Wspomina doktor Zdzisław Kryński (odc.4)

Kontynuujemy druk wspomnień dra Zdzisława Kryńskiego znanego w Polonii kanadyjskiej, społecznika i lekarza. Stanowią one przyczynek do jakże bogatej kolekcji losów nas, emigrantów polskich, rozrzuconych po całym świecie przez wydarzenia w Ojczyźnie.

Wreszcie któregoś dnia krzyk radości „Bolszewicy weszli”. Poznaliśmy ich po butach i mundurach zaglądając przez piwniczne okna. Radość była gorzka. Dr Amałowicz zgłosił się do współpracy z armią radziecką. Został zatrzymany, a potem wywieziony na Syberię. Wrócił po kilku latach podobno wykończony fizycznie i psychicznie i zmarł niedługo po powrocie.

   Wraz z wejściem Armii Radzieckiej ujawnili się polscy komuniści, którzy szybko zorganizowali UB i policję. Zaczęły się aresztowania ludzi. Szpital był nadal wypełniony rannymi.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Natychmiast wybrałem się do Siedlec, aby odszukać rodziców. Piechotą i ciężarówkami wojskowymi dotarłem do nich wieczorem. Znalazłem rodziców u stryja Alfonsa. Nasza radość była ogromna, wszyscy byliśmy zdrowi i żywi, chociaż o mojej siostrze – Wandzie – nie widzieliśmy nic.

Powróciłem do Rembertowa i wkrótce dowiedziałem się, że na Grochowie w szpitalu otwarto wydział lekarski. Pojechałem tam. Dziekanem był profesor Antkiewicz. Zostałem wpisany na 5. rok studiów. Wykłady odbywały się w sali teatralnej, a laboratoria były w Instytucie Weterynarii. Wszyscy studenci otrzymywali jedzenie, a spaliśmy w łóżkach, w wielkiej sali szpitalnej, która była podzielona parawanem na część męską i żeńską. Jedna z sióstr Szarytek pilnowała moralności.

Niemcy ciągle zajmowali Warszawę lewobrzeżną i od czasu do czasu ostrzeliwali Pragę i Grochów.

W styczniu nareszcie wojska sowieckie i oddziały polskie „Berlingowcy” weszli do zbombardowanej Warszawy.

W parę tygodni potem otrzymałem przepustkę na wejście do miasta.

Widok był zastraszający. Po przejściu przez zamarznięta Wisłę, w Alejach Jerozolimskich przy wejściu na most Poniatowskiego, zobaczyłem przymarznięte zwłoki – kadłub górnej części ciała kobiety, a dookoła porozrzucane ludzkie szczątki. Kościół Świętego Aleksandra – zniszczony, ocalało tylko podziemie. Przy kościele trumna z odrzuconym wiekiem i zwłokami. Domy wokół wypalone, wysadzone minami. Chodziło się po gruzach, środkiem ulicy, na wysokości pierwszego piętra. Gdzieś tam widać było już powracających do stolicy ludzi. Parę ocalałych mieszkań już było zasiedlonych. Uniwersytet częściowo ocalały.

W bibliotece spotkałem Kustosza, który zdecydował się tam zamieszkać, aby pilnować resztek ocalałego księgozbioru. Co – jak powiedział – nie było łatwe i było bardzo niebezpieczne. Do biblioteki przychodzili żołnierze, grożąc, wyrywali kartki z książek, używając ich do kręcenia papierosów.

Dotarliśmy z kolegami do Szpitala Dzieciątka Jezus. Szpital opustoszały, ale w jednym z budynków znaleźliśmy oznaki życia. Pielęgniarka z pomocą gotowały wodę na herbatę. Zobaczyliśmy, że jest parę łóżek do spania dla powracających pracowników. Jeden z kolegów odnalazł swoje mieszkanie cudem ocalałe, które nie było zniszczone, a do tego nawet w oknach były szyby. Aby się ogrzać rozpaliliśmy w piecu kawałkami znalezionych w okolicy połamanych mebli. Było ciepło i mogliśmy się przespać na podłodze. Było nas około 5 osób. Następnego dnia odkryliśmy pierwszą restaurację na ulicy Marszałkowskiej, w okolicy obecnego MDM-u. Na środku ulicy stał tramwaj z napisem „Podajemy gorącą zupę”. W tym wszystkim widać było przedsiębiorczość warszawiaków.

Na ulicy Boremlowskiej, gdzie studiowaliśmy, stałem się dość popularnym i aktywnym członkiem wydziału. Jedna z koleżanek nazwała mnie „Plastusiem” – od bohatera jakiejś dziecięcej opowieści i to przylgnęło do mnie na dłuższy czas. Studentów przybywało, od momentu, jak wojska sowieckie posuwały się na zachód.

W tym czasie powstało Stowarzyszenie Medyka, którego pierwszym prezesem został przedwojenny student Ryszard Kowalewski. Któregoś dnia zjawiła się z dalekiej Pragi koleżanka Irena Chojnacka. Uwiodła mnie swoim urokiem i gracją. Była bardzo elegancka, co było w owych czasach niecodziennym zjawiskiem. Ponieważ łatwo się zakochiwałem „na śmierć”, to i tym razem tak się stało. Zacząłem u niej bywać.

Dom był zamożny, zupełnie niezniszczony, a przyszła teściowa wydawała mi się całkiem sympatyczna. Bywałem tam codziennie, często ze względu na godzinę policyjną, zostawałem również na noc. Nie byłem doświadczony życiowo i wpadłem w sidła własnej – jak się okazało – głupoty. Stare porzekadło powiada: poznaj przyszłą teściową, a będziesz wiedział co z się stanie z twoją żoną.

Był to początek 1945 r. uczyłem się i zdawałem egzaminy kliniczne. Na klinikę dermatologii i medycyny sądowej trzeba było łodzią przeprawiać się na drugą stronę Wisły, bo mosty były zburzone i rozbite. Psychiatrię odrabialiśmy w szpitalu w Tworkach. Był to wspaniały czas. Rano były wykłady i prezentacje chorych, a popołudniami każdy spędzał czas po swojemu. Ja kułem do egzaminów, a miałem wtedy niezłą pamięć – raz przeczytałem i mogłem przystępować do egzaminu.

Wieczorami wstępował we nas przysłowiowy szatan. W posiadłości, w której spaliśmy, urządzaliśmy tańce, a do głowy przychodziły nam przeróżne wygłupy, które może usprawiedliwić tylko młodość i radość z życia. Niektórzy pacjenci twierdzili, że najbardziej niebezpieczni byli właśnie w naszym pawilonie.

Na niedzielę jeździłem EKD (Elektryczna Kolejka Dojazdowa) do Warszawy, do mojej ukochanej i tak czas upłynął aż do jesieni.

Postanowiliśmy się pobrać. Ja zdałem już prawie wszystkie egzaminy i zacząłem pracować na jakimś etacie u doktora Mantuffla na chirurgii w Szpitalu Wolskim. Irena rozmawiała z rodzicami o naszym ślubie i tu zaczął się problem. Jej matka wyraziła zgodę, ale ojciec się uparł, uważając, że to zbyt wcześnie. Dlatego po naradzie zdecydowaliśmy się wziąć ślub bez zgody rodziców. Załatwiliśmy to w kościele Trzech Krzyży, który już działał w podziemiach. Wcześnie rano pojechaliśmy samochodem – który załatwił przyjaciel, ożeniony z naszą koleżanką, córką ministra sprawiedliwości pana Swietkowskiego.

Był to dzień 20 października 1945 r. W miesiąc później sprawa została ujawniona. Awantura była niesłychana i musieliśmy się wyprowadzić do znajomych na Saskiej Kępie, będąc prawie bez grosza. Moja pensja była głodowa. Dyplom otrzymałem 5 listopada 1945 r. – w pierwszej trójce z naszego roku. Razem ze mną dyplomy otrzymali: Jerzy Albrycht, z którym się przyjaźniłem, a który jak się okazało nie był tego wart i kolega Michalski, który wkrótce popadł w depresję i popełnił samobójstwo.

Zdecydowałem się przyjąć pracę w Szpitalu Przemienienia Pańskiego, w II Klinice Chirurgicznej, którą kierował profesor Mossakowski. Był tam już asystentem J. Albrycht , dr Tokarski – adiunkt oraz kilku starszych kolegów, których nazwisk nie wymieniam. Różne mam wspomnienia z tego okresu.

Otrzymałem asystenturę z zamieszkaniem w szpitalu na czwartym piętrze. Urządziliśmy się tam, gdyż pokój był duży i w miarę wygodny. Na tym samym piętrze, obok była wspólna łazienka dla wszystkich lokatorów, którzy tam mieszkali. Siostry Szarytki wstawały bardzo wcześnie i korzystały z łazienki między 5., a 6 rano. Pozostawałem w bardzo dobrych stosunkach z personelem, co było w owych czasach bardzo ważne. Pamiętam przykazanie mojego kuzyna Jana Morze – „bądź przyjazny dla ludzi i staraj się nie mieć wrogów, to przeżyjesz komunizm”.

W tym czasie działy się straszne rzeczy – ludzie znikali, więzienia były pełne „wrogów ludu”. Widziałem, jak aresztowano młodego chłopaka – kalekę, który pracował jako windziarz w szpitalu. Kilka dni potem przywieźli go do szpitala, gdyż – jak twierdzili – wyskoczył z okna na drugim piętrze w czasie przesłuchania. Zmarł wkrótce. Na jego ciele były straszne ślady bicia i tortur. Któregoś dnia przywieziono do nas księdza z raną nogi i gangreną – trzeba było amputować nogę. Niestety, nie zgodził się, wolał umrzeć.

Wśród kolegów pojawili się członkowie PZPR – między innymi dr Bednarski, który był lekarzem dla UB.

W tym czasie z ZSRR zaczęli wracać tak zwani uchodźcy. Było wśród nich sporo ludzi pochodzenia żydowskiego. Myślę, że około 90% z nich należało do PZPR. Pozajmowali natychmiast wysokie stanowiska w rządzie i administracji. W pewnym momencie wszystkie szpitale miały dyrektorów pochodzenia żydowskiego, a stanowiska, jak nie ministrów, to wiceministrów, były obsadzane ludźmi tegoż pochodzenia.

W 1948 roku zaczęły się powołania do służby wojskowej. Lekarze byli brani na 15 miesięcy. Stworzono sześciotygodniowy kurs przygotowawczy w Łodzi, po ukończeniu którego – poborowi w stopniu porucznika, otrzymywali przydziały do różnych jednostek.

8 maja 1948 r. urodził się mój syn – Krzysztof. Jego narodziny zmieniły cały układ rodzinny, gdyż teraz wszystko obracało się wokół karmienia, kąpieli i usypiania naszego synka.