Tak określają tę rzekę historyczne opracowania i przewodniki. Przez tysiące lat służyła Indianom jako wodna droga handlowa, łącząca Wielkie Jeziora z Ottawa River, tędy docierała aż do Manitoby i Ohio w USA na zrobionych z brzozowej kory małych canoe wydobywana przez Indian nad Mattawa czerwona ochra, służąca do barwienia skór, ciała i wykonywania rysunków naskalnych.
Potem nastał czas eksploracji Kanady przez Francuzów. Pierwszym białym człowiekiem, który w 1610 roku rozbił obóz u ujścia Mattawy do Ottawa River, był Etienne Brulé, a w 1615 roku w dzisiejszym miasteczku Mattawa biwakował i naprawiał canoe odkrywca i kartograf, Samuel de Champlain. Miejsce, gdzie obie rzeki się łączą, od 1686 roku oznaczone jest trzema białymi krzyżami na wzgórzu.
Za odkrywcami podążali osadnicy, a wraz ze wzrostem popytu na bobrowe futra, handlarze. Mattawa River stała się na dwieście lat kluczową wodną drogą handlową, którą wiosną dostarczano towary, a jesienią z interioru zwożono futra do Montrealu, skąd były wysyłane przez ocean do Europy.
Powstał nowy zawód, voyageurs. Zastanawialiśmy się, czy tłumaczyć to słowo. Po francusku to podróżnik, ale nawet Anglicy nie tłumaczą go na traveller, a polskie starodawne wojażer jakoś tu nie pasuje, więc zostańmy przy oryginale, bo voyageurs nie byli przecież podróżnikami. Byli to kontraktowi pracownicy fizyczni, głównie synowie francuskich farmerów i nowi przybysze z Francji, którzy obsługiwali handel futrami, wiosłując canoe i przenosząc na portażach po dwa 40-kilogramowe pakunki na raz. Ponieważ francuskie władze limitowały licencje na handel do 25 sztuk, a jedna licencja zezwalała na jedno canoe, łodzie stawały się coraz większe, osiągając 11 metrów długości i wagę 275 kilogramów. Załoga składająca się z 8 – 12 voyageurs pokonywała 76-kilometrowej długości Mattawę w trzy dni. Nie było to romantyczne zajęcie „wolnych ludzi pierwotnej puszczy”, jak sądzi wielu. Dla voyageurs, harujących za najniższe stawki, praca często kończyła się śmiercią lub kalectwem.
Dwustuletniemu okresowi handlu futrami towarzyszyły też dramatyczne wydarzenia, jak np. trzydziestoletnia „wojna bobrowa” między Huronami i Algonquinami, którym Francuzi obiecali wyłączność na obsługę handlu, a ich odwiecznymi wrogami Irokezami, czy przejęcie władzy na tymi terenami przez Anglików, przypieczętowane później powstaniem punktu Hudson Bay Company w miasteczku Mattawa.
Rola Mattawa River jako głównego szlaku handlowego zakończyła się wraz z rozwojem przemysłu drzewnego i wycinką puszczy oraz powstaniem trasy kolejowej.
O historii Indian na tym terenie i voyageurs bardzo ciekawie opowiada ekspozycja w Centrum na terenie Samuel de Champlain Provincial Park. Można tam m.in. obejrzeć ręcznie wykonaną replikę canoe handlarzy, dotknąć bobrowych futer, a także zobaczyć wypchane okazy miejscowej fauny.
Dzisiaj rzeka Mattawa to narodowe dziedzictwo Kanady. Utworzono wokół niej park prowincyjny o nazwie Mattawa River. Canoeiści spływający jej wodami przekraczają tymi samymi ścieżkami portaże i kempingują w interiorze w tych samych miejscach co setki lat temu Indianie i pierwsi biali odkrywcy. Tych historycznych portaży jest czternaście, każdy oznaczony tablicą z nazwą. Rzekę od North Bay, od Trout Lake, do miasteczka Mattawa przepływa się w kilka dni, a najpiękniejszy jej odcinek, który polecamy jako wycieczkę przy okazji kempingowania w Parku Prowincyjnym Samuel de Champlain, w trzy – pięć godzin. Trasa nadaje się dla każdego, kto jest w stanie przenieść niezbyt lekkie canoe – ultralekkich na rzekę się nie wypożycza – 400 metrów, przez jedyny obligatoryjny portaż przy wodospadzie.
Pojechaliśmy do Algonquin North Wilderness Outfitter położonego przy drodze nr 17 pięć kilometrów przed parkiem. Zamówiliśmy canoe w rozsądnej cenie, przemiły właściciel pokazał nam na mapie konieczny do pokonania portaż i ostrzegł o jednym trudniejszym bystrzu. Następnego dnia zamknęliśmy prawie dwudziestoletnią kocicę Fifkę w namiocie – za dawnych dobrych czasów Pimpek i Fifka pływały z nami w interiorze, canoe traktowały jak dom, a portaże robiły na własnych łapach. Dzisiaj Pimpek hasa w kocim niebie, a Fifka na canoe już się nie nadaje, za to z przyjemnością wyleguje się przed namiotem. Z parku odebrał nas pracownik wypożyczalni, spóźniając się tylko akademicki kwadrans, i dowiózł razem z łodzią do punktu startowego, czyli Pimisi Bay.
Pogoda była wspaniała, wokół żywego ducha, łagodne wzgórza, krystalicznie czysta woda rzeki rozlewająca się w małe jeziorka pokryte grążelami, to znów zwężająca się na płytkich bystrzach. Wprawdzie prawdziwej puszczy już nie ma, ale gdzieniegdzie ostały się wyniosłe kilkusetletnie białe sosny pamiętające dawnych voyageurs. Pokonaliśmy cztery pierwsze bystrza z niewielkimi kłopotami w postaci osadzenia canoe na kamieniach, a przy portażu de la Praire, pomni ostrzeżenia właściciela wypożyczalni, poszliśmy najpierw na piechotę obejrzeć niewielki próg wodny zwany małym wodospadem. Chłopak w towarzystwie dziewczyny, zanurzony po szyję w wodzie, próbował akurat skierować canoe w przesmyk między skałami, notabene to jedyni ludzie, jakich spotkaliśmy na szlaku. Niebezpieczeństwa dla życia w wypadku wywrotki na pewno nie było, ale wizja płacenia za ewentualne uszkodzenie łodzi nas odstraszyła i niehonorowo zrobiliśmy 290 metrów na piechotę. Następny portaż, jedyny wymagający przeniesienia canoe, to 400 metrów przy wodospadach Paresseux. Widowiskowe miejsce, kaskady spienionej wody dramatycznie spadają z wysokości sześciu metrów.
Za wodospadem Mattawa wpływa w głęboki kanion o pionowych granitowych klifach pokrytych jak czapką srebrzystym mchem. Tutaj po lewej stronie parę metrów nad taflą wody znajduje się jaskinia zwana Wrotami Piekła. Voyageurs uważali, że zamieszkuje ją potwór zjadający ludzi. Było to jedno z kilku miejsc w Ontario, gdzie Indianie wydobywali wspomnianą wcześniej ochrę. Przy jaskini znajduje się tablica z prośbą, by ze względu na spadające skały i „wrażliwość” Indian nie wchodzić do środka, ale wydeptane ślady świadczą, że ludzka ciekawość jest silniejsza.
Trasę zakończyliśmy ostatnim dosyć głębokim bystrzem, po którym przyjemnie płynęło się jak na falach, w Samuel de Champlain Provincial Park. Canoe z tego miejsca firma odbiera sama.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński