Mniej więcej w połowie drogi między miastami Sudbury i Sault Ste. Marie w Ontario, na północ od jeziora Huron, znajduje się miasteczko Elliot Lake.
Elliot Lake, które nazwę wzięło od jednego z dwóch jezior, nad którymi jest położone, zwane było niegdyś światową stolicą uranu. Miasto powstało w 1955 roku po odkryciu w okolicy uranu. W szczytowym okresie swojego rozwoju, pod koniec lat 50. XX wieku, liczyło ponad 26 tysięcy mieszkańców, głównie górników obsługujących kilkanaście kopalń uranu i ich rodzin. Później przechodziło różne cykle związane z zapotrzebowaniem na uran i kosztami jego wydobycia, wstrząsały nim strajki z powodu wysokiego poziomu zachorowań na raka płuc i pylicę (poziom radioaktywności w środowisku jest do dziś stale monitorowany), a na początku lat 90. XX w. kopalnie zostały zamknięte. Wtedy miasto podupadło tak bardzo, że domy sprzedawano za parę tysięcy dolarów. Mieszkańcy pouciekali, bo pracy nie było. Liczba ludności spadła do 6,5 tysiąca.
Burmistrz Elliot Lake nie poddał się bez walki, przeznaczył olbrzymie pieniądze na prowadzoną z rozmachem kampanię reklamową skierowaną do emerytów – przyjeżdżajcie tu na jesień życia, domy prawie za darmo, infrastruktura, dobry szpital, wokół wzgórza, jeziora, dzikie rzeki, raj na ziemi! Kampania powiodła się nadspodziewanie dobrze, w Elliot Lake zaczęło przybywać mieszkańców, starszych ludzi, którzy nie obawiali się skażenia terenu uranem, ceny domów szły w górę.
Dzisiaj w Elliot Lake mieszka 11,5 tysiąca ludzi. Małe zadbane górnicze domki, nowe osiedla, parki i przystanie, luksusowe domy letniskowe nad Dunlop Lake, szlaki turystyczne, do okolicznych jezior doprowadzono drogi i można wszędzie wodować łodzie, w zimie czynny jest ośrodek narciarski na Mount Dufour. Idealne miejsce dla kogoś, kto lubi wygody miasta, a chce mieć dziką przyrodę na wyciągnięcie ręki.
Zwiedziliśmy miasto, wjechaliśmy na wzgórze, na którym kiedyś stała obserwacyjna wieża przeciwpożarowa, jedna z trzystu w Ontario, zbudowanych po wielkim pożarze w 1916 roku, który strawił kilka miejscowości i pochłonął 244 życia. Teraz jest tu platforma widokowa, z której rozciąga się przepiękna panorama miasta, okolicznych wzgórz i jezior. Widać stąd nawet North Chanel jeziora Huron i wyspę Manitoulin. Minimuzeum górnictwa w domku strażaka obok platformy było zamknięte z powodu koronawirusa, ale widać, że miasto postawiło na turystykę i ślady uranowej przeszłości starannie zaciera. Okazałe muzeum uranu i górnictwa w centrum miasta zostało zamknięte, miejsce odkrycia uranu jest oznaczone niewielką tablicą i takimż obeliskiem, a pomnik przy głównej drodze w Elliot Lake upamiętniający górniczą przeszłość miasta podaje nazwy kopalń i tony wydobytej rudy, pomijając słowo uran. Na długiej liście górników, którzy stracili życie w kopalni lub ulegli trwałemu kalectwu, znaleźliśmy niestety polskie nazwiska.
Dwadzieścia parę kilometrów na północ od Elliot Lake znajduje się Mississagi Provincial Park, cel naszej podróży. W mieście próbowaliśmy kupić mapę, bo Ontario Parks informowało na swoich stronach, że sklepik w parku z powodu koronawirusa nie sprzedaje map, co okazało się nieprawdą. Pan w informacji turystycznej dziwił się, po co płacimy za kemping w parku, kiedy wokół tyle ziemi koronnej, dzicz absolutna, można rozbić namiot, gdzie dusza zapragnie, co potwierdzały tablice po drodze, że tylko rezydenci Kanady bezpłatnie mogą z niej korzystać.
W Mississagi powitał nas dowcipny znak drogowy z wielkim komarem porywającym ludzi. Komary nie były jednak uciążliwe, park niewielki, trafiło nam się przepiękne miejsce nad samym jeziorem, jedno z czterech oddalonych od głównego kempingu (polecamy miejsce nr 1). Cisza, wszechobecna niesamowita cisza w dzień, z rzadka przerywana głosem spuszczanych na wodę łodzi, to pierwsze wrażenie. I noc głośna od kumkań gigantycznych żab, wydających straszliwy dźwięk podobny może do odgłosu zepsutych resorów w samochodzie. Odwrotnie niż w mieście, gdzie cisza zapada w nocy. Minusem jest brak pryszniców, są tylko sławojki z bieżącą wodą w zlewie.
W parku jest co robić, są dwie piaszczyste plaże, jest kilka ciekawych szlaków pieszych. Przeszliśmy m.in. siedmiokilometrowy Helenbar Trail, z pięknym widokiem z klifu na jezioro. Po drodze, niedaleko od kempingu, długa piaszczysta dzika plaża z płytką klarowną wodą. Tutaj zaczyna się pięćsetmetrowa przenoska z Semiwite do Helenbar Lake, przez którą następnego dnia przenieśliśmy canoe. Warto ją pokonać także pieszo, by zobaczyć u jej końca szczątki samolotu, pamiątkę niesamowitej historii.
W czerwcu 1946 roku 25-letni porucznik pilot Bill McKenzie z Manitoby, pilotował pierwszy brytyjski myśliwiec odrzutowy Gloster Meteor z Kapuskasing do Toronto przez North Bay. McKenzie w czasie lotu zgłosił problemy z tlenem i nawigacją z powodu burzy, w wyniku której zboczył z zaplanowanego kursu. Tuż przed wyczerpaniem paliwa wodował samolot na Helenbar Lake i dopłynął do brzegu, tracąc po drodze zestaw ratunkowy konieczny do przeżycia. McKenzie przetrwał 26 dni w dziczy, żywiąc się jagodami, stracił 23 kilogramów wagi, a wyratował go wędkarz na Semiwite Lake. Na pamiątkę tego wydarzenia 22-kilometrowy szlak w Mississagi nazwano jego nazwiskiem. Armia pieczołowicie zebrała szczątki prototypu odrzutowca, została tylko pordzewiała kupka podobno osłon silnika, oznaczona poszarpaną kanadyjską flagą.
Wybraliśmy się też na Cobre Lake Trail, już poza terenem parku. Cobre po hiszpańsku znaczy miedź, czyli miedziowe jezioro, bo tu wydobywano rudę miedzi. Trasa na sześć godzin, 11 kilometrów, wydawała się łatwa. Tak było na początku, do szczytu wzgórza, skąd rozciągał się wart wspinaczki widok. W tym miejscu każdy rozsądny człowiek, jeśli nie jest wyposażony w mapę, kompas lub GPS, powinien zawrócić, my poszliśmy dalej, nieświadomi tego, co nas czeka. Szlak absolutnie dziki, ścieżka ledwo widoczna, miejscami zanikająca, słabo oznaczona. Informacja na mapie uprzedzała, że na skalistych partiach trasy łatwo się zgubić, co nam się zdarzyło parę razy. Nikt jej nie czyścił, zawalona starymi i młodymi drzewami, wokół busz trudny do przejścia. Jakiś dobry człowiek w najtrudniejszych partiach pozawieszał czerwone wstążki. Kosztowało to nas poranione do krwi nogi, umordowani dotarliśmy do pięknej dzikiej plaży i dalej przez las metrowej średnicy czerwonych sosen do ledwie zauważalnego ze szlaku wejścia do nieczynnej od lat 50. Blue Sky Mine. W 85-metrowym chodniku wykutym w skale wydobywano rudę miedzi. Miejsce odstraszało, jakieś naczynia brudne, brudna kurtka u wejścia, wiele łusek po nabojach do sztucera. Mieliśmy wrażenie, że kopalnię zamieszkuje jakiś psychol. On ma broń, my gaz pieprzowy na niedźwiedzie. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów chodnikiem wykutym w skale, którego mokre ściany pięknie lśniły w świetle latarek na srebrno. Dalej przejście było zasłonięte podartą plandeką, za nią jakieś kubły z urobkiem. Zawróciliśmy.
Niespodzianka czekała nas także na szlaku do wodospadów Wilkie, teoretycznie dostępnych pieszo i canoe, o czym informuje parkowa mapka tras. Wypożyczyliśmy w parku canoe ze startem na Flack Lake. Aluminiowa pogięta łajba była własnością Ministerstwa Zasobów Naturalnych Ontario z jego logo, co wystraszyło jedyne dwie motorówki wędkarzy na olbrzymim jeziorze. Po przepłynięciu Flack Lake okazało się, że przenoska 160 metrów przy Laurentian Lodge od kilku lat nie istnieje, trasa jest zlikwidowana, piesza także, bo most jest zwalony, ale urodziwa i wielce życzliwa właścicielka zamkniętego z powodu koronawirusa ośrodka pozwoliła nam przenieść canoe przez jej teren. Obejrzeliśmy dzięki temu przepiękny wodospad, zeszpecony niestety z jednej strony przez budynek minielektrowni wodnej, i wpłynęliśmy kilkaset metrów w górę Boland River należącej do parku, z przedziwnie czerwoną wodą. Dalej nie dało się sforsować rzeki, zatarasowanej powalonymi drzewami, chociaż Boland na wielu mapach nadal jest opisywana jako spławna trasa canoe.
W Mississagi Park i okolicach przyroda zwycięża z cywilizacją. Warto tu przyjechać.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński