Tym razem było podobnie i podobnie jak Elza i mama wtedy, tak i teraz, tym razem Renia z mamą, rzuciły się na chłopca z przestrogami i zaklinaniami, że nie wie kto to są komuniści, i że szkoda jego młodych lat na kryminał i temu podobne. Mimo to, gołym okiem było widać, że Romcio wie swoje i będzie robił to co postanowił.

A Witek popatrzył na niego i po małej chwili powiedział:

-Pomogę ci z tymi ulotkami Romciu.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Na reakcje nie trzeba było czekać. Furia obu kobiet sięgnęła zenitu, z tym tylko, że w przeciwieństwie do tamtej rzeczywistości z 1957 roku, Witek nie uległ, nie położył uszu po sobie, tylko murem stanął przy Romciu.

-Dobrze robisz synku – położył mu rękę na ramieniu – w życiu trzeba robić to co się czuje w sercu, a nie to co akurat jest bezpieczne i wygodne.

Na takie postawienie sprawy Renia wyszła z kuchni trzaskając drzwiami, a gdy Witek poszedł za nią do sypialni stała się rzecz nieoczekiwana. Renia podeszła do niego bardzo blisko i tak, żeby nikt nie słyszał, syknęła z wściekłością:

-Ciekawe, że swojego syna nie pchasz do kryminału, tylko mojego! Od dziś masz się nie wtrącać do  moich dzieci, słyszysz?!

Witek osłupiał.

-Przecież to są nasze dzieci! Nie jest tak? Jakie to ma znaczenie czyje są czyje? Przecież jesteśmy jedną rodziną! Ty myślisz, że ja je kocham inaczej?

Ale mówiąc to zaczął się zastanawiać czy faktycznie tak jest. Czy rzeczywiście nie robi różnicy pomiędzy dziećmi Reni i jego własnymi  i czy rzeczywiście, w takiej sytuacji,  popierałby Andrzejka czy Tomcia.

Aż usiadł na brzegu łóżka i sięgnął po fiolkę z nitrogliceryną, bo poczuł, że coś się z nim niedobrego dzieje. Renia widziała, ale nawet się nie ruszyła.

-Chucherko – zaśmiała się szyderczo – ledwo to się trzyma na nogach, ledwo mu to serduszko bije, a rwie się do rewolucji i dzieci do niej namawia!

Witek siedział nieruchomo czekając na efekt lekarstwa. Nic nie mówił, ale rozważał te bolesne słowa, być może wypowiedziane bez złych intencji, ale przecież wypowiedziane.

Już nie do cofnięcia.

-No, no Wiciunia – myślał w cichości ducha – to się doigrałeś. Żeby ci własna kobieta coś takiego powiedziała?

Mimo to nic nie powiedział. Renia machnęła ręką i wyszła z sypialni.

Od tego czasu coś się między nimi zmieniło i to „coś” zaczęło żyć własnym życiem i odsuwać ich od siebie.

W łóżku nawet nie starał się do niej zbliżyć, bo Renia fukała jak wściekła kotka. Inna rzecz, że z uwagi na swoje serce nie pchał się tak energicznie do seksu. Jeszcze gdyby miał ciepłą, pełną zrozumienia kobietę, to pewnie dałby radę, ale w warunkach półobrazy, niechęci i chłodu, miłość traciła na swojej atrakcyjności. Spali więc odwróceni od siebie na dwóch krańcach łóżka.

Próbował ją przeprosić, załagodzić, coś półobiecać, ale chociaż jakiegoś tam całusa wyprosił i sprawy trochę się wyprostowały, to czuli już pewną obcość. I najgorsze było to, że nagle okazało się, że dzieci są moje, twoje i nasze i że rodzina nie jest monolitem tylko zlepkiem.

Tak to przynajmniej Renia rozumiała, a jeśli nawet nie była tego tak zupełnie pewna, to tak powiedziała.

Po paru dniach mama Aniela wyczuła atmosferę, ale pierwszy raz nie zajęła stanowiska. Fonso, jak zwykle, nic nie mówił, zawsze miał coś do roboty i tak jakby go nie było, a piątka starszych dzieci była zbyt zajęta swoimi sprawami, żeby zaprzątać sobie głowy problemami rodziców.

Ale dziesięcioletni Krzyś widział, wiedział i czuł.

Mijały miesiące i wbrew początkowym, krytycznym głosom wyglądało na to, że rzeczywiście  idzie ku lepszemu. Pod każdym względem. Kostycznego Gomułkę zastąpił człowiek nowoczesny, elegancki, a przede wszystkim otwarty na świat i zmiany. To się podobało i nawet najwięksi sceptycy musieli przyznać, że Kraj zaczyna wychodzić z beznadziei gomułkowskiej ery.

A jeszcze gdy usłyszano słowa Pierwszego Sekretarza zwracającego się do „wierzących i niewierzących”, sympatia do niego wzrosła jak dobrze zaczynione ciasto.

-Powiedział  „do wierzących” – krzyknęła Renia – to dopiero! Może już się przeproszą z Wyszyńskim i zaczną dawać te pozwolenia na budowy kościołów…

Gdy na spotkaniu w Szczecinie jeden ze stoczniowców powiedział, że ich dyrektor zamiast rozmawiać ze strajkującymi  „uciekł jak szczeniak”, Gierek wpadł mu w pół słowa i krzyknął:

„Dlatego kazałem go natychmiast zdjąć!”

I to zostało przyjęte entuzjastycznymi brawami.

Te i podobne gesty sprawiały, że ludzie lgnęli do niego i rzeczywiście zaczynali mu ufać. Słyszało się głosy, że Gierek jest prawdziwym komunistą, że pracował na dole w kopalni, że zna świat, bo mieszkał i pracował na Zachodzie, a przede wszystkim że będzie bronił ludzi pracy przed biurokracją, czy raczej przed komunistami.

To był paradoks, który był trudny do zrozumienia, ale było w nim dużo prawdy. „Prawdziwy komunista” miał bronić lud pracujący przed „złymi komunistami”!

Ludzie łaknęli wsparcia, pomocy i kogoś kto będzie ich rozumiał i mówił ich językiem. A Gierek na takiego wyglądał.  Jedna mama Aniela nie podzielała powszechnej aprobaty, popijała swoją herbatę z wódką i psioczyła.

-Zobaczycie, że on wam jeszcze da popalić! Ja tam im nic nie wierzę! Komuniści zawsze łgali jak psy i teraz też nic się nie zmieni.

A jednak, w ciągu paru pierwszych lat zmieniło się wiele i nikt kto miał jako tako trzeźwe spojrzenie na świat, nie mógł temu negować.

Po pierwszych zrywach i buntach Romcio trochę przycichł. Już nie przynosił ulotek, ale znikał gdzieś wieczorami, namiętnie słuchał Wolnej Europy i Głosu Ameryki, a także – i to było naprawdę dobre – z zapałem uczył się języków. Angielskiego i niemieckiego.

Chodził do językowego laboratorium w  amerykańskiej ambasadzie, jeździł na Plac Zbawiciela do Metodystów, uczył się sam i z radia i trzeba powiedzieć, że czasu nie tracił. Wyglądało na to, że chodzi mu nie tylko o lepsze szkolne stopnie, ale że ma w tym dodatkowy cel.

1971 był rokiem matury dla całej najstarszej trójki. Bożenka chciała potem iść na Studium Pielęgniarskie, Andrzejek był bardziej niż zdecydowany robić czeladnicze papiery w mechanice samochodowej, a Romcio – Bóg to raczył wiedzieć, bo nic na ten temat nie mówił. Uczył się tylko zawzięcie swoich języków. Napomknął kiedyś, że będzie zdawał na uniwerek, ale tematu nie rozwinął.

Po awanturach i cichych dniach, Renia pozwoliła się wreszcie przeprosić i jakoś to było, ale Witek czuł, że niektóre słowa nie zostały zapomniane i wibrowały niekiedy w ich wzajemnych relacjach.

Poza wszystkim jednak czuł, że historia z sercem postarzyła go i sprawiła, że wraz z pewną fizyczną niedołężnością zmieniło się jego zachowanie, a nawet sposób widzenia świata.

Miewał paskudne chwile, w których myślał, że depresja wraca, ale nie mówił o tym Reni, tylko starał się wtedy być blisko Krzysia. Przebywanie z tym dziesięcioletnim chłopcem sprawiało, że zmory depresji uciszały się jak wzburzone fale polane oliwą. Przy Krzysiu czuł się bezpiecznie.

Renia widziała to i domyślała się, że tak właśnie jest, ale nic nie mówiła ani nie protestowała. Sama zresztą czuła, że ten znaleziony na bazarze chłopczyna, ma jakiś dziwny dar, któremu też się nie mogła oprzeć i w trudnych chwilach związanych z rozpoczynającym się przekwitaniem lubiła być koło niego.

A Krzyś chodził do szkoły, wracał do Marysi, spędzał z nią trochę czasu na wspólnej zabawie, a potem szedł biegać, bo to lubił pasjami. Biegał też w szkole na zajęciach z wychowania fizycznego, dość szybko został zauważony i włączony do szkolnej reprezentacji w biegu na sześćdziesiąt metrów i w sztafecie 4×60. Wyniki miał tak zdumiewające, że nauczyciel poinformował o tym kolegę z Klubu Polonia, a ten złożył oficjalną prośbę do szkoły i do rodziców o pozwolenie na treningi w Klubie pod okiem zawodowego trenera.

I tak mijał czas, który dla nie tylko dla Witka, ale dla wszystkich  był czasem głębszego oddechu i nieukrywanej radości, że teraz naprawdę idzie ku dobremu.

Przesiadywał z mamą Anielą w ogródku. Ona z nieodłącznym kubkiem herbaty, on z małym koniaczkiem, który tłumaczył sobie, że jest dobry na jego ledwo kołaczące serce i patrzyli na uprawiane kiedyś przez Elzę grządki, które teraz dość zaniedbane, pełne były chwastów i wybujałego zielska. Renia nie garnęła się do takiej roboty.

Z garażu dochodziły jakieś stukania młotkiem. To Fonso stale coś naprawiał i ulepszał.

Mimo to, pod tym pozornym spokojem czaiła się burza, której narazie nikt nie przewidywał.

Wszędzie bowiem wrzała praca, powstawały nowe inwestycje i Kraj rozkwitał. Trasa Łazienkowska, Wisłostrada, Dworzec Centralny, na Śląsku ogromny kombinat hutniczy i niezliczone place budów w całej Polsce budziły entuzjazm i wielkie nadzieje.

W 1975 roku dwudziestoletni już Joasia i Tomcio wykrzykiwali, że takiej bezkolizyjnej trasy, która przecinałaby całe miasto, nie ma nigdzie na całym świecie!

A jednak, z oddali słychać już było pomruki nadchodzącej nawałnicy. Jeszcze nie było jej widać, ale tu i tam rozlegały się już głosy, że nie jest tak bogato, że czasem jest ciężej niż można udźwignąć, i że “ten Gierek” nabrał pożyczek na Zachodzie i stąd są pieniądze, a co będzie jak się skończą?

A mama Aniela popijała swoją herbatę i jak zdarta płyta powtarzała:

-Komuniści  łżą i tylko swojego patrzą! Zobaczysz Wiciunia, że ten Gierek da nam jeszcze popalić!

 

Wydarzenia 1976 roku runęły na wszystkich jak tornado, którego skutków nie daje się przewidzieć.

Po czerwcowym, złowrogim przemówieniu premiera Jaroszewicza o podwyżkach cen żywności, zaczęły się strajki i bunty i władza znowu wystąpiła przeciwko  protestującym robotnikom nazywając ich “wichrzycielami”, “warchołami” i “wrogami ustroju”.

Gierek próbował mitygować i chciał wrócić do dawnego tonu, ale już mu nie wierzono!

-Kłóćmy się, sprzeczajmy – mówił w telewizyjnym przemówieniu – ale nie naruszajmy Polskiej racji stanu! Nie burzmy porządku Państwa!

Już mu nie wierzono! W oczach Narodu był już człowiekiem przegranym i nie wartym zaufania. Z chwilą wyprowadzenia na ulice Radomia i Ursusa zwartych oddziałów ponurej sławy ZOMO, stracił swoją wiarygodność i aureolę bohatera Grudnia 1970 roku!

W tym też czasie, w rodzinę Witka Korony uderzył inny, daleko ważniejszy grom!

Umarła Marysia!