Ponieważ konsulowa miała paszport dyplomatyczny, celnicy zostawili nas w spokoju, co ocaliło naszą „Szarotkę” (radio na baterie), którą mieliśmy na sprzedaż.
Do Belgradu dojechaliśmy nocą. Konsulowie zatrzymali nas u siebie na noc. Następnego dnia rano odnaleźliśmy dom naszych znajomych Jugosłowian. Była to willa w ogrodzie, samo mieszkanie było małe, gdyż mieszkali oni u jego matki – lekarki, bardzo miłej pani, która zajęła się nami bardzo troskliwie i bardzo o nas dbała. Zwiedzaliśmy miasto i okolicę, a wieczorami podawała nam miejscowe smakołyki.
Nastał dzień 22 lipca – święto PRL-u i zostaliśmy zaproszeni na przyjęcie do ambasady. Nadeszła delegacja ambasady ZSSR – hołdowniczo witana przez naszego ambasadora. My siedzieliśmy przy stoliku konsula, z konsulową i profesorem. Zacząłem opowiadać o wrażeniach z podróży i wspomniałem, że chcieliśmy wracać przez Wiedeń, ale niestety, odmówiono nam tego w Warszawie w Pałacu Mostowskich. Profesor zwrócił się do konsula: jak to możliwe, załatw państwu tę sprawę. Kazał nam przyjść do Konsulatu następnego dnia.
Napisałem podanie, dostaliśmy zgodę, pozostała jeszcze tylko wizyta po wizę w konsulacie austriackim i mogliśmy ruszać przez Wiedeń.
Po paru dniach pobytu w Belgradzie zdecydowaliśmy się jechać do Dubrownika. Ostrzegano nas – droga ciężka, w wypadkach rannych nie ma. (Wiadomo dlaczego). Jechaliśmy przez Bośnię, cudowna okolica, urzekający czar małych miast i miasteczek. Nadszedł wieczór i znaleźliśmy się w górach, w małej miejscowości. Odnalazłem szpital, przedstawiłem się dyżurnemu lekarzowi i zapytałem czy mogę rozbić namiot w ogrodzie. W odpowiedzi usłyszałem, iż miejsca w szpitalu nie ma, a sam szpital stoi na pochyłym gruncie, więc o rozbijaniu namiotu nie ma mowy. Poradził nam, że po drugiej stronie znajduje się Zakład Higieny, mają płaski grunt, a dyrektor też lekarz, mieszka w tym samym budynku.
Zapukałem nieśmiało do drzwi.
Otworzył mi wysoki mężczyzna z namydloną do golenia twarzą. Przedstawiłem się kim jestem, a on wciągnął mnie do mieszkania. Rozmawialiśmy trochę po polsku, trochę na migi. Po chwili weszła jego żona, bardzo ładna i miła pani, a za parę minut nadeszła Irena z woźnym i walizkami.
Nie było mowy o noclegu w namiocie.
Dali nam pokój z tapczanem, na stół wjechała kolacja i tak zabawialiśmy się do późnej godziny.
Rano śniadanie i nasi przygodni znajomi chcieli nas zatrzymać u siebie chociaż na parę dni. No cóż, chyba na tym pustkowiu spragnieni byli towarzystwa. Na drogę dostaliśmy parę butelek wody i butelkę bardzo mocnej wódki „Rakija”. Pożegnawszy się wyruszyliśmy w dalszą podróż. Po całym dniu jazdy przez góry, drogą wykutą w skale przez legiony rzymskie, szeroką na jeden samochód, z mijankami co kilkaset metrów, nad przepaściami bez dna, dojechaliśmy chyba do krytycznego momentu. Irena musiała iść przed samochodem, aby zbadać czy można przejechać.
Nareszcie dobrnęliśmy do jakiegoś miejsca, gdzie stał jeden namiot i było jeszcze miejsce na drugi. W tym jednym namiocie spali jacyś Anglicy, którzy tak jak i my nie wiedzieli, jak daleko jeszcze do miasta Mostar.
Wstaliśmy wczesnym rankiem, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wyjechaliśmy za zakręt i oto przed nami Mostar – byliśmy tuż, tuż obok miasta.
Siedząc w kawiarni zauważyłem na zboczu góry bardzo daleko samochód. Powiedziałem do żony: a gdzież on jedzie, to chyba jakiś wariat.
Jakąś godzinę później byliśmy w tym samym miejscu. Do dzisiaj, jak sobie przypomnę tę drogę przechodzą mnie dreszcze grozy, bo przecież nasze dzieci zostały w Polsce same.
Po następnym dniu jazdy, wjechaliśmy w ostry zakręt i nagle znaleźliśmy się w raju – woda, palmy i przepiękny krajobraz Dubrownika. Niegdyś niezależne, bogate księstwo. Rozbiliśmy namiot blisko plaży, wśród miasteczka międzynarodowych namiotów.
Zwiedziliśmy miasto, przepięknie położone wśród gór. Łodzią popłynęliśmy na wycieczkę – na małą wysepkę, na której znajdowały się ruiny zamku Habsburgów z jego złą opinią oraz tysiące świerszczy, które czyniły niesamowity hałas. Siedząc na skalę rozmawialiśmy, gdy nagle przysiadł się do nas jakiś mężczyzna mówiący po polsku. Okazało się, że to profesor z Warszawy – botanik, który przyjechał na 2 tygodnie – aby obserwować cykady. No, ale ja myślę, że jednak więcej czasu spędzał obserwując turystki.
Nadszedł czas powrotu do domu. Okazało się, że jest możliwość przejazdu statkiem z Dubrownika do Rijeki. Skorzystałem z tej możliwości, tym samym – unikając jazdy przez karkołomne ścieżki w górach.
Podróż statkiem odbywała się w nocy, wśród mnóstwa wysepek. I w drodze powrotnej zwiedziliśmy jaskinię Postojna Jama. Była ona niezwykle interesująca, jako jedna z największych w Europie, ciągnęła się kilometrami. Następnie Zagrzeb, Lublana i dotarliśmy do granicy austriackiej. Był bardzo gorący dzień, okropnie długa kolejka do odprawy przez celników, którzy przeszukiwali wszystkie samochody.
Kolejka do budki – gdzie sprawdzają paszporty – i w momencie, kiedy byłem tuż przed budką, strażnicy ogłosili pół godziny przerwy. Schowaliśmy się wszyscy w cieniu drzew. Po 0,5 godz. wszyscy znowu ustawiliśmy się w kolejce. Jakiś mężczyzna, który poprzednio był w kolejce za mną, wcisnął się przede mnie. Zwróciłem mu uwagę, a on na to: kto pierwszy, ten lepszy. Okazało się, że to jakiś butny Niemiec.
Po załatwieniu spraw paszportowych, wsiadłem do samochodu i po chwili podszedł do nas młody celnik. Obejrzał, co mamy i zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziałem mu o swoich złych wrażenia po spotkaniu z Niemcem, którego samochód stał obok nas. Wysłuchał mnie i odpowiedział: to ja mu pokażę, ja mam narzeczoną Polkę i was też polubiłem. Podszedł do samochodu Niemca i kiedy odjeżdżałem zobaczyłem, jak z jego samochodu wyciągają wszystkie walizki.
Wieczorem dojechaliśmy do przedmieść Wiednia i wkrótce znaleźliśmy strzeżony plac namiotowy. Następnego dnia wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta; Opera, Pałac Cesarski, Katedra, Ratusz i tak dalej…
Po dwóch dniach pobytu wyjechaliśmy do Polski przez Czechosłowację. Wstąpiliśmy do Rabki, aby zabrać dzieci. Nasi chłopcy byli już bardzo stęsknieni za nami i domem. Dla nas, wyjazd, który mieliśmy już za sobą, był bardzo interesujący i pełen niezapomnianych przygód.
Kilka tygodni później, nagle zachorował Grzegorz – ból brzucha, z objawami wyrostka robaczkowego. W nocy zawieźliśmy go do szpitala Kopernika, gdzie rano natychmiast go operowano, gdyż stan był już dość krytyczny. Przez parę dni żyliśmy w ciągłym niepokoju.
W domu stosunki, jak zwykle napięte, teściowa w awanturze, jak nie z jedną, to z drugą córką. Niestety między mną, a Ireną stosunki też nieciekawe, a w domu ciągłe awantury o zupełnie błahe rzeczy.
Jak już wspomniałem nadszedł czerwiec 1960 r., w którym urzeczywistniły się moje marzenia związane z wyjazdem do Chicago. Doszedłem do porozumienia z dyrektorem szpitala doktorem Masztakiem, który udzielił mi urlopu na wyjazd. Opowiedziałem mu o tym, że miałem rodzinę w Nowym Jorku, ale nigdy się do tego nie przyznawałem, gdyż były czasy, że lepiej było o tym nie mówić. Teraz, po śmierci „ojca narodów”, kiedy nastąpiła odwilż, mój kuzyn nie żyje.
Przez znajomości dostałem miejsce na Batorym w I klasie. Kabinę dzieliłem z doktorem ekonomii, który płynął na zaproszenie jakiegoś uniwersytetu i wciąż głośno czytał, aby poprawić swój angielski.
Podróż przez Atlantyk trwała dwa tygodnie. Przez pierwszy tydzień była duża huśtawka na rozszalałym Oceanie, połowa pasażerów pokotem leżała w łóżkach, chociaż ja całą podróż znosiłem jakoś dobrze. Na wysokości Labradoru natknęliśmy się na góry lodowe tak, że statek poruszał się bardzo powoli – aby je ominąć. Na paru z nich leżały, wygrzewające się na słońcu foki.
Jedzenie było wyśmienite, wieczorem tańce i filmy w sali kinowej. Podróż minęła szybko i statek przybył do Montrealu.
Dalszą część podróży odbyłem pociągiem do Toronto. W pociągu poznałem bardzo miłą panią – Kanadyjkę polskiego pochodzenia, która przyjechała zabrać swoją rodzinę ze statku. Zostałem zaproszony do wagonu restauracyjnego na obiad. Do Chicago dojechaliśmy wieczorem. Mąż znajomej z pociągu odwiózł mnie do rodziców państwa Czernków.
Przyjęli mnie bardzo miło. Przez parę dni zwiedzałem miasto z państwem Grzesiak, którzy mieli swój samochód. On był oficerem w Polsce, a tutaj pracował w fabryce.
Dowiedziałem się, że istnieje w Chicago Stowarzyszenie Polskich Lekarzy, a prezesem jest dr Rytel. Odwiedziłem go i w trakcie rozmowy okazało się, że jest on mężem mojej koleżanki ze studiów. Przez niego poznałem doktora Mianowskiego, który pracował w Norwegian American Hospital, w polskiej dzielnicy. Kiedy odwiedziłem go w szpitalu, zostałem przedstawiony administratorowi szpitala i następnego dnia zacząłem „Internship”.
Dostałem swój pokoik. I zaczęła się orka, jakiej nigdy sobie nie wyobrażałem. Było nas kilku lekarzy (około 8) starających się o „Internship”, między innymi ja, doktor Soraja – Sokkar, dr Sławek Lazowski.
Któregoś dnia idąc korytarzem natknąłem się na znajomą twarz. Okazało się, że jest to koleżanka ze studiów – dr Tańska. Zrobiła tu specjalizację z ginekologii i praktykuje już od kilku lat. Zaprosiła mnie na swój ślub, który miał odbyć się w najbliższą niedzielę. Szczęśliwie miałem dzień wolny. Wchodzę do kościoła, a tu nagle widzę kilka znajomych twarzy. Między innymi Hala i Lila Biega – bliźniaczki, znane jako piękności na naszym roku. Zostałem zaraz zaproszony na przyjęcie ślubne, a potem byliśmy częstymi gośćmi u siebie i przyjaźń ta pozostała do dziś.
W tym czasie stosunki z państwem Głowackimi nieco się oziębiły, ale blisko zżyłem się z Grzesiakami, u których bywałem w wolnych chwilach grywając w domino, no i czas jakoś leciał.
Okazało się, że aby zaliczyć „Internship „– muszę zdać egzamin specjalny dla tych, którzy kończyli studia poza Ameryką i Kanadą. Wziąłem się do roboty. Każdą wolną chwilę od ciężkiej pracy, spędzałem z książką. Z językiem angielskim też miałem kłopoty. Egzamin był pisemny tzw. multiple choice – do czego nie byliśmy przyzwyczajeni w Polsce.
W pracy przez pierwsze parę tygodni też miałem kłopoty ze zrozumieniem przez telefon mowy i zwrotów specjalistycznych. Była to dla mnie – szczególnie nocą – wielka udręka. Kiedy pielęgniarka pytała o prostą sprawę, wsiadałem do windy jechałem na 10. czy 20. piętro, żeby odpowiedzieć, że może podać aspirynę. Którejś nocy – byłem już nieprzytomny ze zmęczenia, przeklinałem swój los i nie byłem pewien czy dalej wytrzymam. Wracając do pokoju, zdejmuję pantofle i patrzę, kawałek papieru przyklejony do obcasa. Zdjąłem go i czytam: „dobry los i szczególne dni przed tobą”.
Był to papierek z chińskiego ciasteczka tak zwanego fortune cookie.
Świat mi się odmienił.
Przestałem narzekać i zabrałem się do roboty. Z dziesięciu osób, które zdawały egzamin, zdaliśmy tylko ja i dr Sokkar.
Zaczęła się gehenna.
Było nas tylko dwoje, a musieliśmy objąć całą pracę po pozostałych. Byliśmy na dyżurach co drugą dobę, a w ciągu dnia – asysta do operacji od 8. do 16.. Chirurdzy się zmieniali, ale ja nie. Było to lato. Upały w Chicago dochodziły do 40. stopni – a w szpitalach nie było jeszcze klimatyzatorów.
Do Chicago przyjechałem na wizę „Visitor” i aby pracować musiałem ją zmienić na stały pobyt, co jako lekarz mogłem załatwić bez trudności. Była również druga możliwość – zmiany wizy na tzw. Exchange Student Visa. Znalazłem się w kłopocie. Wiedziałem, że jeżeli wezmę stałą, to nie wypuszczą mojej rodziny z Polski. Jeżeli wezmę Exchange Student Visa będę musiał wyjechać z USA na 4 lata.
Wreszcie się zdecydowałem na Exchange z przekonaniem, że jakoś to załatwię.
Kopię wizy wysłałem do Polski i żona wraz z dziećmi zaczęła się starać o przyjazd na wizytę. Mieliśmy wracać do kraju razem. W Warszawie sprawa się przeciągała. Żona trzy razy dostała odmowę paszportu „z ważnych przyczyn państwowych”.
Któregoś dnia dostała wezwanie do jakiegoś chorego, starego bonzy na wizytę domową. Pojechała do niego zapłakana prosto z biura paszportowego.