W tym stanie rzeczy Witek postanowił spotkać  się z Sobolem.

Mama Aniela nie była przeciwna, ale zalecała ostrożność i rozwagę.

-To jest, Wiciunia, inny świat i inni ludzie – mówiła. Jak raz się z nimi zwiążesz, to nie będziesz już miał wyboru. Z Sobolem żartów nie ma. Dobry człowiek, ale dla niego interesy idą przed wszystkim innym. Nie ma zmiłuj się!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ale Witek uparł się, bo chciało mu się własnego domu, a pieniędzy – zwłaszcza wobec powszechnej drożyzny – nie miał.

-Widzisz chłopcze – ciągnęła Aniela – to prawda, że przy kim jak przy kim, ale przy Sobolu możesz się dorobić, ale przy mnie też nie będzie wam źle. Może też dostaniesz jakąś dobrą pracę w dużej knajpie…

-Dziękuję mamo, ale sama widzisz, że potrzebujemy swojego kąta… Samym kelnerowaniem to się tylko żylaków nabawię. Wszystko drogie, a płacą tyle co kot napłakał. A zresztą robi się ciasno i czas nam na swoje.

-A co to wam źle? Dotąd było dobrze, to i z dzidziusiami się pomieścimy.

Ale to było tylko takie gadanie, bo wiadomo jak to jest. Może gdyby na miejscu Elzy była Dusia, to kto wie – może by się jakoś pomieścili, bo córka z matką zawsze jakoś do ładu dojdzie, ale Elza była obca i do tego  – co tu dużo mówić – Cyganka. Niby nic takiego, ale zawsze inna.

Była też jeszcze jedna sprawa, która sprawiała, że mama Aniela nie upierała się przy zatrzymywaniu młodych. Od pewnego czasu miała dość miłego absztyfikanta, pana Żabińskiego, starszego kupca i świeżego wdowca, który pomieszkiwał u niej.

Pan Żabiński przepadał za polityką, wieczorami siedział „przymurowany” do radia i z uchem tuż przy odbiorniku słuchał Radia Wolna Europa. Dzielił się potem usłyszanymi informacjami z Anielą, ale robił to głównie dla siebie, żeby się wyżołądkować, bo mamę Anielę nic to nie obchodziło. Ani Adenauer, ani wojna w Korei, ani tym bardziej stonka ziemniaczana.

Elza słyszała wściekle trzeszczące radio przez ścianę pokoju i po urodzeniu dzieci, nie raz i nie dwa, sykała głośno, że hałas je budzi, ale pan Żabiński jakby tego nie słyszał, bo dla niego nadawane audycje były ponad wszystko.

Zresztą nie tylko dla niego. Dla wielu był to upragniony powiew czegoś innego, świeżego i wytęsknionego. Powiew wolności.

Pan Żabiński nie zwracał więc uwagi na sykanie Elzy, a nawet podkręcał nieco głos, bo słabo słyszał, a Elza swoim upominaniem rozpraszała go.

W tym stanie rzeczy spotkanie z Sobolem zostało umówione.

Witek nie wiedział czego  się po nim spodziewać, ale czuł, że robi dobrze, że tak trzeba i że kelnerowanie w restauracjach niedaleko go zaprowadzi. Gdyby to  był jeszcze  „Europejski” czy „Bristol” to może byłaby nadzieja na dobre napiwki, ale po wyrzuceniu  z „Kameralnej” te lokale były poza jego zasięgiem. Wszędzie bowiem pytano o przebieg pracy.

W wydziałach personalnych pracowali ludzie związani z bezpieczeństwem, które swoimi mackami oplatało życie Kraju jak jakiś nienasycony, wszystkowiedzący potwór.

Wielu zachodziło w głowę, jak to się dzieje, że pół roku po śmierci Stalina, dławiący terror jeszcze się wzmógł, ale tak było.

Sobol był człowiekiem wesołym, dobrze ubranym, pachnącym dobrą wodą kolońską i dobrym alkoholem, a w kontaktach z ludźmi  pełnym głośnego  „ha, ha, ha” i przyjaznego poklepywania po ramionach.

Z Witkiem przywitał się jak stary znajomy, z którym „zjadł beczkę soli” i „niejedno przeżył”, ale już po paru słowach dał mu taką odpowiedź:

-Ja wiem Witek, że chcesz zarobić i wyprowadzić się od Anieli. Mówiła mi o tym. Pamiętam też, że uprzedziłeś mnie wtedy o tym burku z ub, co to ostrzył sobie na mnie zęby i dlatego pomogę, ale pracy dla ciebie narazie nie mam. Może później…

-Na razie zrobimy tak: Mam na Targówku dość ładny placyk ze starym domem. Możesz tam mieszkać z swoją rodzinką. Wyremontujesz go sobie, albo pobudujesz coś nowego. Materiały ci podwieziemy, a o pozwolenia z urzędów  nie będziesz się musiał martwić. Będziesz miał swoje miejsce dla rodziny i możecie tam mieszkać nawet do skończenia świata, bo ja tego nie potrzebuję.

Pracować gdzieś musisz, bo wiesz jak teraz jest i jak nie masz pracy to cię zgarną, dlatego pójdziesz  więc do „Krokodyla” na Starówce. Już tak załatwimy, że cię przyjmą. Zagranicznych turystów przychodzi tam teraz coraz więcej, więc zarobisz.

-Za jakiś rok pogadamy – może znajdzie się coś u mnie.

-A póki co – powiedział po chwili – żebyś sobie zarobił dla rodziny parę złotych, to dam ci szybką robotę.

Pojedziesz pod Wrocław, i przywieziesz  transporcik  spadochronów. Pieniądze ci dam, adres także, a jak sprzedasz to mi oddasz. Aniela ci pomoże.

-Spadochronów???

-Tak jest. Nylonowych i jedwabnych! Baby biorą na majtki, bluzki, pościel! Nawet ślubne suknie z tego szyją. Idą jak świeże bułki! Zobaczysz, że trafisz niezłą działkę!

I Witek pojechał. Najpierw było trochę rozmów z mamą Anielą i oczywiście Elzą, ale obie były na tak, więc wziął od Sobola pieniądze i ruszył na Ziemie Odzyskane.

W powojennych latach jedwab i nylon były poszukiwanymi materiałami. Zwłaszcze jedwab. Amerykańskie i niemieckie spadochrony wykonywano najpierw właśnie z jedwabiu, który po wynalezieniu nylonu był powoli wycofywany z militarnych produkcji. Nylon rządził. Był wspaniałym materiałem, z którego produkowano mnóstwo rzeczy począwszy od słynnych pończoch i rajstop, a skończywszy na wykładzinach dywanowych.

Po wojnie, gdy z wojennych produkcji pozostały ogromne, nie wykorzystane zapasy, przejął je czarny rynek, który w rozchwianym wojną świecie, żywił się tym co „zostało z uczty bogów”.

Gdy po dwóch dniach jazdy Witek dojechał wreszcie do miejsca przeznaczenia pod Wrocławiem, ujrzał doskonale zorganizowany magazyn wypełniony belami materiału. Osobno jedwab, osobno nylon. Bele miały dodatkowo oznaczenia czy zawierają całe czasze spadochronowe, czy kliny.

Magazyn mieścił się w wielkim, poniemieckim gospodarstwie, w budynku z czerwonej cegły i z wielkimi wrotami, przez które mogła wjechać do środka ciężarówka.

Witek przyjechał z kierowcą prowadzącym wielkiego „jamesa” czyli popularną wtedy ciężarówkę GMC. Wiele z nich pozostało po działaniach wojennych i było z powodzeniem używane w cywilnym transporcie.

Towar został kupiony, załadowany i ruszyli w drogę powrotną do Warszawy.

Był późny grudzień 1953 roku i gorączka kontroli „kułaków” i spekulantów doszła do zenitu. W obliczu powszechnej nędzy, władza próbowała zwalić winę na dobrze prosperujących gospodarzy. Rekwirowano nadwyżki żywności, robiono kontrole, zatrzymywano furmanki i samochody i zabierano co się tylko zabrać dało, grzmiąc, że to właśnie przez takich bogaczy i krwiopijców inni nie mają co jeść.

Te kontrole i rekwizycje dotyczyły  nie tylko żywności lecz całego czarnego rynku, który określano jako „spekulancką dywersję gospodarczą”.

„Nie śpi w kraju wróg klasowy:  szpieg, dywersant, kułak i spekulant, pragnący za wszelką cenę opóźnić nasz marsz naprzód”!

Takie hasło dobrze brzmiało i odwracało powszechne niezadowolenie od rzeczywistych przyczyn gospodarczych trudności.

Całe szczęście jechali z dobrze przygotowanymi papierami. Ładunek przeznaczony był dla nieistniejącego, państwowego przedsiębiorstwa produkującego wyroby tekstylne na potrzeby wojska.

Bez tych dokumentów nigdy by do Warszawy nie dojechali, bo po drodze zatrzymywały ich milicyjne patrole, a także grupki aktywistów z kijami w rękach. Na szczęście kierowca miał już doświadczenie i wrzeszczał, że wiozą dostawę dla wojska. Potwierdzały to pokazywane papiery.

Wielkie, czerwone, rozmazane pieczątki i zamaszyste podpisy gwarantowaly „prawdziwość” dokumentów. Tak one jak i zdecydowany, pełny „urzędowej powagi” głos kierowcy pozwalał im przejechać.

To była dla Witka dobra lekcja i potwierdzenie tego co mówiła mama Aniela, że świat Sobola jest innym światem, który balansował na cieniutkiej linie, z której łatwo było spaść. Prosto w ubeckie kazamaty!

Jak się jednak okazało po przyjeździe, ryzykowna gra była fantastycznie opłacalna, bo po błyskawicznej sprzedaży całego ładunku i po rozliczeniu z Sobolem, Witkowi została w ręce taka suma pieniędzy jakiej w restauracyjnej pracy nie zarobiłby nawet w ciągu całego roku.

Podczas gdy robotnicze pensje nie przekraczały podówczas tysiąca złotych, Witkowy zysk z z tego jednego transportu wyniósł przeszło piętnaście tysięcy i dodatkowo piękną belę jedwabiu, na widok której Elza aż krzyknęła z radości.

I to oszołomiło Witka, który polecaną przez Sobola pracę w „Krokodylu”, zaczął uważać za skończoną dziadownię.

-Po co ja tam pójdę? Nosić talerze za psie pieniądze? Szkoda mi czasu  – wykrzykiwał. Mogę sobie pojechać w dwa kursy i zarobić jak królisko!

W głębi duszy jednak wiedział, że bez Sobola nic by nie zdziałał, a wymądrzał się tylko dlatego, że wypił trochę za dużo czystej, którą  świętowali udany kurs.

Na przyjątku była mama Aniela, pan Żabiński, Elza i już prawie trzymiesięczne bliźnięta, które leżały grzecznie w wózku i zdawały się nie zwracać uwagi na przechwałki taty.

Zaraz po Bożym Narodzeniu pojechali oglądać, zaoferowaną przez Sobola, posesję na Targówku, a dokładniej mówiąc na Zaciszu, gdzie jeszcze cały czas widać było wyraźne wojenne zniszczenia. Dom,  w którym mieli zamieszkać był stary, ale dość zdrowy i chociaż wymagał mnóstwa pracy, to nie przeciekał, miał kuchnię i w miarę całe okna.

Witek – jak zwykle w gorącej wodzie kąpany – chciał się od razu  przeprowadzać, ale Elza wyciszyła go, bo dom był nieopalony, zimny i niezbyt gotowy na przyjęcie paromiesięcznych niemowlaków.

Niemniej wiedzieli już czego się trzymać, mieli coś własnego, coś tylko dla siebie, a przede wszystkim byli razem.

Przychodził czas zakasania rąk i budowania rodzinnego gniazda.

Stojąc w zaśmieconej, zimnej kuchni ich „nowego” domu, Witek jakoś bezwiednie uświadomił sobie, że oto minęło prawie dokładnie dwadzieścia lat od jego przyjazdu do Warszawy, przypadkowego dostania pracy w cukierni Lardelliego i wszystkiego co potem nastąpiło.

Już od stycznia 1954 roku sprawy dla młodej rodzinki Witka ruszyły raźno i całkiem obiecująco.

Przede wszystkim Witek dostał pracę w staromiejskim „Krokodylu”, który elegancją i wyborem dań nie dorównywał co prawda wielkim hotelowym restauracjom, ale widać było, że ma takie ambicje i możliwości. Najważniejszą była obecność zagranicznej klienteli, dla których Starówka  zawsze stała na pierwszym miejscu w programie zwiedzania Miasta.

Zgodnie z obietnicą Sobola, Witek dostał pracę, i to nawet, ze względu na posiadane doświadczenie, pracę starszego kelnera. Miał do pomocy dwóch praktykantów, napiwki były  dobre i coraz lepsze i wszystko to przypominało mu trochę lata w „Europejskiej” i „Bachusie”.

Z remontem domu na Zaciszu było lepiej niż dobrze, bo Elza – sobie tylko znanymi drogami – nawiązała kontakt z Cyganami, którzy rozbili tabor gdzieś pod Grójcem i przeczekiwali zimę. Któregoś dnia – bez uprzedzenia – przyjechało ich kilkunastu i zabrało się do roboty przy domu. Witek nie mógł wyjść z podziwu nad ich sprawnością i fachowością. Przyjechały też załatwione przez Sobola materiały i remont szedł jak pustynny wicher.

Witek wstydził się trochę, że nie robi tego sam, ale Elza szybko mu to z głowy wybiła mówiąc, że jej „bracia i kuzyni” zrobią to lepiej, szybciej, a poza tym za darmo, a Witek nigdy przecież tego nie robił.

Poza wszystkim – tłumaczyła mu wesoło  – musi przecież pracować w restauracji i zarobić  ”na chlebuś” dla dzieciaczków, więc i tak nie ma czasu na remont w pojedynkę.

-Tak to u nas bywa – mówiła – Cyganie zawsze sobie pomagają, a jeśli już  chodzi o mnie to żadnej łaski mi nie robią… Mój ojciec dużo znaczył i wielu wiele mu zawdzięcza – dodała trochę tajemniczo.

Witek próbował się dowiedzieć czegoś więcej, ale Elza zaśmiała się, błysnęła białymi zębami i nic nie powiedziała.

Trudno  było o lepszych robotników. W ciągu paru tygodni dom lśnił czystością, była łazienka i kuchnia, bieżąca woda i dobre ogrzewanie. Ogród wokół domu był jeszcze zaniedbany i zarośnięty jak afrykańska dżungla, ale to już była robota na lato i nie wymagała pośpiechu. Na razie mieli swoje gniazdko.

Na zakończenie robót Witkowie wyprawili ogólne przyjęcie. Cyganie rozpalili ognisko, przywieźli parę świnek, które zaczęli piec na rożnach, w domu kobiety nagotowały pyszności, a przede wszystkim Sobol przywiózł swoim autem beczkę piwa i kilkanaście litrów wódki na rozgrzewkę po pracy.

Był luty i było zimno, ale na pewno nie w sercach tych, którzy bawili się wtedy na Zaciszu, w nowym domu Witków.

Tak było u nich, ale w Kraju zaczęło się dziać coś  dziwnego i tak naprawdę nikt nie wiedział co.  W połowie marca  z ust do ust podawano sobie jakieś niestworzone plotki o politycznych zmianach. Jedni mówili, że mają wypuścić Gomułkę, drudzy że Gomułka nie żyje, trzeci że prymasa Wyszyńskiego zamordowano w areszcie, a jeszcze inni, że minister Bezpieczeństwa Publicznego Radkiewicz został aresztowany. Końca tym głupotom nie było i nikt nie wiedział o co chodzi. Nawet pan Żabiński, który przez swoją Wolną Europę zazwyczaj był dobrze poinformowany nie wiedział jaka jest prawda.