(…) serce przypomina głęboką studnię. Nikt nie wie, co jest na dnie. Można tylko sobie wyobrażać na podstawie tego, co czasami wypływa na powierzchnię. Haruki Murakami (znany japoński pisarz)
Miałam wiele powodów, aby wybrać się wreszcie do Gwinei. Jednym z celów był woluntariat. Razem z moim mężem, Alberto, który jak niektórzy z was już wiedzą, jest lekarzem, chcieliśmy w jakiś sposób pomóc, a pomoc, w jakiejkolwiek formie i ilości, jest tam naprawdę potrzebna. Moim celem było rozeznanie się w możliwościach zbudowania w Gwinei szkoły dla dzieci. Takie moje marzenie bliskie zrealizowania.
Najpierw odwiedziliśmy biedną dzielnicę Bissau, gdzie Alberto zaczął, w czynie społecznym, leczyć. Na drugi dzień pojechaliśmy na kilka dni do odległej od Bissau, dużej wsi w rejonie Gabu, blisko granicy z krajem – Gwinea Konakry. Może to trochę zabrzmi bajkowo, ale dziadek Alberto był ostatnim afrykańskim królem obszaru Gabu, więc interesująca część Gwinei ze względów historycznych i etnicznych. Mnie już oczywiście takie rzeczy nie zaskakują, choć na początku jego „afrykańskie historyjki”, w pewien sposób, mnie zadziwiały. Nie można jednak w Afryce i w zderzeniu z afrykańską kulturą, ich rzeczywistością, używać percepcji, opartej o normy czy wyobrażenia europejskie. Bo po co porównywać jabłko do owocu papaja?
Alberto „po pracy” chciał mi pokazać obszar dawnego królestwa, dotarliśmy do rzeki Corubal, która kończyła tereny podwładne. Musiałam się nawet w tej rzece “przemyć”, taka tradycja… według legendy, święte afrykańskie miejsce. Byliśmy tam o zachodzie słońca, więc przepiękny widok. Zobaczyłam tam tradycyjne, archaiczne już afrykańskie wioski, z takimi okrągłymi, krytymi słomą, małymi glinianymi chatkami. Takie, jakie widzi się jeszcze czasem w telewizji lub na jakiś folkowych, afrykańskich malunkach. Miejsc takich jest już coraz mniej w Afryce.
Portugalczycy i inni kolonizatorzy, zniszczyli królestwo Gabu, pomordowali Afrykańczyków albo skutych w łańcuchy, powywozili do Brazylii czy Ameryki i sprzedali jako niewolników. Nic z królestwa Gabu już nie pozostało, tylko historia, opowieści, legendy, ziemia, no i może prestiż społeczny potomków.
Do Pitche jechaliśmy cztery godziny z Bissau. Mijaliśmy tysiące drzew – orzechów nerkowców oraz mango. Jest ich w Gwinei strasznie dużo. Jeszcze nie było sezonu zbierania tych owoców, ale mogłam sobie wyobrazić, jak obfite są plony. Wielu Gwinejczyków zarabia na zbiorach i handlu owocami. Udało mi się jeden dojrzały owoc nerkowca spróbować na plantacjach mojego szwagra Antonio. Znalazł gdzieś dla mnie wysoko na jednym z drzew. Owoc nerkowca smakuje jak połączenie dojrzałej brzoskwini i śliwki, soczysty, słodki. W lutym, w czasie mojego pobytu, był okres na papaja, cytrusy i banany. Gwinejskie cytryny wyglądają inaczej, zupełnie tak jak pomarańcze, także w środku. Można się pomylić.
Gwinea jest 6 – tym na świecie producentem nerkowców. Kupując te orzechy i nawet nie wiedząc, możecie natrafić na gwinejskie. Indie skupują tam bardzo duże ilości i rozprowadzają po całym świecie.
Dotarliśmy do wioski. Większość jej mieszkańców pochodzi z plemiona Fulani. To właśnie ich region. Ponieważ Alberto zna język Fulani, miał możliwość porozumiewania się w łatwy sposób z ludźmi na wiosce. Z innymi plemionami, po kreolsku. To było korzystne, bo mógł jako lekarz swobodnie z nimi rozmawiać. Wydaje mi się także, że oni mieli jakby większe do niego zaufanie. Cieszyli się, że przyjechał im choć trochę pomóc. Pracowaliśmy w lokalnej klinice, ale nic tam na miejscu nie było – ani ciśnieniomierza, ani słuchawek lekarskich, ani aparatu do pomiaru glukozy, no praktycznie nic. Na szczęście przywieźliśmy swój podstawowy sprzęt, który zostawiliśmy w podarku. W klinice obecna była jedynie pielęgniarka, pomagająca bardziej ciężarnym kobietom, ewentualnie robiąca opatrunki. To wszystko.
Poza tym jest na świecie taki rodzaj smutku, którego nie można wyrazić łzami. Nie można go nikomu wytłumaczyć. Nie mogąc przybrać żadnego kształtu, osiada cicho na dnie serca jak śnieg podczas bezwietrznej nocy. Haruki Murakami
Pobyt w Pitche był, najtrudniejszym dla mnie momentem, całej podroży. Bieda, jaką zobaczyłam i warunki życia są tam porażające i może dlatego, że dotyczy to nagle setek ludzi, wszyscy w jednym miejscu. Taka skomasowana “dawka”. Warunki życia są tam bardzo ciężkie. Na szczęcie w Gwinei nie ma głodu. Ludzie może nie jedzą tego, co chcą i kiedy chcą, niekiedy jest to jeden posiłek dziennie, ale nie zobaczycie wychudzonych ludzi – szkieletów, i jakie często się pokazuje w mediach. Ludzie tam mają też dostęp do czystej, pitnej wody. Hydranty wodne są dostępne na wsi. Wodę najczęściej noszą dzieci.
Odnaleźć się w tych, jakby nie było, szokujących na początku wizerunkach ludzi, ich życia i przejmującej, surowej rzeczywistości, było piekielnie trudne.
Pewnie, że widziałam wcześniej biedę, w Ameryce Łacińskiej, na Karaibach, w Azji, no i już w Bissau, ale tu jakoś inaczej na mnie to oddziaływało. I nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego… W telewizji też przecież ogląda się wiele takich smutnych, a nawet gorszych rzeczy, bo głód, wojny, kataklizmy na świecie się nie kończą, ale to było jakieś inne, bardziej namacalne, mocniejsze – takie ukłucie, wbicie szpilki w sam środek serca.
Boleśnie i głęboko. Patrząc na życie tych ludzi, w człowieku narasta poczucie niesprawiedliwości…, bo dlaczego ktoś żyje tak, a inny zupełnie inaczej.
Nie wybieramy sobie miejsca urodzenia, świata, jaki nas otacza. Nie wybieramy sobie rasy, czy nawet w większości przypadków, nie wybieramy sobie nawet religii. Zastanawialiście się kiedyś nad tym? Pojawiają się nawet pewnego rodzaju wyrzuty sumienia, nagle zdajesz sobie sprawę z tego, że tak naprawdę za dużo posiadasz i w porównaniu do tych wszystkich ludzi na świecie, którzy praktycznie nie posiadają nic.
Problemy też jakie mamy, nagle się pomniejszają, nie są już takie istotne, a nawet chwilowo znikają, kiedy widzi się biedę, ogarniającą tysiące. Biedę, cierpienie i ludzi takich samych jak my – czujących, kochających, pragnących, by ich dzieci miały trochę lepsze, łatwiejsze życie. Ludzi, którym serca biją i tak samo, jak nam.
Trudno mi nawet było robić tam zdjęcia, bo wyczuwałam, że nie jest to tak za bardzo na miejscu. Robić zdjęcia czego? Biedy? Pokazywać tych ludzi i ich ubóstwo jako ciekawostkę w “bogatym świecie”? Afrykańczycy na wiosce pozwalają, by fotografować, są po prostu grzeczni, ale można wyczuć, że nie czują się z tym dobrze. I ja rozumiem, dlaczego.
-Duszą rzeczy, jej istotą jest nie to co widzimy, ale to czego nie możemy dostrzec i co – w najlepszym razie – tylko przeczuwamy. Haruki Murakami
Zrobiłam trochę zdjęć, bardziej w ukryciu, bo chcę pokazać, jak się żyje w Afryce w biednych miejscach. Nie chcę się od tego odwracać, bo jeśli będziemy na to zamykać oczy, a tak jest najwygodniej, nie pomożemy nikomu. Nie trzeba się bać tej istniejącej na całym świecie rzeczywistości. Bieda wszechobecna krzyczy wszędzie… jest to niestety nierozwiązywalny jak na razie problem ludzkości. Zajmujemy się wieloma globalnymi problemami, a pomoc i pomniejszenie ubóstwa na świecie, powinno być tym priorytetowym. Gdzieś, kiedyś czytałam, że biedą za bardzo się nikt nie przejmuje, bo bieda nie boli bogatych, ich nie dotyczy. Jest w tym trochę racji.
Zastanawiałam się jak Wam afrykańską biedę opisać. Dla mnie, bieda ma przede wszystkim oczy dziecka, które nie zawsze jest najedzone. Bieda ma oczy dziecka, które nie ma żadnej zabawki. Bieda ma oczy dziecka, które nie ma ani jednej pary wygodnych butów. Bieda ma oczy matki, która jest smutna, bo nic nie może dać swoim dzieciom. Bieda ma oczy ojca, którego nie stać na wysłanie dziecka do szkoły.
Bieda ma oczy…
Przygotowywałam się do tej podróży. Wiedziałam, zobaczę to, co zobaczyłam, choć wyobrażałam sobie to trochę inaczej. Afryka to niesamowity kontrast. Ja spodziewałam się, że w Gwinei jest mniej bogactwa, ale także i mniej biedy.
Na początku byłam twarda. Powtarzałam sobie, „przecież wiedziałaś, to będzie częścią Afryki, częścią świata, jaki chcesz zobaczyć”. Pierwszego dnia na wiosce jakoś się jeszcze trzymałam. Drugiego już nie dałam sobie rady. Pracując w klinice, pomagając Albertowi, widząc tych wszystkich ludzi, biedę, cierpienie, poczułam nagle tak wielki smutek, że rozpłakałam się jak mały dzieciak i to przy wszystkich. Pocieszali mnie, martwili się…, a to przecież ja przyjechałam, żeby ich pocieszać.
A wiecie co tak najbardziej wyciska z człowieka tam łzy? Poczucie bezsilności. Takie ogromne, wprost nie do pokonania.
Zapłakana, bo dobrze nie widziałam wtedy, zmieniając igły w aparaciku pomiaru glukozy, pokłułam się używaną igłą. Alberto był przerażony, nie mógł spać przez dwie noce, tak się tym przejmował, najbardziej możliwością zakażenia wirusem HIV. Zrobiłam później wszystkie badania, na różne możliwe choroby, powtarzając w Kanadzie, niczym się nie zaraziłam (teraz sobie myślę, warto się było pokłuć, aby się przekonać, czy mąż mnie jeszcze kocha po tylu latach… wygląda na to, że tak).
Alberto pracował naprawdę ciężko, bez praktycznie żadnej przerwy. Nosiłam mu jedynie zimną wodę do picia, bo było bardzo gorąco, w słońcu ponad 40 stopni. Przyjął wszystkich, którzy potrzebowali konsultacji medycznej. Naliczyliśmy ok. 200 osób. Na koniec wezwano go do mężczyzny, który bardzo niedobrze się poczuł. Alberto zdiagnozował wylew.
Alberto też miał „momenty”. Pomimo że w roli lekarza zgrywał „twardziela”, widziałam, niekiedy miał łzy w oczach, dwa razy się nawet w ukryciu rozpłakał. Mięczak z niego, kto jak kto, ale ja go znam. Podobnie jak i mnie, przytłaczała go bezsilność. Niewielu zdaje sobie sprawę z trudu pracy lekarza, niesamowita odpowiedzialność za życie ludzkie, podejmowanie takich a nie innych decyzji. Dochodzi aspekt pracy z ludźmi, niekiedy umierającymi, aspekt emocjonalny, bo można sobie tylko wyobrazić, jak trudno jest powiedzieć matce małego chłopczyka, że dziecko powoli umiera.
Większość czasu spędziłam w pokoju lekarskim z nim i wszystkie te sytuacje widziałam. Kilka przypadków było bardzo ciężkich. Ale długo by o tym pisać.
Dzięki konsultacjom na wiosce udało się wykryć niezdiagnozowane i zaawansowane choroby. Głównie cukrzyca i nadciśnienie, wiele infekcji i innych problemów medycznych. Bardzo wiele ludzi umiera w Afryce na cukrzycę lub nadciśnienie. Choroby, które można w wielu przypadkach kontrolować farmakologicznie.
W klinice pojawił się mały chłopczyk, miał może 4 latka. Dziecko miało problem z oddychaniem. Alberto zdiagnozował poważną, wrodzoną wadę serca. „Serce mu w pewnym momencie pęknie albo się udusi”… powiedział smutny do mnie po polsku.
Wolałabym tego nie słyszeć. Wiem, że ludzie wszędzie cierpią na różne choroby, niektóre nieuleczalne. Co było dla mnie bardzo smutne, ludzie w Pitche, oprócz strasznej biedy, z którą się codziennie zmagają, przeżywają jeszcze inne ludzkie tragedie, jakby było im mało. Chłopczyk był już na komisji lekarskiej, nie zakwalifikowano go na leczenie za granicą – operacja serca. Takie operacje w niektórych przypadkach robi się tylko niemowlakom. Matka chłopczyka nie miała świadomości tego zaraz po porodzie, bo żaden lekarz dziecka nie badał. Na wsi nie ma lekarza. Gwinejczycy nie robią testów profilaktycznych, nie ma takich tam luksusów. Dopiero jak się pojawia poważny problem, szukają pomocy medycznej. I wtedy już niestety czasami jest za późno. Leczeniem biednych w Pitche zajmuje się lokalny szaman.
Gwinea podpisała umowy międzynarodowe, rząd wysyła Gwinejczyków na leczenie (najczęściej do Portugalii). W Gwinei są szpitale, ośrodki zdrowia, ale czasem brak sprzętu nie pozwala na przeprowadzenie takiej operacji na miejscu, możliwe, że także powodem jest zbyt długi okres oczekiwania. Niekiedy zespół lekarzy przyjeżdża do Gwinei i wykonuje zabiegi. Są także statki -szpitale, które podpływają do brzegów Afryki. Grupa międzynarodowych lekarzy wykonuje wtedy na statku różne medyczne zabiegi.
Alberto myślał nawet o tym, by zorganizować kiedyś ekipę lekarzy z Polski. Mamy tam dużo przyjaciół, kolegów ze studiów Alberto, którzy są teraz specjalistami różnych dziedzin. Wielu chirurgów. Trudno jednak cokolwiek zaplanować, Covid-19 zmienił nasze plany. Podobnie moje budowy szkoły, utknęły na razie w ślepym punkcie. W Gwinei jest nadal kwarantanna. Musimy poczekać.
Lekarzy w Gwinei bardzo brakuje, małe są bowiem zarobki i trudne warunki pracy.
Później w klinice pojawiła się młoda kobieta na wózku. I zaraz po tym chłopczyku. Myślałam, że niedożywiona, Alberto zdiagnozował poważną, nieuleczalną, genetyczną chorobę powolnego zaniku mięśni. Chorobę można jedynie spowolnić. Alberto, musiał powiedzieć jako lekarz matce i pacjentce, jaka jest trudna sytuacja. Przepisał leki, matka nie ma żadnych środków na zakup nawet podstawowych leków przeciwbólowych, a choroba jest bolesna. Matce tej młodej kobiety dałam pieniądze, by kupiła córce leki, była niezwykle zaskoczona, rozpłakała się.
W Gwinei rozdaliśmy wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy. A przywieźliśmy trochę, żeby kupić kawałek ziemi i zacząć budować dla nas wakacyjny dom. Jakoś nie można było inaczej… Afrykańczycy nie proszą o pieniądze, po prostu chce się im jakoś pomóc, widząc trudne warunki codziennego życia.
W Afryce zajmuje trochę czasu, aby się do pewnych rzeczy, widoków przyzwyczaić. Pitche pozostawiło we mnie jakieś smutne piętno.
Czas w wiosce płynie wolno. Rzadko ktoś biały odwiedza ich tam. Na pewno nie przyjeżdżają turyści, więc zobaczenie białego człowieka należy do rzadkości. Chciałam zobaczyć bliżej wioskę. Wybrałam się na spacer po Pitche.
Nie wyczuwałam żadnej negatywnej ciekawości czy zainteresowania. Raczej bardzo miły, przyjazny stosunek. Dużo, wiadomo, z mieszkańcami wioski nie porozmawiałam, ale jakikolwiek przyjazny, serdeczny gest w ich stronę powodował, że obdarzali mnie wielkim uśmiechem. Nauczyłam się kilku zwrotów po Fulani, a oni bardzo się cieszyli, jak do nich mówiłam w ich plemiennym języku. Co mnie bardzo zdziwiło, znali już moje imię, bo sensacja o przyjeździe białej doktorowej na wioskę rozeszła się szybko. Jedna z kobiet podeszła do mnie z wielkim uśmiechem, powiedziała, na imię ma także Iza (Issa w wersji Fulani).
Inne wołały mnie, żeby mnie czymś poczęstować i chociażby wodą lub mlekiem. Żar był niemiłosierny. Na jednym z filmików kobieta powiedziała coś do mnie po Fulani, nie rozumiałam, Alberto mi później przetłumaczył „lubimy cię…”.
Wioska jest ogromna, wszystko trochę podobne, no i się w końcu zgubiłam, droga powrotna gdzieś się urwała. Mieszkańcy wioski pokazali mi jak wrócić do kliniki.
W domach na wiosce nie ma prawie nic. Może jakiś stary materac do spania, moskitiera, czasem jakaś walizka, która służyła jako szafka na ubrania i część wydzielona na gotowanie-kilka garnków oraz miejsce, by rozpalić węgiel. Wioska miała prąd w niektórych miejscach, widziałam również zamontowane baterie solarne na niektórych domach. Kilka większych, ładnych domów wybudowanych przez emigrantów. Ludzie najczęściej transportują się rowerami. Jeden stary rower przypada niekiedy na kilka rodzin. Bogatsi mają motory. Na wsi jest szkoła podstawowa dla dzieci, nie ma jednak szkoły średniej. Nie widziałam, żeby ktoś miał laptopa itp., w niektórych domach stare telewizory, takie, jakie my mieliśmy wiele lat temu albo stare radio. Jednak powszechny jest dostęp do telefonów komórkowych z Internetem.
Na koniec naszej małej misji zakupiliśmy leki dla wszystkich potrzebujących na wsi oraz ogromne worki ryżu. Niestety prawie nikt nie miał pieniędzy, by kupić leki. A z tak wysokim poziomem cukru czy wysokim ciśnieniem lub bólem u niektórych, leki były niezbędne. Dostaliśmy w prezencie żywą kurę i worek orzechów ziemnych. Ja oczywiście nie chciałam nic wziąć, bo jak od tych biedaków brać cokolwiek, ale szwagier powiedział, że będzie im bardzo przykro, więc zabraliśmy prezenty do Bissau.
Nie dość, że nic sami nie mają, chcieli się nam jakoś odwdzięczyć. Było to naprawdę przesłodkie. Afrykańczycy są bardzo wdzięczni. Doceniają, jeśli niesie im się, choć najmniejszą pomoc… my czuliśmy w sercach zwyczajnie ogromną radość. Wszystko oczywiście dzięki Alberto, to on głownie pracował w Pitche. Jestem z niego bardzo dumna, bo to nie tylko wyjątkowo dobry człowiek, także wspaniały lekarz z powołaniem.
W Pitche popełniłam niezłą gafę… Jeśli nie zna się obyczajów, tradycji, wierzeń danej społeczności, tak się może zdarzyć.
Już w hotelu, usłyszałam huczne afrykańskie tam-tamy, ponieważ był to okres karnawału, myślałam, to właśnie jakieś karnawałowe zabawy, byłam ciekawa co się dzieje za bramą. Wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam tańczących, przebranych w duże, słomiane kostiumy mężczyzn. Chciałam im zrobić zdjęcia i zaczęłam iść w ich kierunku.
Nagle wybiegł mój szwagier i Alberto, zakryli mi oczy i szybko z powrotem za bramę hotelu zaciągnęli. Jak się okazało, to była, tradycyjna ceremonia obrzezania chłopców, nie wolno kobietom w niej uczestniczyć. Niewolno kobietom nawet spoglądać. I tak chyba przeszłam do historii wioski, coś tam publicznie widziałam, na szczęście tylko kawałek taneczny ceremonii. Śmieli się ze mnie do rozpuku, dobrze, że mnie zauważyli i powstrzymali, bo chciałam sobie popatrzeć i jeszcze filmik nagrać. Nie wolno! Pewnie później by mnie jakiś tamtejszy czarownik musiał oczyszczać ze „złych duchów”. Trudno mi powiedzieć, ale tak najczęściej to się kończy. Ja, biała, nieposłuszna kobieta… i tak nagrałam krótki filmik ulicznej ceremonii i przez szparę w bramie. Afrykanki oglądały przez szpary, nie czułam zatem, że to takie złe. Fascynuje mnie bowiem i najbardziej ciekawi ta tradycyjna, egzotyczna, autentyczna Afryka.
Obiecałam wrócić. I mam zamiar tak szybko, jak to będzie możliwe. Jest tam jeszcze dużo do zrobienia, ale przyznam, że tęsknię za nimi wszystkimi. Tęsknie nawet za tym piekącym, upalnym słońcem. No bo jak poznać i być chwilowo częścią Afryki bez żaru słonecznego?
Afryka – raz zabawna, raz groźna, raz smutna, raz niepojęta, raz biedna, raz bogata, raz upalna i słoneczna, raz deszczowa… jest zawsze autentyczna, niepowtarzalna, jest sobą. Afryka ma swoją radość, swój smutek, swój smak, swój zapach, swój klimat, który wciąga, przykuwa, fascynuje i powiem wam na zakończenie, trudno się od tego uwolnić.
Są rzeczy, od których nie można uciec, jeśli nawet odejdzie się od nich bardzo daleko. Haruki Murakami
Izabela Embalo