Dziadzio Franio tępił takie zachowanie córek i w którymś momencie wręcz oświadczył, że wymaga aby mąż jego wnuczki był traktowany z całym szacunkiem tak jak każdy inny członek rodziny. Córki zmilczały posłusznie bo autorytet ojca był niepodważalny ale mały cień nieprzechylnej atmsfery pozostał i Dusia to czuła.
Teraz postanowiono „posypać głowę popiołem” i udać się do Canossy! Ostatecznie kto jak kto, ale Jacek to była szycha.
W parę tygodni po tzw. „uspołecznieniu” apteki „obywatel” Franciszek Frey dostał oficjalne pismo z wielkimi, zamazanymi pieczątkami, że na podstawie ustawy Sejmu z dnia 8 stycznia 1951 apteka zostaje upaństwowiona i tak dalej i tak dalej… Karol został powołany na stanowisko kierownika placówki.
Na początku wahano się czy pokazywać ten papier dziadziowi ale babcia zdecydowała, że trzeba. To jest jego apteka – mówiła – musi wiedzieć. I pan Franciszek pismo dostał, ale już mu i do czytania nie było. Trzymał papier trzęsącą ręką, okulary zsunęły mu się z nosa i trudno było powiedzieć co z tego co czytał dotarło do niego. Gasł już. To było widać. Od momentu odsunięcia go od apteki nie był już tym kim dawniej. Tak jakby ta apteka była jego tlenem i pożywieniem. Jeszcze kazał przenieść klatki z kanarkami do sypialni, jeszcze wziął z receptury jakieś papiery ale potem jego noga nie przekroczyła już progu apteki. Tkwił w swoim fotel a popołudniami – gdy pogoda pozwalała – wychodził na krótki spacer. Do kościoła już jednak nie chodził – za daleko…
Fajki też nie palił tylko ssał ją wygasłą. Przygarbił się znacznie i powłóczył nieco nogami.
Liczono na to, że ukochane Święta Wielkanocne, które tak lubił przywrócą mu życie i radość. Liczono, że wiosna, że słońce i śmiechy prawnucząt postawią go na nogi ale nie – Franciszek Frey dochodził kresu. Karol natomiast cały czas pracował jako kierownik apteki, która w międzyczasie straciła swój wiekowy szyld „pod św. Jakubem” i otrzymała nową, czerwoną tablicę z białym napisem: „Apteka Społeczna nr 15 w Dorniewie”.
A groza nowego porządku potęgowała się z każdym miesiącem. Co tam miesiącem! Z każdym dniem! Pod koniec stycznia aresztowano biskupa Kaczmarka, kontrole i rewizje były na porządku dziennym, ludzie bali się odetchnąć. UB szalało. I nawet wśród tych pretorianów, w samym Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego wilki pożerały się nawzajem!
No więc zadecydowano aby mimo wszystko zwrócić się do Jacka czyli do majora Woźniaka z prośbą o jakąś pomoc. Prawdę mówiąc nie było specjalnie na co liczyć ale Karolowie bali się, że rodzina straci dom i że władza może ich wyrzucić z zajmowanego metrażu. Wiele się o tym mówiło. Radio cały czas judziło żeby donosić władzom o wszelkim nadmetrażu mieszkaniowym. W konsekwencji tych szczurzych donosów wiele rodzin dostało współlokatorów. Wszyscy bali się, że dostaną „pijaka z pięciorgiem dzieci”. W tym stanie rzeczy błogosławieństwem było to, że w domu mieszkało teraz tyle osób. Roma uparła się jednak jechać do córki a przy okazji pogadać z zięciem albo przynajmniej namówić Dusię żeby poprosiła Jacka o jakąś protekcję. Karol był przeciwny i nawet zwrócił się o radę do ojca ale pan Franciszek nie był już do udzielania rad. Siedział milczący w fotelu.
No i pojechała. A była już połowa marca. Z Dorniewa do województwa jechało się „paką” czyli samochodem ciężarowym z drewnianą budą. Wchodziło się do niej po drabince. Roma ubrana w ciężki płaszcz ledwo się wspięła po śliskich, stalowych szczeblach. Zaraz też znalazły się uczynne ręce wyciągnięte do pomocy.
– O pani aptykarzowa – pani sie chyci o tu, tu – no już – posuńcie sie ludzie – dajcie trochę ławeczki dla pani aptykarzowej…
A ławeczki były twarde, drewniane – dwie biegły wzdłuż burt a dwie, złączone razem stały na środku. W miarę sadowienia się i tłamszenia – ścisk się zrobił okropny – ale kierowca upychał ile się dało bo to był jedyny kurs do Rzeszowa. Ostatni tego dnia. Roma ścisnęła się z boku, otuliła płaszczem i z torbą na kolanach czekała na odjazd. Marcowy śnieg leżał jeszcze grubą warstwą więc „paka” miała łańcuchy na kołach. Zaraz po starcie silnik prychnął i nagle stanął więc kierowca wyskoczył, odczepił wielką korbę zamocowaną nad zderzakiem i zaczął kręcić. Jakoś po trzech gwałtownych szarpnięciach silnik zaskoczył i ruszyli.
Droga z Dorniewa do Rzeszowa to była prawdziwa droga przez mękę. Wertepy tak nieopisane, że w letnim czasie można było sobie odbić nerki albo urwać głowę. Teraz gdy wszystko było przysypane śniegiem jechało się jako tako ale w podkarpackim terenie, na śliskich podjazdach – czasem niemiłosiernie długich, przy braku jakichkolwiek poboczy – horror jazdy podnosił pasażerom włosy na głowach. Mężczyźni udawali odważnych, kobiety piszczały i wrzeszczały, kierowca pocił się za wielką kierownicą a wszyscy marzyli tylko o jednym – żeby wreszcie jakoś dojechać.
Roma ściśnięta pomiędzy wielką babę i jakiegoś usmarkanego chłopa miała przed sobą kobietę, którą w pewnym momencie wyjęła z kieszeni zawiniątko a z niego strzykawkę. Bez chwili zastanowienia podciągnęła wysoko połę płaszcza, spódnicę, odpięła pończochę i zsunęła ją nieco. Potem wbiła w udo igłę i zrobiła sobie zastrzyk. Morfinistka. Roma znała to wszystko. Pozostałości z czasu okupacji.
Byli tacy, którzy przyjeżdżali nocą do apteki błagając o morfinę. Karol nigdy im nie sprzedawał ale czasy były groźne, narkomani grozili podpaleniem, pobiciem. Potem nikt niczego nie pamiętał. Przecież w takim Dorniewie wszyscy o wszystkich wiedzieli. To była dziura zabita deskami.
Ci, którzy się narkotyzowali organizowali jakoś morfinę, mieli swoje kontakty ale o takich rzeczach nie mówiło się nawet szeptem. Roma była tutejsza, wszystko to było swojskie i znane ale kilkuletni pobyt w Szwajcarii otworzył jej szeroko oczy na świat. I od tego czasu – czyli od przeszło dwudziestu lat miała na tę domową, dorniewską rzeczywistość inne spojrzenie. Właściwie zawsze żałowała, że wrócili do Polski.
Pewnie, że tu była rodzina, ojciec był ziemianinem, mieli tak zwany majątek a teść – trzeba powiedzieć kochany teść, który zawsze z zachwytem patrzał na synową – też niczego jej nie żałował – ale w tym całym Dorniewie panowała jakaś stęchła duszność, tak jak w starej komórce pełnej pajęczyn i kurzu. Niby to wszystko było miłe i swoje, ale z drugiej strony strasznie spóźnione w stosunku do świata.
Katorżnicza jazda „paką” z Dorniewa do Rzeszowa trwała przeszło cztery godziny. Raptem siedemdziesiąt kilometrów. Pasażerowie „krzepili się” wódką, palili paierosy, żuli prymki i pluli. Pełno było zatrzymań, raz nawet wszyscy musieli wyjść i iść pieszo bo górka była zbyt stroma i bano się, że samochód nie da rady wjechać. Wreszcie dotarli. Było już ciemno ale Dusia czekała na dworcu. Co to zresztą był za dworzec?! Mały budyneczek z jedną kasą i poczekalnią. Wszędzie – mimo późnej pory – mnóstwo ludzi czekających na jakieś spóźnione kursy.
Roma z Dusią wyszły szybko na ulicę. Zięć był na tyle uprzejmy, że wysłał służbowego citroena więc wsiadły.
Woźniakowie zajmowali duże mieszkanie z łazienką co było wtedy nie byle jakim komfortem. Gdy weszły dzieci już spały, a Jacek siedział przy stole i czytał gazetę.
Major Woźniak! To już nie był wysmukły chłopak, który jeździł konno u pana Dornickiego. To już nawet nie był ten groźny żołnierz, który wpadł do rabowanej przez bandę apteki z automatem w ręku. Dziś – po paru latach – to był zwalisty mężczyzna, który wyglądał na więcej niż swoje trzydzieści lat. Oczy mu tylko pozostałe te same – czarne, uważnie patrzące – takie jak wtedy gdy jeszcze przed wojną robił psikusy dorniewskim Żydom.
Roma była dla niego miłym gościem. Zawsze czuli do siebie sympatię i pomimo tego, że to był przecież zięć – mąż córki – Roma miała czasami jakieś nieokreślone uczucie, że gdyby to było w innym czasie i gdyby ona była na miejscu Dusi i gdyby, gdyby … to chyba też by się zakochala – tak jak Dusia.
Ale to teraz nie było ważne. Ważna była sprawa, z którą przyjechała. Ale właściwie z czym przyjechała? Z jaką sprawą? Z tym, że zabrali im aptekę? Że nie wiadomo co będzie z drogerią? Że nie wiadomo czy nie zabiorą im domu?
Jacek wstał od stołu, przywitał teściową i prosił siadać. Po podróży Roma była wykończona, ale Jacek wyjął wódkę więc wypili. Dobra wódka. Czysta. Duża litrowa butelka. Romę aż zamroczyło ale po zjedzeniu kiełbaski i wypiciu jeszcze jednego – zmęczenie ustąpiło jak ręką odjął.
Z wódką Roma się znała z czasów okupacji. Dobrze znała. O ile Karol pił bardzo mało – w czym był podobny do swojego ojca – to Roma za kołnierz nie wylewała. Nie żeby jakieś upijania się! Co to to nie! Ale lubiła alkohol – zresztą tak jak i jej ojciec – pan Eustachy Dornicki, który po niedzielnej sumie zawsze chodził na sznapsa do gospody. We dworze – tak jak i w Aptece – nikt z domowników nie pił – ale podobnie jak Franciszek Frey lubił swoje poobiednie piwo tak ojciec Romy lubił swojego pokościelnego sznapsa. Jednego. Czasem dwa. No – mniejsza z tym.
Roma siedziała z zięciem i córką i jadła kolację. Najpierw mówiło się o dzieciach ale rozmowa szybko zeszła na temat Dorniewa i ostatnich wydarzeń.
– Dziadzio to się już prawie kończy przez to upaństwowienie – opowiadała Roma. Karol pracuje ale na razie nie dali mu nikogo do pomocy. Babcia płacze – nic nie wiemy co będzie – czy się utrzymamy w domu…
A Jacek z pełnymi ustami przerwał – a co się macie nie utrzymać – nikt was przecież nie wyrzuca. To że wasza apteka należy teraz do wszystkich to tak ma być. Przecież to sejm ogłosił! Tak ma być. Tato ma robotę i jest kierownikiem a dziadzio i tak musiał już iść na emeryturę – no nie?
– Tak Jacku – to prawda, wszystko prawda ale boimy się, że dokwaterują nam kogoś, i że dom za duży.
– Jak za duży to trzeba się podzielić z tymi co nie mają…
– Jacku, Jacku – a ty byś jakoś nie pomógł nam – wszystkim ciężko…
– Wszystkim ciężko. Nie bójcie się – wszystko będzie dobrze. Już ja będę trzymał na was oko. Wypijmy!
I wypili. Ale Romie jakiś dreszcz przeszedł po długiej szyi. Ostatecznie takie powiedzenie można było różnie rozumieć. Z jednej strony Jacek zawsze ich lubił, nic mu złego nie zrobili ale z drugiej – wszyscy wiedzieli – co to jest UB. Major Woźniak tkwił w nim po uszy. Kierownik wydziału! Ludzie w Dorniewie wiedzieli o tym chociaż trzeba też przyznać pamiętali, że Jacek był jednym z nich. Swój chłopak. Przecież w czasie wojny uratował niejednego w lesie. Uratował aptekę! Ale to było kiedyś. Ludzie się zmieniają. Niby nasz ale już komunista – i to jaki! Czerwony pies – mówili co poniektórzy. Matkę by zamordował – mówili inni.