieczne początki, bo naznaczone pionierstwem i związanym z nim bezprawiem i samowolą. Przede wszystkim kwitnął szaber i w wielu miejscach widać było furmanki, na które złodzieje ładowali to co udało im się znaleźć w mniej zniszczonych domach.
A oprócz nich byli ci w radzieckich mundurach, którzy – zwłaszcza dla kobiet – mogli być po zmroku prawdziwie niebezpieczni.