W 1832 roku pod komendą pułkownika Johna By, ukończono w Ontario budowę Drogi Wodnej Rideau. Dziesiątki jezior połączono kanałami i śluzami, umożliwiając nawigację między historycznym miastem Kingston a Bytown, od nazwiska pułkownika, które dzisiaj znamy jako Ottawę. Projekt zainicjowany po konflikcie Kanady i USA miał pierwotnie charakter militarny, lecz później odegrał olbrzymią rolę w rozwoju gospodarki i osadnictwa na tym terenie. To tutaj, 16 km na południe od Perth, nad Big Rideau Lake, na cyplu między zatokami Noble i Hogg, usytuowany jest Park Prowincyjny Murphys Point.
Murphys Point jakoś długo nie budziło naszego zainteresowania. A to że na wschód od Toronto, trzeba się z Mississaugi przebijać przez całe miasto, a to że za mało dzikie miejsce, cywilizacja, dużo domków letniskowych i ludzi, a to znowu że coś z tym miejscem musi być nie tak, bo gdy w innych parkach prowincyjnych wszystko jest zajęte, to tutaj zawsze coś się znajdzie. I właśnie w zeszłym roku z braku innych możliwości zarezerwowaliśmy miejsce w Murphys Point.
Oczywiście jest, mnóstwo domków letniskowych nad Big Rideau Lake, ale cypel, na którym położony jest Murphys Point, to jakby oaza przyrody na jeziorze. Kemping relatywnie nieduży, 160 miejsc i 12 w interiorze nad wodą, dostępnych tylko ze szlaku lub łodzią. Dwie piękne piaszczyste plaże i jedna dzika, z widokiem na malutką wysepkę. 15 km szlaków, przez mieszany las z mnóstwem starodrzewu upstrzony łanami niskich paproci, bagniska, granitowe i kwarcytowe skały, z pięknymi widokami na zatokę ze stromych urwisk, sokoły i sępy przecinają błękitne niebo, żółwie i węże, jelenie, można wybrać się na ryby lub opłynąć cypel canoe wypożyczonym na miejscu. Jest tu wszystko, czego można oczekiwać po kempingu w parku prowincyjnym. Ale to nie koniec atrakcji. Na obszarze parku jak w soczewce skupia się bogata historia Kanady, to jakby miniskansen, po którym szlaki oprowadzają ciekawych materialnych śladów przeszłości.
Po odkrywcach na te tereny w 1812 roku trafili mierniczowie. Wytyczali działki, jako wynagrodzenie nadawano lojalistom, którzy stanęli po stronie Brytyjczyków w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych w latach 1776-1783. Wiele z tych nadań nigdy nie zostało zrealizowanych, wymieniano je na towar lub sprzedawano. Później wraz z rozwojem przemysłu drzewnego pojawili się drwale, powstawały tartaki takie jak Burgess Mill w 1810 roku w zatoce Hogg, jeden z pierwszych nad Big Rideau Lake. Do pozostałości tartaku i zabytkowego domu z bali McParlanów z bogatą ekspozycją prowadzi McParlan House Trail, przecinająca mostkiem Black Creek. Burgess Mill dostarczał drewna do budowy pierwszym europejskim osadnikom, takim jak rodzina Murphych, od których nazwiska park wziął swoją nazwę, czy Lallych – do ich domu i po farmie oprowadza kilometrowy Lally Homestead Trail. Rodzina Lallych, jak dziesiątki tysięcy innych rodzin, przybyła na te tereny w 1840 roku, wygnana z Irlandii przez potworny głód spowodowany zarazą ziemniaczaną. Przeżyć na tej nieurodzajnej ziemi nie było łatwo. James i Annie Lally na terenie Murphys Point rozpoczęli gospodarowanie w 1881 roku. Farma była w posiadaniu rodziny do lat 70. XX wieku. W częściowo odrestaurowanym sześciopokojowym domu urodziło się i wychowało dziewięcioro ich dzieci. Obok domu znajdują się pozostałości dwóch budynków, w których trzymali konie i 70 krów. Szlak dociera do Black Creek, gdzie nad granitowym brzegiem Lally polowali na piżmaki.
Po drugiej stronie drogi znajduje się największa atrakcja Murphys Point, Silver Queen Mine. W otwartej w 1903 roku kopalni wydobywano głównie mikę jako izolator ciepła i apatyty do produkcji nawozu. Kruszono skałę prochem do 50 metrów w głąb, kruszywo wyciągały w górę konie w kieracie, a później maszyna parowa. W odtworzonym i udostępnionym do zwiedzania baraku w szczytowym okresie działania kopalni mieszkało 28 górników. Tak jak tartak, kopalnia dawała dodatkową pracę okolicznym farmerom, a także ich żonom i dzieciom, bo tylko delikatne kobiece i dziecięce ręce umiały zgrabnie dzielić mikę na cienkie płaty. Mikowe szybki używane były w lampach i piecykach. Na terenie kopalni przewodnicy w strojach z epoki opowiadają o jej historii i pracy górników, można naocznie przekonać się, jak działa mika, dotknąć ręką szybki w palącej się żywym ogniem lampie i asystować przy pokazie wydobywania urobku. Szlak po kopalni mieni się w słońcu tysiącami błysków z drobinek bursztynowej miki, zwanej tak od jej żółtawej barwy.
Jak radzi przewodnik, warto usiąść na cyplu Murphys Point, popatrzeć na jezioro i wyobrazić sobie miniony czas. Sunące po wodzie barki z drewnem i minerałami, luksusowe pasażerskie parowce przepływające wzdłuż brzegów Rideau, odgłos pracy tartaku i wybuchów w kopalni i pierwszych osadników, którzy ciężką pracą zbudowali bogactwo Kanady. Dzisiaj po jeziorze płyną motorówki i canoe, ciszę przerywa tylko gwar dziecięcych głosów, a w nocy – straszliwy odgłos, określany przez niektórych jako wrzask małpy, ale to tylko nawoływania puszczyka huczka licznie zamieszkującego park.
*******************
Algonquin w czasach koronawirusa
Lipcowy długi weekend spędziliśmy w Algonquin pod znakiem koronawirusa. Niby nie trzeba się rejestrować przy wjeździe, ale kolejki do biura po kupno drewna dłuższe niż zwykle. Na plażach na kempingach dzikie tłumy, nikt nie nosił maseczek i nie utrzymywał odległości. Nowa moda to rozstawianie namiotów na plaży w celu ochrony od słońca. Ludzi w namordnikach, jak nazywają teraz maseczki w Polsce, widzieliśmy jedynie w wypożyczalni na Canoe Lake, gdzie pracownicy pracowicie spryskiwali śmierdzącą cieczą brzegi canoe i wiosła. Próbowaliśmy zwodować kajak na plaży na Lake of Two Rivers, ale okazało się to niemożliwe, bo nie było ani jednego wolnego miejsca parkingowego. Ponieważ zniesiono wymóg legitymowania się pozwoleniem na pobyt w Algonquin wyłożonym za przednią szybą i praktycznie nie ma żadnej kontroli, na plaży pojawiły się samochody wyładowane prowiantem i sprzętem wyraźnie na więcej niż jeden dzień. Gdzie ci ludzie spali, w samochodach czy na plaży, tego nie wiemy.
I jeszcze jedna niespodzianka, która nas spotkała. Popłynęliśmy canoe na Ragged Lake, znaleźliśmy parometrową śliczną dziką piaszczystą plażę. Upał był potworny, pławiliśmy się w ciepłej jak zupa wodzie w pięknych okolicznościach przyrody, wokół żywego ducha. Idylla nie trwała długo. Przypłynęło do nas sześcioro Chińczyków na dwóch canoe. Zapytali, czy mogliby się zatrzymać na chwilkę niedaleko nas. No cóż… zgodziliśmy się. Miejsce obok im się nie podobało i podpłynęli z powrotem do nas, już nie pytając o zgodę. Usiedli tuż obok, zjedli kanapki, rozmawiając nieustannie po chińsku, potem rozpoczęli zbiorowe kąpanie. Zapakowaliśmy się więc do canoe, grzecznie wyjaśniając, że przecież mają kilkadziesiąt kilometrów pustej linii brzegowej, że nie musieli przyłączać się do nas, że ludzie tu przypływają po to, żeby być sami z przyrodą. To byli grzeczni, dobrze wychowani młodzi ludzie. Byli strasznie skonfundowani, przepraszali, chcieli zaraz odpłynąć. Problem w tym, że to po prostu inna kultura, oni nie rozumieli potrzeby samotności, dla nich normalną rzeczą jest przebywanie w zagęszczeniu. Dla nas jest jedno wyjście, trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasińsk