Kolumbia to państwo w Ameryce Środkowej, które wzbudzało moje zainteresowanie od lat. W przeszłości był to najbardziej rozwinięty rejon tego kontynentu. I kiedy na preriach obecnego USA Indianie prowadzili koczownicze życie polując na bizony, to na terenie dzisiejszej Kolumbii i Ekwadoru powstawały bogate i bardzo rozwinięte miasta, budowane przez przybyszów z Europy (głównie z Hiszpanii). Miasta te, opierając swój rozwój na eksporcie złota, srebra, kamieni szlachetnych oraz innych dóbr (jak na przykład kawa), przez setki lat rozwijały się i stawały coraz piękniejsze. We współczesnym, bardzo “szybkim” i schematycznym świecie niestety, niewielu wie o ich bardzo dostatniej przeszłości. Dziś w świadomości ludzi Kolumbia jest zakodowana jako “kraj Pablo Escabara”, w którym porwania, okupy i kartele narkotykowe są codziennością. Jest to stereotyp, który, moim zdaniem, niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Kolumbia jaką ja poznałem, okazała się krajem zamieszkałym przez miłych i sympatycznych ludzi, bezpiecznym i bardzo czystym.
Planując wyjazd do Kolumbii planowałem zobaczyć Cartagenę, Bogotę, St. Martę (najstarsze hiszpańskie miasto w Ameryce), Medellin, oraz tereny związane z uprawą kawy. I oczywiście dżunglę. Ale w rezultacie nasza pierwsza (ale na pewno nie ostatnia) wizyta w Kolumbii ograniczyła się do Cartageny i Wysp Różańcowych.
Cartagena jest drugim najstarszym miastem zbudowanym przez Hiszpanów w Ameryce. Nie będę opisywał historii tego kraju, bo można się o niej dowiedzieć z internetu. Natomiast z pewnością jest to kolebka hiszpańskiej kultury na tym kontynencie. Dzięki swojemu niezwykle ciekawemu położeniu, Cartagena jest naturalnym portem morskim. Za wąskim wałem ziemnym, które chroni od fal i wiatrów morskich, znajduje się ogromny zalew. Już w zamierzchłych czasach chronił on hiszpańską armadę, a w czasach wojny hiszpańsko-brytyjskiej użyczał schronienia flocie brytyjskiej. Dziś Cartagena jest nowoczesnym miastem (niestety, ze słabym systemem dróg) i z milionem mieszkańców. Współczesny port jest jednym z największych w tym rejonie świata, a wokół zalewu powstało wiele kluczowych zakładów przemysłowych – między innymi gigantyczna rafineria. Pełnomorskie statki transportowe, prywatne jachty oraz gigantyczne “cruise ships” tworzą ciekawą i bardzo malowniczą mieszankę jednostek pływających w tym regionie.
Naszą pierwszą noc w Kolumbii spędziliśmy w Hotelu Decameron na Bocagrande. Od publicznej plaży dzieli go tylko ulica. Z kolei z drugiej strony hotelu znajduje się bardzo ruchliwa i szczególnie w nocy popularna ulica Carrera 2. Ponieważ w hotelu zameldowaliśmy się wczesnym wieczorem, postanowiliśmy jeszcze zrobić sobie mały spacer i poobserwować okoliczne “nocne życie”. Oczywiście, słysząc wcześniej różne (jak się okazało bzdurne) opinie o Kolumbii, na wszelki wypadek nie wzięliśmy ze sobą, żadnych “kosztownych” drobiazgów, portfeli czy biżuterii – by nie prowokować losu. Muszę powiedzieć, że wstyd mi było za siebie, kiedy wracaliśmy do hotelu. Ludzie na ulicy byli niezwykle uprzejmi, grzeczni, wręcz przyjacielscy. Co chwilę ktoś pozdrawiał nas uśmiechem, skinieniem ręki czy po prostu ustępował nam pierwszeństwa. Mijaliśmy spacerowiczów, a restauracje były wypełnione radosnymi ludźmi. Wszędzie panował porządek i nie czuliśmy się zagrożeni nawet w najmniejszym stopniu. Spacerowaliśmy godzinami i nikt nas nie zaczepiał ani nie próbował niczego nam sprzedać. Już ta pierwsza noc uświadomiła nam, że nasze nastawienie było zupełnie niewłaściwe i oparte na mylących stereotypach.
Jak wspomniałem wcześniej, zatrzymaliśmy się w hotelu Decameron Bocagrande z pięknym widokiem na ocean. Wystarczyło przejść przez ulicę, by znaleźć się na długiej, publicznej plaży, pełnej miejscowych plażowiczów. Ciągnie się ona kilometrami, przez co przypomina Miami czy Rio de Janeiro. Daje to niesamowity wizualny kontrast – drapacze chmur i tłumy półnagich ludzi… Niestety, w tym rejonie piasek na plaży jest wulkaniczny i przez to ciemny. Owszem, woda była czysta i bardzo ciepła, ale mnie osobiście nie bardzo zachęcała do kąpieli. Natomiast lokalni mieszkańcy, którzy całymi rodzinami spędzali całe dnie na plaży, bardzo chętnie chłodzili się w niej, bo upał był potężny. Muszę osobiście powiedzieć, że dla mnie ta plaża to niezwykle ciekawy temat na reportaż fotograficzny. Co się tam nie działo…! Atmosfera jak z “Kolorowych jarmarków”. Liczni “handlowcy” oferowali co tylko można – od waty na patyku, baloników na druciku, po grillowane kiełbaski. Lody, piwo, woda, okulary słoneczne – wszystko, co tylko jest konieczne, by przetrwać dzień na plaży. A ich dzień był długi i wypełniony ciężką “pracą”. Jedzenie, picie (często rum), nacieranie się kremem przed opalaniem, śpiewy, zabawy w wodzie czy zakopywanie “sąsiada” w piasku… Typowe rozrywki plażowiczów, ale wszystko z uśmiechem na twarzy, z wzajemną życzliwością i bez żadnej agresji. Nie widziałem nikogo „wstawionego”, co wprawiło mnie w zdumienie, bo wciąż pamiętam jak to bywa nad Bałtykiem… Obserwacja ludzi była niezwykle ciekawa. Panie i panowie o różnych kształtach – niektórzy o figurach modeli, ale większość wcale nie. I nikt nie miał żadnych kompleksów. Ja z uśmiechem obserwowałem jak ludzie robili sobie selfies. Miny i pozy udało mi się rejestrować kamerą, i wiem, że będą wywoływały uśmiech, gdy będę je oglądał. Najbardziej jednak zabawny był rytuał „namaszczania” pań olejkiem do opalania. Zwykle panie – owszem, miały ładne kształty i bardzo oszczędne pod względem ilości tkaniny kostiumy, a ich partnerzy głaskali je niezwykle długo, by rozprowadzić olejek po ich “ciałkach”. A potem te godziny na słońcu, z radośnie błyszczącym tyłeczkiem… Cudo!
W stosunku do całego miasta, tak zwane „old city” jest relatywnie małym obszarem, położonym również blisko blisko oceanu. Jest całe otoczone nowszymi dzielnicami mieszkaniowymi. Starówka Cartageny rzuciła nas na kolana. Jest piękna, malownicza, czysta, i chyba najpiękniejsza, jaką widziałem w swoich podróżach po Ameryce Środkowej. Oczywiście cała Cartagena jest znacznie większa niż Stare Miasto, i są w niej także brzydsze dzielnice, ponieważ jest to miasto portowe. Ale Starówka jest na tyle duża, że można tu spokojnie spędzić kilka dni, odkrywając piękne kościoły, place, parki czy restauracje. Wąskie uliczki, po których spaceruje mnóstwo turystów z innych części Kolumbii. Liczne dorożki, które pełnią rolę komunikacji miejskiej, obwożąc tych, którzy wolą wygodę. Cartagena jest szczególnie urocza po zmierzchu. Wtedy temperatura jest niższa, dzięki czemu spacery są przyjemniejsze. Na ulicach widać wielu artystów, którzy starają się sprzedać swoje dzieła i zarobić, ale nie zauważyliśmy żebraków. Więcej osób żebrzących widziałem w Mississauga czy w Toronto w ciągu godziny, niż przez cały nasz pobyt w w Kolumbii. I co wspaniałe – ludzie śpiewają na ulicy! Młodzież spaceruje pomiędzy turystami, i jeśli ma okazję, daje kilkuminutowy koncert acapella. Byliśmy tym zachwyceni! Co jeszcze? Mnóstwo restauracji na doskonałym poziomie. Ceny może nie najniższe, ale jest znacznie taniej niż w Kanadzie. W wielu miejscach, kiedy postanowiliśmy coś zjeść czy wypić wino, natychmiast wytwarzała się atmosfera, która czasami prowadziła do tańców i wspólnej zabawy z życzliwie nastawionymi „tubylcami”. W takich sytuacjach niezwykle przydatna okazała się moja skromna znajomość hiszpańskiego. Bo kiedy zaczynałem zwracać się do Kolumbijczyków w ich języku, wydawali się być naprawdę szczęśliwi. Nie raz słyszałem od nich prośby, by polecać ich kraj i zachęcać ludzi do odwiedzania Kolumbii. Mówili: “my potrzebujemy turystów” “nasz kraj jest bezpieczny”. I naprawdę, drodzy Państwo, nie ma w tym żadnej przesady.
Cartagena ma też nasz polski akcent. Na jednym z ważniejszych placów starego miasta umiejscowiony jest naturalnej wielkości pomnik polskiego papieża, Jana Pawła II, upamiętniający jego wizytę w tym mieście w 1986 roku. Jest on usytuowany tuż obok katedry zwanej Cathedral Basilica of Saint Catherine of Alexandria. W czasie tej wizyty Jan Paweł II modlił się za 21 tysięcy Kolumbijczyków, którzy zginęli w największej naturalnej katastrofie w historii tego kraju. Tragedia była skutkiem obsunięcia się ziemi po wybuchu wulkanu Nevado del Ruiz. Nasz papież był niezwykle popularny w tym kraju i wielokrotnie, kiedy rozmawiałem z Kolumbijczykami, traktowali go jako “swojego papieża” – tak jak wszyscy Polacy. Miłe jest również to, że pomnik nie stoi na żadnym postumencie, dzięki czemu turyści mogą sobie zrobić pamiątkowe zdjęcie z Janem Pawłem II.
Ludność Kolumbii stanowi ciekawą mieszankę etniczną. W dawnych czasach Hiszpanie byli dominującą grupą ludności, jeśli chodzi o posiadłości. Natomiast do Kolumbii zostało sprowadzonych wielu czarnych niewolników z Afryki, do pracy na plantacjach. Z czasem ludność się wymieszała, ale nadal widać grupę czarnych potomków Afrykanów oraz potomków Hiszpanów – o jaśniejszej karnacji. Grupy etniczne żyją zgodnie, ale najbogatsi Kolumbijczycy są zdecydowanie w prostej linii potomkami hiszpańskich emigrantów. Ludzie są naprawdę ładni i doskonale ubrani. Kiedy spacerowaliśmy wieczorami po ulicach Cartageny, to im późniejsza była pora, tym liczniej pojawiały się na nich osoby z tak zwanego “dobrego towarzystwa”. Ponieważ klimat tam jest gorący, w pełnym słońcu paradują tylko ci, co muszą. Pozostali wychodzą na spacer po zmierzchu, kiedy temperatura jest mniej męcząca. Paniom zdarza się mieć dość obfite “latynoskie” kształty, ale za to ubrane są bardzo elegancko i sexy. Długie spódnice, często z falbanami by oszukać „perspektywę”. Szykowne bluzki, często nakrycia głowy. Panowie w długich spodniach, marynarkach, ładnych koszulach. Tylko turyści biegają w szortach i trampkach. Bardzo podobali się nam “seniores” – w eleganckich, skórzanych butach (wypastowanych na błysk), stąpający z gracją i prowadząc swoje partnerki pod ramię.
Muszę powiedzieć, ze niechętnie opuszczałem to urocze miasto, ale druga część naszej kolumbijskiej przygody zapowiadała się równie interesująco (choć całkiem inaczej). Tak jak wspomniałem wcześniej, ogromnym minusem Cartageny jest ciemny, wulkaniczny piasek na plaży. Pomimo, ze woda w oceanie jest czysta i ciepła, to po doświadczeniach z plażami na Kubie ciężko nam się było w niej zanurzyć. Na szczęści Kolumbia ma też swoje “ małe Karaiby”. W bardzo bliskiej odległości od miasta (35 minut łodzią) znajduje się archipelag 27 wysp o nazwie “Wyspy Różańcowe”. Krajobraz jest tu diametralnie inny – plaże z białym piaskiem i błękitną wodą. Wyspy są niezwykle malownicze, a niektóre plaże mogą konkurować z prawdziwymi Karaibami. My zatrzymaliśmy się na wyspie Baru, w całkiem ładnym, “siostrzanym” hotelu Decameron. Można powiedzieć, że był to hotel na znacznie wyższym poziomie i z ładną plażą. Woda cudowna – ciepła i doskonała do pływania. Hotelowych basenów jest tam naprawdę sporo, ale kto by zamieniał ocean na basen? Po dwóch dniach wylegiwania się i korzystania z “baru” odkryliśmy, że dosłownie w odległości 30-minutowego spaceru znajduje się słynna publiczna Playa Bianca. Słyszeliśmy o niej już w Cartagenie. To ponad 5-kilometrowy pas czyściutkiego, białego piasku. Wzdłuż plaży przez lata powstał szereg małych hosteli, barów, restauracji i wypożyczalni sprzętu sportowego. Playa Bianca to także kolorowy tłum radosnych ludzi. Wokół pełno sprzedawców lodów, waty na patyku czy ostryg. Nastrój panuje podobny jak na Bocagrande w Cartagenie, ale przez to, że woda jest błękitna a piasek biały, plaża ta wydaje się przyjemniejsza. Pewnie dlatego ściąga tłumy mieszkańców Cartageny, nawet na jeden dzień. Jest też tu sporo młodzieży z całego świata – najczęściej podróżujących autostopem i mieszkających na końcu plaży w małych namiotach. Są grzeczni i kulturalni. Próbują sprzedawać malowane przez siebie „dzieła sztuki” (podobne do tych, jakie tworzy nasza 4-letnia wnuczka). Ale liczy się chęć, więc wielu dobrych ludzi wspiera ich drobnymi datkami.
Pewnego dnia zorganizowaliśmy sobie wycieczkę, by opłynąć Wyspy Różańcowe i poczuć ich atmosferę. Naprawdę byliśmy zauroczeni widokami, pomimo, że łódź wydawała się niektórym uczestnikom naszej wyprawy niezbyt bezpieczna. Odwiedziliśmy różne plaże, i wracaliśmy w przekonaniu, że zarówno ten rejon, jak i całą Kolumbia to ciągle mało znane i niedoceniane pod względem turystyki miejsce. Miałem też szansę trochę ponurkować. Rafy są skromniejsze niż na Filipinach czy w Indonezji, ale te wokół mniejszych wysp i z dala od hoteli były całkiem dobre.
Gdybym po raz drugi wybierał się do Kolumbii, to zdecydowanie na okres pobytu wynająłbym mały hotel typu „boutique style” na Starówce. Życie w atmosferze miasta przez 24 godziny jest bezcennym doświadczeniem. Możliwość wyjścia na doskonałą kawę (a jest takich miejsc bardzo wiele) czy na naleśnika w czasie dnia pozwala obserwować ludzi i miasto. Podpatrywać to prawdziwe życie, nie z turystycznych katalogów. I spacery wieczorem, bez potrzeby wracania taksówką do hotelu. Owszem, to tylko 10 minut jazdy i tylko $4.00, ale zawsze to kłopot. Nawet po godzinnym odpoczynku w hotelu można szybko wrócić do miasta – także po północy, kiedy tak naprawdę ulice zaczynają tętnić życiem. Owszem, hotel Decameron Baru jest dobrym ośrodkiem, ale drugi raz osobiście wybrałbym „Isla Grande”. To jedna ze średniej wielkości wysp w tym rejonie, na której znajduje się 10 niewielkich, kameralnych hoteli. Jeśli ktoś lubi sporty wodne, to jest to dla niego wymarzone miejsce – woda jest krystaliczna, a rafy prześliczne.
Podsumowując, powszechna (i krzywdząca) opinia o Kolumbii powoduje, że kraj ten wciąż boryka się ze stosunkowo słabo rozwiniętym ruchem turystycznym z takich rejonów jak Kanada, USA czy Europa. Owszem, widzieliśmy turystów, ale było ich naprawdę niewielu. Moim zdaniem Kanadyjczycy dlatego wybierają na wakacje Kubę, bo nie wiedzą, że jest lepszy wybór. Jedziemy do kubańskiego kurortu i narzekamy na marne jedzenie, słabą obsługę, i rozmaite niedociągnięcia. Tymczasem za porównywalne pieniądze możemy spędzić urlop w kraju, w którym ceny są podobne do tych na Kubie, a cała reszta będzie naprawdę fantastyczna. Z całego serca zachęcam Państwa do takiej wyprawy.
Pozdrawiam,
Maciek Czapliński