Aż podskoczyłam na fotelu! Pies nastroszył sierść na grzbiecie i zaczął ujadać. Zwlokłam się z fotela i wyjrzałam przez okno. Nic. Zajrzałam przez wziernik na drzwiach, też nic. Odzwyczaiłam się od dzwonków u drzwi, i od tego że ktoś w ogóle zagląda. Co drugi dzień sprawdzam pocztę w skrzynce na listy, bo nawet listonosz przestał dzwonić. Kiedyś listonosz przynosił przesyłki polecone, i prosił o pokwitowanie odbioru. Teraz zostawia pod drzwiami i idzie. Jak ma list polecony, albo wartościową paczkę to zostawia awizo na drzwiach, żeby odebrać tu i tu, o takiej to i takiej godzinie. W skrzynce pocztowej jest coraz mniej korespondencji i coraz więcej różnego badziewia reklamowego. Kiedyś pocztą przychodziły rachunki, potem te rachunki płaciło się na poczcie, albo w specjalnym okienku przy instytucji, która żądała od nas pieniędzy. Wtedy można było zapłacić rachunki prawdziwymi pieniędzmi. Potem tylko czekiem. W końcu okienko kasjera zlikwidowano, i zalecano płacić pocztowo przez wysyłkę czeku, aż w końcu przetransferowano nas na system elektroniczny. Voila! Płacimy on-line, albo sami, albo nam regularnie potrącają z konta tę samą sumę, tak zwany ryczałt i raz w roku wyrównują – zwykle na naszą niekorzyść. A sprawdzić tego się łatwo nie da – wiem, bo próbowałam.
Ja tam jestem starej daty i wolę płacić sama. Więc kto to może być u drzwi? Jeszcze dawniej, ludzie wyczekiwali listonosza, bo przynosił emerytury! Prawdziwe pieniądze. Koniecznie trzeba mu było dać końcówkę za fatygę. Taki napiwek. Więc kto to może być?
Znajomi raczej nie, bo by uprzedzili telefonem. Jakaś nagła sprawa też nie, bo by zadzwonili najpierw. Policja też nie, bo nie ma samochodu policyjnego w zajeździe. Wyjrzałam jeszcze raz, czy ktoś nie zostawił czegoś w umówionym miejscu na wymianę. Ale tam też nie było niczego. Zresztą zawsze się informujemy, aby pozostawione rzeczy nie zostały pożarte przez wiewiórki, albo szopy pracze (raccoons).
Pies przestał szczekać. Nieomylny znak, że nikogo za drzwiami nie ma. A może to jakiś zbir wypatrzył, że przez pół dnia siedzę sama i chce mnie wywabić i dać w łeb? Tylko ciekawe po co to ryzyko? Jeśli mnie obrabuje, to gdzie to w obecnym czasie zarazy upłynni? Może jednak lepiej poczekać, aż syn wróci z pracy? Ciekawość zwyciężyła. Ostrożnie i jak najciszej odryglowałam zamki. Najpierw trochę uchyliłam drzwi. Nic. Potem zebrałam się na odwagę i otwarłam trochę szerzej. Dalej nic. I dopiero jak całkiem drzwi się otworzyły, to wpadły na próg dwie małe torebki papierowe. A cóż to? I to aż dwie? Ach, to moje lekarstwa! Miały być dostarczone dopiero nazajutrz rano. Ale już je mam. Jak to dobrze, że nie muszę iść po nie osobiście do apteki. Nie tylko trudno tam zachować dystansowanie społeczne z powodu koronawirusa, ale przecież zwykle w takim miejscu jest pełno chorych na różne choroby. No chyba, że zdrowi z nudów chodzą do apteki? Eee tam! Widocznie to siedzenie w domu mi padło na wyobraźnię i już widzę zdrowych ludzi co z nudów chodzą do apteki. Wracajmy więc jak najszybciej do normalności, bo inaczej wszyscy powariujemy. Na zwykły dzwonek do drzwi reagujemy jakby to było coś niezwykłego. Co prawda, życie nie będzie już takie jak było, ale pewne elementy nowego, wcale nie są takie złe. Jak te z dostawą leków do domu.