„Przemija bowiem postać tego świata”. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium – Marcin Kędzierski pisze o miejscu katolików w debacie publicznej
Społeczne rozmontowanie pierwotnego znaczenia miłości wysadza w powietrze świat, jakim chcieliby go widzieć chrześcijanie.
Jako społeczeństwo nie myślimy już po katolicku. Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym.
Nawet osoby uznające się za wierzące i praktykujące nie funkcjonują już często w ramach katolickiego imaginarium.
„Love is love” to koniec końców piekło na ziemi. To świat bez miłości, bo jeśli może nią być wszystko, to tak naprawdę nie jest nią nic.
Czy jako przedstawiciele środowisk katolickich jesteśmy jeszcze w stanie jakkolwiek wygrać walkę na obrazy? Co moglibyśmy zrobić, aby to nasze opowieści przebiły się do masowej opinii publicznej? Wydaje mi się, że… nic. Nie mamy najmniejszych szans na odwrócenie grupowego imaginarium. Społeczna „racja” leży już daleko po tamtej stronie. Kwestionowanie takich pojęć, jak „prawa reprodukcyjne” jest strategią szaleńca. Jak można bowiem odmawiać kobietom dostępu do usług z zakresu „zdrowia”?! Albo odbierać komuś „prawo do miłości”?! Język, którego używamy, jest już kompletnie ośmieszony i niezrozumiały. „Zabijanie dzieci nienarodzonych”? „Niewierność małżeńska”? „Tradycyjna rodzina”? „Opatrzność Boża”? Te pojęcia, obecne jeszcze 50 lat temu, zostały praktycznie wymazane z języka debaty publicznej.
Przyjdą takie czasy, że ludzie będą szaleni i gdy zobaczą kogoś przy zdrowych zmysłach, powstaną przeciw niemu mówiąc: Jesteś szalony, bo nie jesteś do nas podobny. św. Antoni Pustelnik
LGBT i konwencja stambulska, czyli łuna miasta
Analiza rzeczywistości społecznej przypomina obserwowanie gwiazd. Czasem widać je jak na dłoni, ale zwykle są przesłonięte – nawet jeśli nie chmurami, to łuną naszych miast. Żeby móc w pełni podziwiać nocne niebo, warto wybrać się do miejsca oddalonego od ludzkich siedzib, by niejako z dystansu spojrzeć na to, co przecież widujemy na co dzień. Jednak nawet jeśli uda nam się zobaczyć Drogę Mleczną, nie możemy zapomnieć, że widzimy ją taką, jaka była w przeszłości. Podobnie jest ze społeczeństwem – próbując uchwycić jego kondycję tu i teraz, nawet z pewnego dystansu, najczęściej dostrzegamy to, co właśnie przemija. Ponadto może się okazać, że to, na co patrzymy, w rzeczywistości już nie istnieje.
Dlaczego o tym wspominam? W ostatnich tygodniach po raz kolejny doświadczamy wzmożenia ideologicznej wojny wokół wypowiedzenia konwencji stambulskiej i zawieszenia tęczowej flagi ruchu LGBT na figurze Chrystusa pod kościołem św. Krzyża w Warszawie. Społeczne reakcje na te wydarzenia są do bólu przewidywalne. Trzeba jasno stwierdzić, że w tych konkretnych wydarzeniach nie ma nic przełomowego. Jesteśmy w końcu świadkami wieloletnich procesów, które mają swoje kolejne odsłony, nic więcej.
Pokusiłbym się jednak o hipotezę, że coś na naszych oczach się zmienia, choć wciąż jest to przed nami zakryte łuną miasta. Celem niniejszego tekstu będzie zatem próba zrozumienia owych procesów politycznych – w jakim kierunku zmierzały i dokąd nas doprowadziły. Moją intencją nie jest jednak ani tłumaczenie katolickiego punktu widzenia, bo w mojej opinii jest on już szeroko opisany, ani tym bardziej przekonywanie kogokolwiek do Magisterium Kościoła. Osoby, które poczują niedosyt lub frustrację związane z niedostatecznym wyjaśnieniem przywoływanych pojęć, proszę o wyrozumiałość. Zależy mi bardziej na przedstawieniu szerokiej i kompleksowej syntezy niż dokonaniu głębokiej analizy. Korzystam ze wstępnego porównania – raczej chcę wiedzieć, jak wygląda niebo, aniżeli przyglądać się konkretnej gwieździe.
Osioł w skórze lwa
Wyjaśnienia, co dokładnie ulega przemianom, chciałbym rozpocząć od przywołania historii, którą Clive Staples Lewis opisał w 1956 roku w ostatnim tomie Opowieści z Narnii. Dotyczy ona małpy, zwanej Krętaczem, która znalazłszy skórę lwa, nakazała osiołkowi Łamigłówkowi przebrać się w nią i udawać Aslana, króla Narnii.
Stopniowo Krętacz przekonał mieszkańców Narnii, że osioł przebrany za lwa jest prawdziwym Aslanem, i zaczął krok po kroku kwestionować prawa, którymi rządzi się Narnia. Nawet więcej – Krętacz stworzył nowe normy a rebours. W końcu przekonał mieszkańców krainy, że tak naprawdę Aslan nie jest dobrym władcą, ale Taszem ‒ okrutnym bogiem z krainy na Południu. „Aslan jest Taszem, a Tasz jest Aslanem”.
Koniec opowieści okazuje się symboliczny. Nikt nie jest w stanie zatrzymać lawiny absurdu. Ostatecznie każdy, kto kwestionuje nowy, szalony porządek, sam uważany jest za szaleńca. W efekcie z pozoru banalna historia o przebraniu się osła w skórę lwa prowadzi do zagłady Narnii, gdy pojawia się prawdziwy Tasz ze swoją niszczycielską, okrutną siłą.
Oczywiście tak jak wiele innych powieści Lewisa, także i Ostatnia bitwa przesiąknięta jest odwołaniami do chrześcijaństwa i innych dzieł autora. Wspomniany Krętacz pojawia się także w Listach starego diabła do młodego jako jeden z biesów, jest nauczycielem w Szkole Kunsztu Kuszenia. Pomijając jednak wątki chrześcijańsko-apokaliptyczne, Lewis w moim odczuciu niezwykle przenikliwie opisał mechanizm społeczny, którego już wówczas był świadkiem.
Czy miłość to miłość?
Rewolucja obyczajowa, często kojarzona z rokiem 1968, rozpoczęła się bowiem na długo wcześniej – od powolnego zmieniania znaczenia podstawowych pojęć. Stanowiła w jakimś sensie zwieńczenie długiego, ponad 200-letniego procesu prywatyzacji moralności, religii i polityki, który w Dziedzictwie cnoty opisał Alisdair MacIntyre. Najważniejszym pojęciem, które uległo przedefiniowaniu, była moim zdaniem miłość stanowiąca zarazem fundament chrześcijaństwa. Podobnie jak wiele innych idei stawała się ofiarą tzw. emotywizmu – poglądu zakładającego, że wszystkie ludzkie przekonania o tym, co dobre lub złe, należy traktować wyłącznie jako wyraz stanu emocjonalnego jednostki, a nie jak próbę wyrażenia obiektywnych norm moralnych, która może być fałszywa lub prawdziwa.
Zresztą Lewis odrębną powieść – Cztery miłości – poświęcił właśnie temu, co stało się z rozumieniem tego pojęcia. Pisał w niej, że już w rozumieniu jemu współczesnych nie tyle Bóg jest miłością, co miłość staje się bogiem. Miłość głównie uczuciowa, fizyczna, Eros. Powoli, ale systematycznie dokonywano zatem redefiniowania chrześcijańskiego rozumienia tego uczucia.
W dużym uproszczeniu prawdziwą, chrześcijańską miłość można uznać za postawę, zgodnie z którą człowiek w duchu odpowiedzialności za kogoś drugiego jest gotowy do ofiary z samego siebie. Miłość to posiadanie siebie w dawaniu siebie, jak ujął to ks. Franciszek Blachnicki.
Ale tak rozumiane uczucie to także podstawa solidarności, bez której nie ma prawdziwej wspólnoty, a co za tym idzie – dobrego społeczeństwa.
Co dostaliśmy w zamian? Miłość rozumianą jako emocja, która cechuje się zmiennością, przygodnością – i co najważniejsze ‒ która powinna zapewniać nam przyjemność. Miłość miała nas uwolnić od ofiary i cierpienia rozumianego jako indywidualne odczucie. Można chyba zaryzykować tezę, że rewolucja ’68 roku w wymiarze politycznym wzięła na swoje sztandary właśnie postulat ubóstwienia tego nowego rozumienia miłości. Nota bene bardzo przydatnym wynalazkiem, który zaczął się wówczas upowszechniać, była antykoncepcja umożliwiająca uwolnienie miłości od zobowiązań. Zarys tej strategii wydawał się dość prosty.
Kolejne etapy to już Gramsciański marsz przez instytucje, który można określić mianem strategii salami, mającej na celu zmianę społecznego imaginarium.
Prawo do aborcji. Tworzenie społecznego przyzwolenia na nietrwałe niejako z definicji związki pozamałżeńskie. Walka o przywileje dla relacji homoseksualnych, która jeszcze mocniej osłabiła więź między miłością fizyczną a budowaniem rodziny i dawaniem światu nowego życia.
Eutanazja jako przejaw „miłości” wobec nieuleczalnie chorych. Prawa człowieka czwartej generacji, m.in. z tzw. prawami reprodukcyjnymi, o których dziś mówi się już nie jako o uprawnieniu, a wręcz jako o zdrowiu reprodukcyjnym.
Współczesne – niezwykle redukcjonistyczne, bo sprowadzone często niemal wyłącznie do aspektu seksualnego – rozumienie praw kobiet czy praw osób LGBTQIA+ w gruncie rzeczy stanowi prostą kontynuację tego procesu. Miłość staje się bogiem. A jednocześnie love is love. Nie możemy nikomu narzucać, jak to love definiować. Nie twierdzę oczywiście, że działacze lewicowi, którzy kilkadziesiąt lat temu promowali aborcję jako rzekome prawo kobiet, zakładali, że ktoś kiedyś wpadnie na diabelski w swej istocie pomysł, aby zabijanie dzieci nienarodzonych nazwać zdrowiem reprodukcyjnym. Nie zmienia to jednak tego, że post factum możemy narysować proces kierujący się określoną logiką.
Problem w tym, że społeczne rozmontowanie pierwotnego znaczenia miłości wysadza w powietrze świat, jakim chcieliby go widzieć chrześcijanie, a przynajmniej jakim chciałbym go widzieć ja sam.
Patrzę i dostrzegam walec, który zaczyna po nas przejeżdżać. Jestem kompletnie bezradny wobec tak zredefiniowanych pojęć, podobnie jak mieszkańcy Narnii, którzy, próbując przeciwstawić się nowym porządkom, byli uważani albo za groźnych przestępców, albo za wariatów. Choć zabrzmi to dla wielu jak spore nadużycie, w moim odczuciu już dziś mamy no platform ‒ mogę funkcjonować w przestrzeni publicznej jako normalny chrześcijanin tylko wtedy, kiedy albo sprowadzę moją wiarę do wymiaru prywatnego, albo przyznam, że oczekuję zmiany nauczania Kościoła w sprawach obyczajowych.
Zresztą są środowiska w Kościele, które zdecydowały się pójść taką drogą. Dla mnie, jak podejrzewam i dla wielu z nas, to jednak non possumus. Czuję, że to ubóstwienie miłości prowadzi nas prosto do katastrofy w postaci skrajnej indywidualizacji, koncentracji na własnych potrzebach i emocjach, a wreszcie – do wybuchu agresji i przemocy. Dlatego stoję na stanowisku, że love is love to koniec końców piekło już na ziemi, świat bez miłości, bo jeśli wszystko jest miłością, to tak naprawdę nic nią nie jest.
Podejrzewam, że wielu czytelników, zwłaszcza moich przyjaciół o lewicowo-liberalnej wrażliwości (także członków Kościoła), po tych kilku akapitach odczuwa już gniew i frustrację. Mogą sobie myśleć: „Co za brednie? Co ma przemoc wobec kobiet do przedefiniowania miłości? Jaki kurw.. no platform? Żyjemy w państwie wyznaniowym. Rząd PiS-u realizuje we wszystkim wolę Episkopatu. Jesteśmy świadkami publicznej nagonki na osoby nieheteronormatywne. Aborcja jest niemal całkowicie zakazana. Edukacja seksualna nie istnieje. Katolicy w Polsce to nie żadne ofiary ideologicznego walca. Jeśli już, to raczej jego operatorzy, którzy rozjeżdżają jakiekolwiek próby liberalizacji życia społecznego”.
Katolickiego imaginarium już nie ma
Drodzy Przyjaciele! Jesteście w błędzie, choć akurat powinno Was to cieszyć. Patrzycie na gwiazdy, zapominając, że w tym momencie są one już zupełnie inne. Rewolucja w Polsce DOKONAŁA SIĘ, choć pewnie jeszcze jej nie widzicie. Nawet jeśli sekularyzacja nie postępuje tak szybko, jakbyście sobie tego życzyli, poruszamy się już w zupełnie innej przestrzeni społecznej.
Nawet osoby uznające się za wierzące i praktykujące nie funkcjonują już często w ramach katolickiego imaginarium. Związki niesakramentalne praktycznie nikogo już nie oburzają. Są miejsca w Polsce, gdzie większość dzieci rodzi się w takich związkach, i zasadniczo nie jest to już – i dobrze! – powodem jakiejkolwiek dyskryminacji. Większość katolików młodego pokolenia nie akceptuje nauczania Kościoła w sprawie antykoncepcji.
Homoseksualiści wciąż szokują, ale raczej na prowincji. Jednocześnie przecież od kilkunastu lat w wielu filmach i serialach budujących wyobrażenia Polaków pojawia się postać dobrodusznego geja. Zresztą to był powód, dla którego PiS w kampanii nie grał kartą homoseksualną, ale hasłem „ideologii LGBT” – bo to ostatnie kojarzy się z seksualizacją dzieci, czyli w społecznym odbiorze z pedofilią. Ba, kobiety na tej prowincji ruszyły na czarny protest. Nie przez przypadek PiS boi się jak ognia ruchów pro-life, które go dociskają z prawej strony.
Wśród młodych kobiet ze świecą szukać takich, które utożsamiają się z konserwatywnym światopoglądem, choć inna sprawa, że w tej kwestii powinniśmy mieć sobie mnóstwo do zarzucenia, jeśli chodzi o pielęgnowanie kultury patriarchatu. Z kolei młodzi mężczyźni – ci głosujący na Konfederację – to z reguły nie żadna nowa, katolicka siła, ale bardziej zsekularyzowani społeczni tradycjonaliści, którzy nie odnajdują się w zmieniającej się dynamicznie rzeczywistości, której przeobrażenia obejmują zarówno ich pozycję społeczną, zasady relacji damsko-męskich, jak i rzeczywistość gospodarczą. W popkulturze już od dawna trudno znaleźć chociażby ślad katolickiego imaginarium prezentowanego w pozytywnym, normalnym świetle.
Widzieliście gdzieś ostatnio w wytworach kultury wzorce w postaci trwałych, wielodzietnych rodzin? Czystości przedmałżeńskiej i małżeńskiej wierności? Ludzi regularnie uczestniczących w praktykach religijnych? Modlitwy jako elementu codzienności? Boga jako głównego punktu odniesienia? Wiem, że wielu się ze mną nie zgodzi, ale moim zdaniem jako społeczeństwo nie myślimy już po katolicku. Religia stała się skansenem, parkiem krajobrazowym, muzeum etnograficznym.
A katolickie gwiazdy opinii, takie jak Tomasz Terlikowski, pojawiają się w medialnym, liberalnym głównym nurcie niemal wyłącznie wtedy, kiedy trzeba wyprać kościelne brudy. Na marginesie mówiąc, nie mam oczywiście do Tomasza Terlikowskiego o to pretensji – polskimi hierarchami trzeba wstrząsnąć, możliwe, że nie ma innej drogi niż przez liberalne media.
To oznacza, że rzekomo fundamentalistycznie katolickie społeczeństwo po prostu nie istnieje. Zostały niedobitki, które chyba mają coraz bardziej dojmujące przekonanie, że zbliża się czas zejścia do katakumb.
Krótka historia konserwatywnej porażki
Może Was zainteresuje, skąd taka emocja się bierze. Moim zdaniem, aby ją zrozumieć, trzeba cofnąć się o kilkadziesiąt lat. Kiedy zaczynała się rewolucja ‘68 roku, środowiska katolickie nie zdawały sobie sprawy, jakie konsekwencje może przynieść z pozoru banalna, polityczno-instytucjonalna strategia przyjęta przez ruchy lewicowe. W tym pierwszym etapie dominowała reakcja oparta na ignorancji i poczuciu własnej siły.
Jedną z pierwszych osób, która zrozumiała zagrożenie związane z taką strategią, był Karol Wojtyła. Już w latach 50. zaczął mierzyć się z próbami redefiniowania chrześcijańskiego rozumienia miłości, w tym przede wszystkim miłości małżeńskiej. Możliwe, że właśnie dlatego najpierw jako młody biskup i profesor, a później w pierwszych latach swojego pontyfikatu – w reakcji na wyzwania Soboru Watykańskiego II i postępującej obyczajowej rewolucji – skupił się na rozwijaniu tzw. teologii ciała. Opisywał miłość oblubieńczą między małżonkami, stanowiąc ją niejako wzorem. To miłość, w której niezwykle ważną rolę odgrywa zarówno seksualność, jak i płciowość. Miłość, która pozwala w jakiś sposób doświadczyć wewnętrznego życia Boga-Trójcy Świętej. Wreszcie miłość, która powinna być dla chrześcijan jednym z najcenniejszych skarbów, których trzeba bronić przed zniekształceniem.
Nowe pokolenie działaczy katolickich, wychowanych na nauczaniu Jana Pawła II, pod koniec XX wieku i na początku XXI wieku zmieniło pierwotną strategię. Zrozumieli bowiem, że za sprawą „miękkiego” prawodawstwa, takich instytucji jak Parlament Europejski, Rada Europy czy Organizacja Narodów Zjednoczonych, ideologiczne wahadło niepostrzeżenie, ale wyraźnie przesunęło się w lewo. Na dodatek wielu przedstawicieli partii odwołujących się do wartości chrześcijańskich nie widziało w tym najmniejszego problemu.
Problem w tym, że już wówczas dokonała się zmiana języka, włącznie z pojawieniem się czwartej generacji praw człowieka. Pociągnęło to za sobą zmianę społecznego imaginarium. Katoliccy politycy i działacze nie mogli się już więc odwoływać do powszechnej, chrześcijańskiej tożsamości i pojęć, które jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej były dla wszystkich intuicyjnie zrozumiałe.
Pozostało im przyjąć metody drugiej strony, czyli sprowadzić ideologiczny spór na grunt instytucjonalno-prawny. Pierwotnie silnym nurtem w tej fazie było odwoływanie się do prawa naturalnego. Bardzo szybko ta strategia została zdyskredytowana i ośmieszona jako próba wprowadzania chrześcijańskiego fundamentalizmu i prawa wyznaniowego. Została rywalizacja na gruncie prawa pozytywnego, ale i tu sprawa nie była prosta. Tym bardziej, że przedstawiciele strony katolickiej mieli już łatkę religijnych fundamentalistów, którzy jedynie przebrali się w szaty legalistów. W ten sposób instytucje zajmujące się na forum międzynarodowym prezentowaniem chrześcijańskiego światopoglądu zostały de facto zneutralizowane.
Widząc nieskuteczność także tej prawno-instytucjonalnej strategii, część przedstawicieli środowisk katolickich poddała się i uciekła w prywatne życie „monastyczne” (dom na prowincji, rodzina wielodzietna, formacja w małej wspólnocie, edukacja domowa itd.), a część postanowiła wybrać ścieżkę radykalizacji przekazu. Skoro i tak miano ich za fundamentalistów, to lepiej w tym fundamentalizmie być wiarygodnym. Zwłaszcza że, jak pokazuje rzeczywistość ostatnich lat, wiarygodność jest w polityce cenną walutą.
Problem polega jednak na tym, że wybór tej strategii zasadniczo legitymizuje lewicową opowieść o katolickich oszołomach. Może więc udaje się przyciągnąć nowych rycerzy do krucjaty, ale od samego początku są oni traktowani przez resztę świata raczej z pogardą lub pobłażliwością, nie z powagą.
Ordo Iuris – między dyskredytacją a instrumentalizacją
Mam świadomość tego, że powyższe tezy naznaczone są masą uproszczeń. W ich przedstawieniu chodzi nie tyle o pogłębioną analizę jednostkowych faktów, ale raczej o ukazanie czynników wpływających na dzisiejszą percepcję rzeczywistości wśród osób reprezentujących środowiska odwołujące się do nauczania Kościoła. Nie trudno się domyślić, że w tej opowieści o ewolucji strategii ruchów katolickich w życiu publicznym można bez problemu umiejscowić chociażby środowisko związane z Instytutem Ordo Iuris.
Organizacja ta ma w założeniu prowadzić działania w oparciu o drugą z wymienionych powyżej strategii, czyli tą osadzoną na gruncie prawa i instytucji. Stąd też wśród jej członków większość stanowią właśnie znakomicie przygotowani prawnicy, w tym również świetnie wykształcone i spełniające się zawodowo kobiety. Spójrzmy na to taktycznym okiem i wypowiedzmy wniosek na głos. Akademicy z dyplomami prestiżowych wydziałów, a wśród nich również młode i zawodowo wyemancypowane kobiety, prowadzący z pozycji katolickich światopoglądowe spory przy użyciu zaawansowanej argumentacji prawnej to z perspektywy ruchów lewicowych wciąż niebezpieczny przeciwnik. Zwłaszcza w Polsce, w której rewolucja społeczna jest spóźniona o kilkanaście lat.
Właśnie to w moim odczuciu może tłumaczyć histeryczny atak, który ma zdyskredytować tę instytucję w przestrzeni publicznej. Tysiące wiralowo kopiowanych wpisów w mediach społecznościowych, a ostatnio nawet okładka jednego z tygodników, zarzucających niemal agenturalny profil organizacji odniosło skutek. Ordo Iuris w społecznej percepcji osób, o których umysły toczy się walka, zostało unieszkodliwione. Wcześniej próbowano zdyskredytować ich tradycyjnym epitetem „fundamentalistycznych oszołomów ze średniowiecza”, ale to, jak widać, nie wystarczyło, skoro ostatecznie sięgnięto po ten najsilniejszy w Polskiej debacie oręż – zarzuty kremlowskich powiązań.
W efekcie, i to znów hipoteza, przedstawiciele takich organizacji, jak Ordo Iuris prędzej czy później, widząc, że nie są w stanie przebić się przez fundamentalistyczną łatkę, pójdą drogą radykalizacji, skoro i tak wszyscy ich w ten sposób traktują. Tą ostatnią będzie wspierało prawe skrzydło Zjednoczonej Prawicy, które słusznie upatruje w tym szansę na wzmocnienie tożsamościowej identyfikacji wyborców z prawej strony. Wypowiedzenie konwencji stambulskiej, politycznie przygarnięte przez Zbigniewa Ziobrę, doskonale pokazuje, jak w praktyce może wyglądać proces wykorzystania okołokatolickich ruchów społecznych. W tym właśnie sensie obecny spór może mieć w sobie coś przełomowego – ostateczne przejęcie katolickiej agendy jako instrumentalnego narzędzia budowania tożsamościowej, alt-rightowej prawicy. Alternatywnej prawicy, która – jak pokazują zagraniczne doświadczenia – poza fasadą nie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem i budową katolickiego imaginarium.
Walec się rozpędza
Zostawiając jednak na boku kwestie partyjne, które są tematem zupełnie innej opowieści, pora przejść do odpowiedzi na pytanie, co to wszystko oznacza. Uważam, że możemy spodziewać się coraz bardziej radykalnego testowania uczuć religijnych katolików. Im bardziej aktywistom LGBT et consortes uda się je obrazić, tym większa szansa, że zareagują działaniem, które będzie wdzięczną pożywką dla agendy lewicowej. Szansa na taką, pożądaną z perspektywy ruchów lewicowych, reakcję rośnie, zwłaszcza mając na uwadze wypchnięcie organizacji pokroju Ordo Iuris z normalnej debaty. Kontrmanifestacje, deklaracje na rzecz rodziny (określane przez aktywistów przewrotnie uchwałami anty-LGBT), zdzieranie flag, aresztowanie działaczy LGBT, nie daj Boże i naruszenia nietykalności cielesnej – to wszystko obrazy, które świetne sprzedadzą się w mediach krajowych i zagranicznych.
Dalszy scenariusz jest znany – powiązanie sporu o praworządność z tematyką praw osób LGBT, groźby odebrania środków Polsce i konserwatywnym samorządom, publiczny pręgierz dla katolickich faszystów znad Wisły… Co warte podkreślenia, chyba żadna inna przestrzeń nie została tak umiędzynarodowiona, jak ta. Czasem odnoszę nawet wrażenie, że działania polskich aktywistów nie są pierwotne, ale stanowią pochodną działań podejmowanych na międzynarodowym forum przez takie organizacje, jak chociażby ILGA-Europe, które wygrały już walkę o język i społeczne imaginarium. Trudno się temu dziwić – skoro ich strategia salami okazała się skuteczna na Zachodzie, warto ją wypróbować w tej jeszcze fasadowo katolickiej Polsce.
Zresztą w tym kontekście zarzuty kierowane pod adresem Ordo Iuris, że jest ono inspirowane z zagranicy, brzmią dość zabawnie. Po prostu międzynarodowa wojna ideologiczna przeniosła się do naszego kraju. Skoro rodzime ruchy lewicowe są zasilane pieniędzmi i know-how z zagranicy, to i te krajowe, mające na celu ochronę konserwatywnych wartości, korzystają z doświadczeń i środków zagranicznych partnerów zaprawionych od lat w aksjologicznych bojach.
Czy jako przedstawiciele środowisk katolickich jesteśmy jeszcze w stanie jakkolwiek wygrać tę walkę na obrazy? Co musielibyśmy zrobić, aby to nasze propozycje przebiły się do europejskiej czy światowej masowej opinii publicznej? Wydaje mi się, że… nic. Choć zabrzmi to eskapistycznie, moim zdaniem nie mamy najmniejszych szans na odwrócenie społecznego imaginarium. Społeczna racja leży już daleko po tamtej stronie. Kwestionowanie takich pojęć, jak „prawa reprodukcyjne” jest strategią szaleńca – jak można bowiem odmawiać kobietom dostępu do usług z zakresu „zdrowia”? Albo odbierać komuś „prawo do miłości”? Język, którego używamy, jest już kompletnie ośmieszony i niezrozumiały. „Zabijanie dzieci nienarodzonych”? „Niewierność małżeńska”? „Tradycyjna rodzina”? „Opatrzność Boża”? Te pojęcia, obecne jeszcze 50 lat temu, zostały praktycznie wymazane z języka międzynarodowej debaty publicznej.
I to nic, że sprzeciwiając się konwencji stambulskiej, m.in. z powodu rozszerzenia kategorii przemocy wobec kobiet na kwestie dostępu do „usług zdrowia reprodukcyjnego”, wcale nie popieramy przemocy. W debacie publicznej i tak będziemy jednak przedstawiani jako ci, którzy lubią bić żony. To nic, że wyrażając sprzeciw wobec małżeństw homoseksualnych, wcale nie zabraniamy ludziom kochać, kogo chcą, ani nikogo nie wykluczamy. W debacie publicznej i tak będziemy funkcjonować jako ci, którzy „zakazują miłości” albo wykluczają. A wiadomo – prawdziwa „miłość” nie wyklucza.
Jak na tym tle przedstawiają się działania ruchów lewicowych? Profanowanie figury Chrystusa poprzez zawieszenie flagi LGBT? Prowokacje w trakcie obchodów rocznicy wybuchu powstania warszawskiego? Who cares? W Polsce może jeszcze przez jakiś czas – ale to już ostatnie momenty – będzie to poruszało część naszych rodaków. W końcu im to spowszednieje i machną ręką. Powód jest prosty – aktywiści walczą o prawa człowieka, a ten słuszny cel uświęca przyjęte środki.
Jedyne, co nam pozostaje – i co jeszcze jest akceptowalne w międzynarodowym dyskursie – to wykorzystanie języka lewicy. Próba argumentacji, jak to czynił jeden z naszych kolegów ładnych parę lat temu na łamach „Pressji”, że dzieci nienarodzone są queer i z tego tytułu należy im się ochrona jak każdej innej mniejszości. Sęk w tym, że takie intelektualne konstrukcje może i są atrakcyjne, ale nie mogą odwrócić trendu.
Trudno się zresztą temu dziwić. Używając obcego języka, możemy co najwyżej próbować zahamować pewne procesy, a nie odwrócić ich dynamikę. Odgrywanie roli ofiary i mniejszości może w najlepszym razie spowolnić ideologiczny walec. W Polsce jednak przyjęcie tej taktyki jest bardzo łatwe do zdyskredytowania – w opinii wielu żyjemy niemal w katolickim państwie wyznaniowym, w którym wierzący ortodoksi stanowią większość. Tu akurat działania partii rządzącej okazują się w praktyce katalizatorem opisanego w tym tekście procesu ubóstwienia miłości. Stąd też, i to może być dla wielu czytelników o bardziej lewicowych poglądach zaskakujące, jednym z większych przeciwników PiS-u są właśnie… środowiska katolickie.
*
Powtórzę – dla wielu lewicowych obserwatorów życia publicznego w Polsce przedstawiona przeze mnie perspektywa może się wydawać skrajnie abstrakcyjna. Potrafię to zrozumieć. Pisząc ten tekst, starałem się jednak pokazać, że nie ma chyba bardziej wykluczającej politycznie strategii niż ta prowadzona pod hasłem „miłość nie wyklucza”. Przynajmniej ja, katolik działający od kilkunastu lat w sferze publicznej, obserwując kolejne roczniki studentów i studentek, czuję bezradność i poczucie przegranej. Nie mam nadziei, że po ludzku jestem w stanie coś zmienić. Co więcej, pojawienie się nowych, tożsamościowych ruchów alt-rightowych postrzegam nie w kategorii szansy, ale zagrożenia – w gruncie rzeczy nie będą się bowiem różnić od swoich ideologicznych przeciwników, gdyż jedynie utrwalą abstrakcyjność chrześcijańskiego imaginarium.
Z powodów, o których napisałem wyżej, ten tekst musi spotkać się albo z gwałtowną reakcją sprzeciwu, albo z ostentacyjnym przemilczeniem. Dlatego bez większych obaw pozwolę sobie na koniec na jeszcze jedną uwagę. „Omnia nuda et aperta sunt ante oculos Eius”. „Wszystko nagie i odkryte jest przed Jego oczami”. Jako katolik na rzeczywistość staram się więc patrzeć oczami wiary, przez pryzmat Objawienia. To wiara pozwala dostrzec to, czego (jeszcze) nie widać. Nie trzeba do tego Clive’a Staplesa Lewisa. Wystarczy sięgnąć do Apokalipsy, na której zresztą Lewis się wzorował, pisząc Ostatnią bitwę. To wcale nie oznacza, że jesteśmy na końcu czasów. Wnioski są inne. Po pierwsze, trzeba być gotowym na funkcjonowanie w świecie, w którym nie tylko przestaje istnieć chrześcijańsko-katolickie imaginarium, ale w którym osoby wierzące w Jezusa są poddane przeróżnym prześladowaniom.
Po drugie zaś, proces ubóstwienia miłości, będący próbą zbawienia ludzkości naszymi rękami, prędzej czy później doprowadzi do samounicestwienia. Ostatecznie bowiem tylko Bóg jest w stanie zbawić świat, przeprowadzając go do Nowego Jeruzalem. Zresztą już to zrobił na krzyżu. A jak tego dokona bezpośrednio w życiu każdego z nas? To już Jego słodka tajemnica. Wiem za to jedno i to w moim odczuciu przesłanie dla wszystkich wierzących zatroskanych o los świata – nie musimy się lękać tego, co nas czeka. Nawet jeśli nie uda się nam obronić chrześcijańskiej wizji świata.
Marcin Kędzierski
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.