Jedną z głównych przyczyn, dla których pomieszczenie było niepraktyczne była jego wysokość. Dorosły człowiek nie mógł tam stanąć wyprostowany. Niski pułap, wisząca w powietrzu stęchlizna wielu lat a przede wszystkim strach przed szczurami – wszystko to sprawiało, że prawie tam nie zaglądano. Te mityczne szczury to była największa przeszkoda. Całkiem być może, że wymyślona. Stara Zosia opowiadała o nich mrożące krew w żyłach historie! W długie, jesienne wieczory straszyło się tymi prawdziwymi czy wyimaginowanymi szczurami dzieci i zejście do tej najgłębszej piwniczki uważano za szczyt odwagi. Chłopcy jako dzieci nigdy do tego przedpiekla nie schodzili. Potem już jako wyrostki – byli tam raz czy dwa ale razem – we trzech – i tylko na chwilę. Nic tam zresztą ciekawego nie było. Brud dziesięcioleci, ciemnica, jakieś starocie, wielkie zakurzone butle – jednym słowem rupieciarnia. Czy szczury tam były – trudno powiedzieć. Zdarzały się co prawda w obejściu więc może były i tam!
– Przede wszystkim – zaczął Tadzio – musimy tu mieć więcej światła. W tych egipskich ciemnościach nic nie zobaczymy! Przynieśmy jakieś lampy i wtedy możemy szukać. Trzeba się do tego jakoś przygotować. Co to nie wiecie, że szukanie skarbów wymaga odpowiedniego ekwipunku? – próbował żartować.
Skarby!!! Wyobraźnia zaczęła ich ponosić. Wszyscy zaczytywali się kiedyś „Wyspą Skarbów” Stevensona i nawet do teraz Tadzio trzymał tę książkę na nakastliku. Znał ją zresztą prawie na pamięć. W pracy często nazywał swój myśliwski nóż kordelasem a służbową dubeltówkę – muszkietem.
Staszek nic nie mówił. Był jakby zmęczony, z głową pełną myśli o tym co mu powiedział Jacek.
Ale poszukiwania kasy trzeba było odłożyć na później bo po wyjściu z piwnicy okazało się, że mama znowu poczuła się gorzej, Zosia dreptała z kompresami, ciocia Gertruda wachlowała chorą swoim wachlarzem i dalej nie było wiadomo co starszej pani jest. Siostry i żony siedziały przy radiu i słuchały wiadomości. Freyowie mieli przedwojenny Blaupunkt, na którym Florek znalazł Głos Ameryki. Akurat mówiono o procesie Rosenbergów i możliwości skazania ich na karę śmierci. A oprócz tego niekończące się komunikaty z Korei, dalszych postępach wojsk amerykańskich i klęskach komunistów. Rozgłośnia Warszawa mówiła coś dokładnie odwrotnego ale Florek i inni skłaniali się aby raczej dać wiarę Amerykanom. Radio trzeszczało niemiłosiernie i po paru chwilach trzeba je było wyłączyć i zbierać się do spania. Światło wyłączano bowiem o ósmej. Pozostawały lampy naftowe i świece.
Minęło parę dni. Wiosna rozwijała się już na całego. Kwiecień! Jacek wrócił po Dusię i dzieciaki i po dłuższej rozmowie ze Staszkiem pojechał do Rzeszowa. Tadziowie też nie mogli czekać. Ostatecznie na pogrzeb ojca dostawało się z pracy parę dni i to wszystko. Trzeba było wracać. Staszek miał jechać do siebie ale tylko po to żeby za tydzień, dwa przyjechać do Rzeszowa. Coś tam miał do załatwienia.
Przed wyjazdem usiedli żeby jeszcze raz pogadać. Były dwa tematy: zdrowie mamy i kasa! Mama jednak miała się lepiej więc znalezienie tajemniczej kasy było sprawą pierwszoplanową. Umówiono się tak, że Karol ostrożnie przeprowadzi poszukiwania, nikogo nie będzie wtajemniczał a jak coś znajdzie to od razu da znać wszystkim pozostałym. Ewa była trochę podejrzliwa i w którymś momencie nawet nieprzyjemna ale Roma zapewniła ją, że sama osobiście napisze do Tadziów, i że bez ich obecności i zgody nie podejmą żadnych prób otwarcia kasy – oczywiście jeśli ją znajdą! Ewa siedziała naburmuszona ale jakie miała wyjście? Ustalono też, że całą sprawę utrzymają w absolutnej tajemnicy bo przecież czasy są niebezpieczne, wręcz groźne i nikt nie chce iść do więzienia.
Na zakończenie, milczący dotąd Staszek powiedział:
– Ja myślę, że trzeba by się zastanowić czy nie powiedzieć o tym wszystkim Jackowi. Dobrze by było, żeby wiedział jak się rzeczy mają. W razie znalezienia kasy i co za tym idzie ewentualnego skarbu pana Poletyły sprawa i tak się wyda a wtedy Jacek będzie niezbędny żeby nas chronić. On jest dobry chłopak. Ja tam mu wierzę.
Ale ta uwaga została zakrzyczana prawie przez wszystkich. Nie, nie, nie! Coś ty Staszek? On może jest i dobry chłopak ale sam wiesz – on nie jest sam – ma nad sobą ludzi – niech się rzecz wyśliźnie to pójdziemy na szubienicę jak amen w pacierzu! I na tym stanęło.
Rozdział III
„Wertheim Kassen”
Wśród wszystkich tych wydarzeń kwiecień minął jak z bicza trzasł! Wiosna dyszała pełną piersią i wszystko co żyło zakładało gniazda i przygotowywało się do przyjęcia potomstwa. Dni też już były dłuższe i w ogóle wszystko było weselsze. Co prawda w radiu i gazetach słychać było dalekie głosy wielkiej polityki ale w Dorniewie starano się żyć codziennym życiem bez angażowania się w wojnę w Korei, procesy polityków i „wieszanie Trumana i Mac Arthura”. Pochód pierwszomajowy był nawet miły, ludzie przeszli ulicami Dorniewa i zakończyli manifestacją na rynku. Pogoda była ciepła więc po południu rozstawiono stoły i urządzono festyn z kiermaszami i podłogą do tańczenia. Widziano na nim podobno nawet prałata Nogę! Niektórzy mieli za złe, że to wyglądało na popieranie komunistów ale nikt nic głośno nie powiedział.
Karol wrócił do szukania kasy dopiero w dwa tygodnie po wyjeździe Tadziów i Staszka. Któregoś wieczoru wziął latarkę, dwie lampy i zszedł do piwnic. Wziął też ze sobą wielką 500 watową żarówkę, którą do apteki zamówił kiedyś pan Franciszek. Na żarówkę czekano wtedy dość długo, wreszcie przyszła ale przestała jakoś być potrzebna więc leżała zakurzona, bezużyteczna. Teraz okazała się „jak znalazł”.
Po wkręceniu tego kolosa do oprawki oślepiające światło zalało całą piwnicę. Widać było jakieś nikomu nieznane dziś przyrządy i aparaty – całe w kurzu, niektóre z potłuczonymi szklanymi częściami, odważniki, wagi, staroświeckie pasy na przepuklinę, słoje z Bogu tylko wiadomymi specyfikami, wielkie mosiężne moździerze, porcelanowe makutry, flaszki z kryształu, szkła kobaltowego, rżnięte, szlifowane, trawione a dalej słoiki drewniane z łacińskimi nazwami, gigantyczne flachy ze szkła pomarańczowego, zielonego, brązowego, maszynki do zgniatania korków, czopownice i niezliczona ilość innych gratów, pudeł, drewnianych transporterów, beczułek na oleje, tran i tak dalej i tak dalej… Wszystko to leżało na półkach – niby w porządku ale było tego tak dużo, że cała piwnica robiła wrażenie piekielnie zagraconej. Pod jedną ze ścian na wielkim regale stały dziesiątki tomów Farmokopei Polskiej i Austriackiej. Chłód wiał od kamiennej podłogi i nadawał pomieszczeniu jakiejś świeżości – ale tak naprawdę nic to ze świeżością nie miało wspólnego. Karol rozglądał się ciekawie i sprawdzał wzrokiem czy gdzieś nie zobaczy kasy czy sejfu ale bezskutecznie. Półki zawalone rupieciami zasłaniały ściany. Żeby sprawdzić czy gdzieś w murze tkwi poszukiwana kasa należałoby wszystko pozdejmować, odsunąć wielkie, wiekowe meble i dopiero wtedy zobaczyć co się za nimi kryje. Ale jakaż to by była robota! Chyba dla tytanów! Pomijając kurz, brud i wagę niektórych rzeczy organizacja takiego przedsięwzięcia była dla Karola wręcz nie do wyobrażenia. On, który jak rodzinna fama mówiła „nie umiał nawet gwoździa w ścianę wbić” nie wiedział nawet jakby się mógł do tego zabrać. Zniechęcenie, zmęczenie i brak wiary w powodzenie poszukiwania sprawiły, że po kilkunastu minutach bezradnego rozglądania się dookoła – zgasił wielką żarówę i wyszedł z piwnicy.
Ale jego usiłowania nie przeszły niezauważone. Zaraz na drugi dzień – z samego rana – starszy sierżant Szczuka wszedł dość hałaśliwie do apteki.
– Dzień dobry panie magistrze! Co tam się wczoraj wieczorem w aptece działo? Jakieś światła w piwnicy? Myślałem nawet, że coś się pali. Zaglądałem przez okna ale potem widziałem jak pan wychodzi więc domyśliłem się, że wszystko w porządku. Ale co to – panie magistrze – spać pan nie może? Chodzi pan po piwnicach? Szukał pan czego?
I Karol zrozumiał, że w takim Dorniewie nic nie umknie uwadze ludzi. Coś tam wytłumaczył, zażartował ale niepokój uderzył go z dawno nie odczuwaną siłą.
Przecież o czujności mówiło się i pisało wszędzie. Czujność obowiązywała wszystkich bo „wróg nie śpi!”!
Tego samego dnia Karol po rozmowie z żoną podjął decyzję, że na razie da sobie spokój z szukaniem jakiejś kasy! Staszek zrozumie a Tadziowi trzeba będzie jakoś wytłumaczyć. Zbyt ryzykowne przedsięwzięcie.
Ale Hela i Fela były innego zdania. Były zdania, że warto podjąć ryzyko.
– Staszek ma przyjechać na rzeszowszczyznę, ma tu pracować, będzie pewnie częściej w Dorniewie – możecie szukać razem – mówiły. Jakaż to by była ulga dla całej rodziny gdyby znaleźli jakieś duże pieniądze. Wszystko powoli. Nie ma przecież żadnego pośpiechu. Co jakiś czas można sprawdzać poszczególne kąty. No i robić to w dzień – najlepiej w wolne dni – niedziele czy jakieś święta. Może w czasie urlopu?
Ale Karol był zniechęcony. Widział ogrom pracy, stres z nią związany i konieczność siedzenia w piwnicy wtedy gdy chciało się wypoczywać.
A poza tym nawet – myślał – nawet jeśli się tę tajemniczą kasę znajdzie to co dalej? Przecież nie mogą się spodziewać, że będzie otwarta. A jeśli zamknięta to gdzie szukać tego klucza? Co znaczą słowa te tajemnicze słowa, że klucze są w „trzecim od lewej”?
I tak minęło parę miesięcy aż do czasu gdy któregoś wrześniowego dnia, zgodnie z wieloletnim zwyczajem przyszedł do Freyów pan Worek – syn tego, który w swoim czasie przejął od zmarłego pana Franciszka stare pszczele roje a potem wypłacał się corocznym miodem. Także i tym razem pan Worek przyniósł parę butli pięknego, ciemnego miodu. Gryczanego. Taki najbardziej lubiano.
I właśnie w tym momencie Karol doznał olśnienienia! Jasne – chodzi o pszczoły! „Trzeci od lewej” to ul! Sprawa prosta jak słońce! Że też się tego od razu nie domyślili! Przecież te stare ule musiały być już za czasów Horacego a może – zgodnie z tym co mówił ojciec – nawet i wcześniej! Znał ten stary zwyczaj chowania kosztowności po ulach. Robiono tak czasami. Zwłaszcza wtedy gdy trzymanie czegoś wartościowego w domu wydawało się niepewne. Rzadko kiedy ktoś obcy miał na tyle odwagi aby szukać w pasiece. Bezpieczne schowanie. Słodkie strażniczki umiały bronić swoich domów. Inna rzecz, że tak robiono głównie na wsiach. Jakoś to nie pasowało do Freyów, chociaż kto wie?
Ale w starym ulu klucza nie było! Karol sprawdzał jeden po drugim ale wymacał jedynie wilgotne próchno, jakieś trociny i wszechobecne grzyby-liszaje. W jednym z nich dogrzebał się co prawda małego, dość regularnego wgłębienia ale co z tego? Było puste! Pobrudził się przy tym jak górnik w kopalni! O dziwo, to nerwowe poszukiwanie sprawiło, że poczuł się lepiej. Jakby wstąpiła w niego świeża energia i otucha.
W czasie myszkowania po ulach Roma stała „na straży” a Hela i Fela w oknach ale szczęśliwie nigdzie nikogo nie było. Wszyscy mieli jakąś robotę w polu i ogrodzie. Jak to jesienią.
Ale po tym pierwszym entuzjazmie sprawa utknęła jak „Amerykanie na 38 równoleżniku” jak zachłystywało się radio!
Karol był zapracowany. Codzienna praca w aptece pochłaniała go bez reszty bo ruch był nieopisany. Ludzie dokładnie poinformowani, że apteka nie jest już prywatna tylko państwowa, a zatem wspólna czyli ich własna – zachowywali się hałaśliwie, butnie i nierzadko grubiańsko. Bezpowrotnie minął przedwojenny styl prowadzenia apteki kiedy to aptekarza traktowano prawie na równi z lekarzem, radzono się go i ufano. Teraz „żądano i wymagano”! Roma, która czasami zaglądała do apteki żeby zapytać coś męża była świadkiem prawdziwie żenujących scen.
„Ja żądam i wymagam!” krzyczał jakiś podpity chłop w berecie i zabłoconych, wywiniętych gumiakach. A „żądał i wymagał” „kapsiklajstra z małpą” czyli plastra uśmierzającego bóle w kościach. Na opakowaniu był rysunek lwa odrywającego plaster. To miało przekonać jak ten plaster silnie przylega do ciała! Nawet lew nie jest w stanie go oderwać! Ale dla chłopa w berecie lew to była małpa no bo w końcu co za różnica?!
A poza tym budzenie w nocy, natarczywe dzwonki nad ranem, w niedziele, święta i o każdej porze. Apteka jest na dyżurze i musi obsługiwać klientów całą dobę – krzyczano.
Bywały chwile – i to były miłe chwile – gdy w sobotę czy w niedzielę wieczorem Karol mógł wreszcie usiąść spokojnie przy recepturze i nieco odetchnąć. Podobny był w tym do swojego ojca a może również do dziadka Teodora. Co prawda kanarków już tu nie było bo zaraz po upaństwowieniu apteki przeniesiono je na życzenie pana Franciszka do sypialni ale poza tym apteka była prawie taka jak dawniej. Trochę raził nowy, wielki napis na czerwonej tablicy, że palenie surowo wzbronione i nie można było tak jak dawniej porozkoszować się fajką czy cygarem w wieczornej ciszy ale wszystko inne pozostało po staremu. Karol siadał w półmroku i jego wzrok błąkał się po pięknych, mahoniowych, oszklonych szafach. Szyby miały wytrawione postacie Kosmy i Damiana – patronów aptekarzy, dalej na innych drzwiach widać było św. Rocha i Damazego a jeszcze dalej wizerunki jakichś starożytnych filozofów czy mędrców. Na środkowej szafie stała nietknięta jeszcze brązowa statuetka św. Jakuba – patrona apteki. Na ladzie piękna, mosiężna waga, zegar z wizerunkiem papieża Leona XIII… Ileż razy jako dziecko patrzył na te same przedmioty! A teraz? Teraz nic nie wiadomo! Czy to jeszcze ich – Freyów czy już państwowe, społeczne? Czy może je wziąć i przenieść do swojego mieszkania? Czy wolno? I zaraz przychodziła na niego złość, że przecież zostali obrabowani! W jasny dzień! A on teraz skrada się jak złodziej do własnej piwnicy żeby odszukać rodzinną kasę??? Jak złodziej? A potem tłumaczy się takiemu obwiesiowi komendantowi Szczuce z tego, że wszedł do własnej piwnicy? Co za czasy? Dobrze, że tato tego nie dożył!
I przy tych wieczornych rozmyślaniach wracała do niego energia i zapał żeby wziąć z tej swojej własnej apteki to co jego, odszukać kasę, dobrać się do jej zawartości i wyjechać gdzieś z tego zapowietrzonego systemu, który jak dżuma nawiedził ojczysty Kraj!
Ale to były tylko takie ciche marzenia bo co to znaczyło „wyjechać”? Jak, gdzie, którędy? Nawet gdyby mieli kupę pieniędzy. Nawet gdyby – powiedzmy – w tej mitycznej kasie znaleźli jakiś prawdziwy skarb to co dalej? To i tak i tak nie posunęłoby ich nawet o milimetr do przodu. Po pierwsze co z takim skarbem robić? Jeśli złoto to jak i komu sprzedać? A jeśli by się wydało, że je mają to nie ulega żadnej kwestii, że według obowiązującego prawa poszliby na szafot. Władza nie żartowała! Nawet zięć – major bezpieki nie mógłby im wtedy dopomóc. Ale powiedzmy, przypuśćmy przez chwilę, że odszukają kasę, że jakimś cudem ją otworzą i znajdą w niej ogromną sumę.