Chociaż zbrodniczy koronawirus pociąga za sobą do grobu coraz to nowe ofiary, ale ludzie już się do tego przyzwyczaili, nie tylko dlatego, że przyzwyczaić się można do wszystkiego, a poza tym – właściwie czym się tutaj ekscytować? Przecież nie od dziś wiadomo, że każdy musi umrzeć, chociaż doświadczenie życiowe podpowiada nam co innego – że mianowicie zawsze umiera ktoś inny. Ale z tego tylko wniosek, żeby i doświadczenia życiowego nie traktować zbyt poważnie. Więc skoro wszyscy tak czy owak muszą umrzeć, to cóż to za różnica, czy na zbrodniczego koronawirusa, czy – dajmy na to – na świerzb? Toteż ludzie, którym rząd wreszcie ponownie pozwolił chodzić do lasu, żeby – jak to na wiosnę – narwali sobie koperwasu, powoli zaczynają rozumieć, że nie chodzi o żadną epidemię, tylko o coś zupełnie innego.
A o co? Ano, pewnej wskazówki udziela okoliczność, że na czele Światowej Organizacji Zdrowia postawiony został etiopski komunista, który może samego nie znał już Stalina, ale Mengistu Haile Mariama to mógł znać. A czego może chcieć etiopski komunista? A czegóż by innego, jak wypić i zakąsić, a poza tym – jak nie zwycięstwa wszechświatowej rewolucji? Skoro tedy nastręczył się zbrodniczy koronawirus, pod pretekstem którego z dnia na dzień można miliardy ludzi pozbawić wolności i możliwości zarobkowania, to podstawowy cel rewolucji komunistycznej może być osiągnięty jednym susem.
Komunizm jest bowiem metodą trwałego zapanowania mniejszości nad większością, bo uzależnia człowieka od państwa podwójnie; raz, jako obywatela posłusznego prawom, a po drugie – uzależnia go ekonomicznie, bo w komunizmie państwo jest jedynym dysponentem i dystrybutorem dóbr.
Widzimy tedy, jak – podobnie jak podczas kolektywizacji w Rosji, kiedy to rząd urządził chłopom sztuczny głód, żeby już się nie buntowali i dali się zapędzić do kołchozów – obecnie państwo powoli, ale cierpliwie i metodycznie zmusza każdego, żeby zaczął mu jeść z ręki.
W ten oto sposób absolutną władzę nad całymi narodami uchwyciła mniejszość, której awangardą jest, ma się rozumieć, żydokomuna. Dla niej komunizm jest idealnym narzędziem zdobycia i utrwalenia władzy nad światem, zgodnie zresztą z urojeniami, że to właśnie oni, nie wiedzieć czemu, są faworytami Stwórcy Wszechświata, który już nie może wytrzymać, żeby poddać świat pod władzę handełesów.
Więc chociaż niezależne media głównego nurtu codziennie przynoszą skrzydlate wieści, ilu to obywateli zachorowało, ilu zmarło, a ilu cudownie wyzdrowiało, to nie robi to już wrażenia.
Obojętnie została przyjęta nawet wiadomość, że w Polsce właśnie zachorowało najwięcej ludzi w całej Unii Europejskiej. Ale rządowa telewizja tak bardzo przyzwyczaiła nas do olśniewających sukcesów, że zblazowani obywatele na wiadomość o kolejnych sukcesach albo ziewają, albo zżymają się z irytacji, podobnie jak znudzony luksusem francuski król, który z desperacją wykrzykiwał: toujours perdrix!
Jedynymi wieściami, które wzbudzają zaniepokojenie, są doniesienia z Ameryki, gdzie władzę powoli przejmuje Antifa, przed którą klękają nie tylko tamtejsi policjanci, ale i najważniejsi generałowie.
Wzbudza to zaniepokojenie, bo Stany Zjednoczone mają ambicję przewodzenia całemu światu, a tu świat widzi, że nie mogą poradzić sobie nawet z łobuzerią, co w biały dzień rabuje sklepy. Wzbudza to wątpliwości, czy w takiej sytuacji Ameryka aby na pewno powinna światu przewodzić.
Nie wspominałby o tym, gdyby nie to, że te wątpliwości przekładają się na sytuację w naszym nieszczęśliwym kraju, a konkretnie – na zablokowanie wzrostu popularności pana Szymona Hołowni, który jeszcze do niedawna uchodził za Wielką Nadzieję Białych, jako że jest wynalazkiem waszyngtońskiego think-tanku pod nazwą “Rada Atlantycka”, którą Rosjanie nazywaliby po swojemu “Atłanticzeskim Sowietom”.
Ale kiedy nasze mikrocefale uznały za punkt honoru solidaryzowanie się z amerykańską łobuzerią i kładzenie się na ulicy, jak nie w Poznaniu, to w Warszawie, jak nie w Warszawie, to w Krakowie – że to niby oni też walczą ze znienawidzonym amerykańskim krwawym reżymem – to gwiazda pana Szymona najwyraźniej zaczęła przygasać, przyćmiewana przez wschodzącą gwiazdę pana Rafała Trzaskowskiego. Pan Trzaskowski popierany jest przez Stronnictwo Pruskie, a jak wiadomo, Nasza Złota Pani nie lubi amerykańskiego showmana Donalda Trumpa i pewnie z wzajemnością, skoro za karę ewakuował on z Niemiec do Polski, prawie 10 tysięcy żołnierzy, a pani Żorżeta nawet puściła balon próbny, czy by tak nie sprowadzić z Niemiec do Polski również amerykańskich bomb atomowych.
Najwyraźniej musieli na to zareagować pozostający w kontakcie z BND tubylczy bezpieczniacy, bo pan Trzaskowski w trzy dni zebrał aż milion podpisów pod swoją kandydaturą w wyborach prezydenckich i próbuje dogonić w sondażach pana prezydenta Dudę. Ano – jak to mówił Michał Gorbaczow – “jeśli nie teraz, to kiedy; jeśli nie my, to kto?” Chociaż nie jestem już taki pewny, jak kiedyś, że Niemcy to państwo poważne, jednak nie można powiedzieć, żeby – w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, które coraz bardziej zataczają się od ściany do ściany – nie prowadziły polityki konsekwentnej i długodystansowej. Zwłaszcza jeśli chodzi o Europę Środkową, gdzie chcą odzyskać wpływy – a kluczem do tego jest przecież odzyskanie wpływów w Polsce. No to dlaczego pan Trzaskowski nie ma przyćmiewać pana Szymona?
Żeby dać mu dodatkowego dopalacza, Stronnictwo Pruskie postarało się nawet o męczennika w osobie sędziego Igora Tulei, co to “cierpi prześladowania dla sprawiedliwości”. Polegają one na tym, że dostał powiestkę do Izby Dyscyplinarnej niezawisłego Sądu Najwyższego w sprawie politycznego dokazywania pod pretekstem wymierzania sprawiedliwości. Pan sędzia Tuleya zapowiedział, że przed Izbą się nie stawi, ponieważ “nie jest ona sądem”. To bardzo ciekawe, bo niedawno Trybunał Konstytucyjny orzekł, że nie można kwestionować autentyczności sędziów mianowanych przez prezydenta. Najwyraźniej jednak pan sędzia Tuleya kładzie lachę na ten cały Trybunał. No i pięknie – ale w takim razie, skąd właściwie możemy wiedzieć, że pan Igor Tuleya jest sędzią autentycznym, a nie przebierańcem, któremu ten “śmieszny średniowieczny łach” włożyła na grzbiet jakaś bezpieczniacka wataha? Tego, ma się rozumieć, wiedzieć nikt nie może – chyba, że oficer prowadzący – bo tajemnica to wielka – ale nie da się ukryć, że postępowanie pana sędziego Tulei nosi znamiona podcinania gałęzi, na której i on sam siedzi. Kto by jednak przejmował się takimi drobiazgami, kiedy jednym susem można wyjść z anonimowości i w świetle jupiterów stanąć na fasadzie walki o praworządność? A taka właśnie szansa się przed panem Igorem Tuleyą pojawiła, tym bardziej, że pani reżyserowa Agnieszka Holland, zwyczajem żydokomuny rzuciła hasło: a my wszyscy za Igorem Tyleyą! – bo żydokomuna, jak wiadomo, chadza stadami. Oczywiście stadami autorytetów moralnych, to chyba jasne? Ośmielony tym poparciem pan sędzia oczekuje, że zostanie “doprowadzony siłą”.
Podobnie zachowywał się w roku 1968 Jean Paul Sartre, ale francuska policja nie chciała go aresztować, podobnie jak podczas stanu wojennego w Polsce SB i ZOMO szerokim łukiem omijało pana Stefana Bratkowskiego, któremu do rynsztunku brakowało tylko palmy męczeńskiej. W przypadku pana sędziego Tulei może być podobnie, bo tak jak wtedy, tak i teraz, tak jak we Francji, tak i w Polsce, o tym, kto może zostać męczennikiem, a kto nie, decyduje bezpieka.
Stanisław Michalkiewicz