Bardzo lubię wspominać dzieciństwo, choć był pewien kilkuletni i bolesny okres adaptacyjny po przeprowadzce z Potworowa do Podczaszej Woli. Miałem wtedy trzy latka i odkąd pamiętam ciągle dostawałem lanie od nowych kolegów. Byłem rudy, piegowaty i zawsze sam naprzeciw „armii” po zęby uzbrojonej, a w moim sercu topniejąca wszelka nadzieja na rozejm. Ale i w trudnym czasie było wiele wzruszających historii, które może opisze innym razem.
Dziś opowiem wam historię o malutkim kotku, którego ktoś wyrzucił na pewną śmierć. Miałem jakieś 11 lat, w każdym razie było to po pierwszej Komunii Świętej, bo miałem już rower. A, a propos roweru to też historia ciekawa, Komunię miałem w czasach ostatnich oddechów Komuny i popularny wówczas składak Wigry 3 trudno było kupić. Moim chrzestnym był bat taty. Któregoś dnia przyszedł do nas i powiedział – Dziecko od tygodni jeździmy z ciocią żeby kupić ci składaka, ale nie ma i nie wiemy, kiedy będą. Widział mój smutek i nigdy nie zapomnę jak pochylił się do mnie i dodał – Mariuszek wykopałbym go z pod ziemi dla ciebie, gdyby tam był… i wiem, że by to zrobił, taki był chrzestny. Na koniec dodał – W każdym żelaznym sklepie same tylko te ruskie rowery, chyba, że chcesz taki? Szybko odparłem, że chcę. Ruski rower był bardzo wysoki, do tego rama utrudniała jazdę, ale tak bardzo chciałem mieć już jakikolwiek. Dostałem go tydzień przed uroczystością Pierwszej Komunii. Byłem szczęśliwy i w ogóle mi nie przeszkadzało, że to nie był Wigry 3.
Na tym właśnie rowerze wracałem ze szkoły, która była w Klwowie trzy kilometry od domu. Jechałem na skróty polną drogą, z obydwu jej stron rosło zboże. W pewnej chwili usłyszałem przejmujące miauczenie w zbożu. Nie mogłem uwierzyć, to był maleńki kotek, ledwo ruszał łapkami i przedzierał się w kierunku drogi. Jak taki umęczony miał siłę tak głośno wołać o pomoc, sam nie wiem. Miałem dylemat, w domu mięliśmy kota, który co prawda prowadził się po swojemu, znikał na całe lato, a wracał na zimę. Kot wędrowniczek 🙂 Miałem dylemat wiedziałem, że mama byłaby zła gdybym go zabrał do domu, ale patrzyłem na niego i serce pękało. Jedno oko miał całkiem zaropiałe, drugie nieco mniej. Co mam z tobą zrobić maleńki bezradny piracie – myślałem głośno. Uchwycił się mojej bluzy pazurkami i cały drżał. Nie mogłem go tak zostawić. Na bagażniku miałem plecak, powiedziałem mu – Słuchaj mały położę cię na plecaku, jak nie spadniesz to zabiorę cię do domu, a mamę jakoś przekonam, ale jeśli spadniesz to cię zostawię. Droga była bardzo nierówna, dołek, za dołkiem jechałem ostrożnie, a kotek trzymał się dzielnie. Kiedy wyjechałem na odcinek drogi szlakowej mocno przyspieszyłem, bo dołków tam nie było. Byłem pewny, że tu kotek nie spadnie, ale odwróciłem głowę, a jego nie ma! Zawróciłem i widzę jak leci do mnie biedny, chwiał się na boki i głośno miałczał. Wziąłem go na ręce i mówiłem – jak ty gamoniu spadłeś na równej drodze, a na takich wybojach się utrzymałeś… Posadziłem go powrotem i jechałem powoli do samego domu. Bałem się reakcji mamy, ale miałem „asa” w rękawie. W piaskownicy bawiła się moja chyba wówczas czteroletnia siostra Kasia, a to była psiara i kociara numer jeden. Kiedyś zasnęła razem z psem w budzie, a połowę wioski jej szukało. Tak, więc wystarczyło jej pokazać kotka, a mama nie miała szans…, ale próbowała, że kot jakiś chory, oczy zaropiałe i bała się słusznie, że Kasia cos może złapać od niego. Nim skończyła swoje wywody kotek już leżał wygodnie w prywatnej klinice, jaką Kasia mu sprawiła z tekturowego kartonu. Mama gadała, a to dziecko już oczka kotkowi przemywało, na lepszą pielęgniarkę nie mógł trafić. Karmiła go strzykawką, a po tygodniu to był inny kotek. Oczka czyściutkie, był po prostu śliczny, wesoły, kiedy bawił się piórkiem kury czy kaczki to nawet mama patrzyła na niego z uśmiechem. Kasia była szczęśliwa, wiązała mu kokardki, a on tak chodził i łapkami bawił się nimi. Był bardzo czysty, w sensie, że nigdy w domu nawet nie nasikał, podchodził tylko do drzwi, zamiauczał i wiadomo było, czego chce.
Na koniec niespodzianka kotek okazał się być kotką niezwykle łowną i wdzięczną. Mama niepozwalana, aby zostawała na noc w domu, dlatego nocowała w letniej kuchni, przez niektórych zwaną „kurnikiem” 🙂 Którejś nocy w pokoju rodziców pojawiły się myszy. Mama kupowała różne trutki i pułapki, ale myszy dalej harcowały. W końcu padły z jej ust nieznane nam słowa – Dzieci idźcie do kuchenki po kocicę, może ona tu, co poradzi. I co się stało? Wystarczył kwadrans i zrobiła porządek. Najlepsze, że obie myszy położyła obok siebie i patrzyła pełna dumy na mamę, która złamała żelazną zasadę i pozwalała jej zostawać czasami na noc.
A kiedy się okociła, każdy chciał kotka po tak łownej kici 🙂 Kto by pomyślał, że z takiego na wpół żywego stworzenia wyrośnie tak wdzięczne i mądre zwierzątko. Los naprawdę potrafi odpłacić.
Pozdrawiam.
Pozdrawiam serdecznie.
—
Mariusz Rokicki
tel. kom. +48 604 202 231