Czy Polska ma swoje interesy? Doskonałe pytanie. Pierwsza odpowiedź brzmi: owszem, ma, ale ukrywa je przed Polakami tak nachalnie, że aż je gubi. I tak długo, dopóki nie zgubi.

I druga z możliwych odpowiedzi: nie, Polska nie ma interesów. To znaczy już nie ma. Zgubiła, każdy i wszystkie, dwa pokolenia po piątym rozbiorze, to jest po ostatecznej utracie polskiego terytorium. Czy tam trzy pokolenia po. Efekt? Gabriel Maciejewski: “Każda polityka w Polsce jest polityką wymierzoną w Polaków, którzy ze strony polityków polskich mogą liczyć, w maksymalnym programie, na jakieś kokieteryjne gesty”.

 

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

SZUKAĆ Z LATARENKĄ

I to jest prawda, z tym koniecznym dopowiedzeniem, że w powyższym sformułowaniu dostrzegam naiwność doprawdy nieczęsto spotykaną w przestrzeni publicznej u tego autora. Konkretnie, zadziwiającą wręcz naiwnością jest odwołanie do “polskich polityków”. To żaden skrót myślowy. W Polsce albowiem nie uprawia się polityki właśnie dlatego, że polityków nam brakuje. A nawet jeśli jednego znaleźlibyśmy, to na lekarstwo nie wystarczy. W każdym razie polityków z prawdziwego zdarzenia brak. Czyli ludzi troszczących się rozumnie i odpowiedzialnie o dobro wspólne.

W rzeczy samej, nad Wisłą pałęta się sporo politykierów, wszelako ludzi jakoś znacząco wpływających na nasz dzień współczesny, na wybory i los wspólnoty polskiej, ale w sposób odpowiadający jej interesom, znaleźć byłoby trudno. Nie tyle ze świecą w dłoni, co nawet z niebieską latarenką na wysięgniku. Wiem, co mówię. Próbowałem. Polityka nie znalazłem, a latarenkę podiwanił mi urząd skarbowy. Pod pretekstem nienależnego wzbogacenia się.

A propos urzędu, niekoniecznie skarbowego. Otóż odwiedziliśmy niedawno wrocławski Urząd Stanu Cywilnego. Wypowiadam się w liczbie mnogiej, albowiem towarzyszyła mi moja Szanowna Właścicielka. Czy tam ja towarzyszyłem jej, bo to bliższe prawdy. Powód wizyty? Zakład Ubezpieczeń Społecznych wystąpił z żądaniem, by do wniosku Właścicielki o nauczycielskie świadczenie kompensacyjne, dołączyć akty urodzenia naszych pociech. Więc.

 

STARAŃ DOKŁADAĆ

Więc Internet wertowałem. Stronę ZUS-u skrolowałem w te i we w te. Wymagania urzędowe zapisywałem skrupulatnie. Znaczy dokładałem starań. Najstaranniej starań dokładałem, jak tam potrafiłem. Czytałem dużo. Upewniałem się sam i dopytywałem wielu. Na dobijaniu się do infolinii ZUS-u zmarnowałem dobrych parę godzin. Dodzwoniłem się raz. Dalej pomogłem Właścicielce zgromadzić komplet dokumentów właściwych. Dalej druki w stosownych ilościach pomogłem jej wypełnić należycie. Dalej wydrukowałem co trzeba, tak jak wydrukować należało. Na koniec załączniki podpiąłem odpowiednie. Było wszystko. Znaczy, nie brakowało niczego – póki Szanowna Właścicielka nie pojawiła się w urzędzie.

I o tym chcę dzisiaj napisać. Nie o politykach, których, jak ustaliliśmy wyżej, w Polsce znaleźć nie sposób, nawet przy użyciu niebieskiej latarenki na wysięgniku. O urzędnikach, powtarzam, będzie, i o urzędzie. A jedni plus drugie osadzone z korzeniami w tak zwanej III RP, w III RP przychylającej nieba interesantom, hej! Więc.

Więc jeszcze raz: Zakład Ubezpieczeń Społecznych zażądał, by do wniosku o nauczycielskie świadczenie kompensacyjne, dołączyć akty urodzenia naszych pociech. “Jakby nie mogli załatwić tego w kontakcie między urzędami. Dałoby się jednym telefonem” – warknąłem do Szanownej Właścicielki.

 

GADEM NIE BYĆ

Ta jedynie ramionami wzruszyła. “Jedź ze mną. No nie bądź gad gruboskórny. Choć raz” – poprosiła. Raz mogłem nie być, pewnie. Więc pojechaliśmy. Więc dojechaliśmy. No i zaczęło się.

Najpierw “urząd kazali sterczeć nam” na dworze przed wejściem, pod namiotami, czy tam pod markizami na drutach, otwartymi na przestrzał (zimno!), a zatytułowanymi “Wrocław, miasto spotkań”. Pięć różnych kolejek, proszę to sobie wyobrazić. Jakieś dziesięć metrów od drzwi do urzędu. Czy lepiej: dziesięć metrów od Drzwi Do Urzędu (dygresja: Drzwi, takie Drzwi, małą literą umniejszać? Kto wie, czy to nie jest karalne? A jak powszechnie wiadomo, nieznajomość prawa w każdej chwili może nasz odwłok potraktować butem. Czy tam innym czymś. Koniec dygresji). Każda kolejka do innego urzędnika, bo każdy urzędnik dedykowany (modne słowo!) do innej kwestii urzędniczej. No jasne.

Na przodku każdego z ogonków ustawiono jednonogie tablice ze szczegółową instrukcją, w jakiej sprawie tutaj właśnie ustawiać ogonek należy, a nie gdzieś tam obok. Pomylić się nie sposób, przeczytawszy. Trochę to trwa, niestety, ponieważ w celu przeczytania należy pochylić się mocno (ukłon Drzwiom Do Urzędu oddając?), przez co, jak sądzę, niejedne okulary przy tej okazji zaliczyły tak zwaną glebę, czy tam trotuar, dodatkowo wymuszając na niedoszłym jeszcze petencie późniejszą wizytę u okulisty i optyka. Nie ma jak koniunkturę nakręcać. Ale to tylko uwaga na marginesie, przesuwajmy się dalej.

 

HUMOREM TRYSKAĆ

Dalej mianowicie, pani bądź pan, oboje w gustownych namordnikach, czy tam w maseczkach, uchylają na zmianę urzędowe wierzeje, by wypuścić z trzewi urzędu interesantów znajdujących się już szczęśliwie “po załatwieniu”. Ci z kolei, uwolnieni wreszcie z rygorów urzędowych, zda się aż tryskają humorem. Czy tam dobre samopoczucie aż się z nich ulewa. Zaraz po wyjściu zrywają namordniki z twarzy, ścierają pot z umęczonych czół, ujawniając wszem i wobec czerwonawe policzki, wreszcie rozciągają usta w uśmiechu. Nic to. Co było, minęło. Nic ich nie rusza, już nie, skoro urząd wypuścił. Nieuprzejmość? Niekompetencja? Ależ nie ma o co kopii kruszyć. Wszyscy ludzie będą braćmi.

Odetchnąwszy, w rozwiewających się nad łepetynami oparach silnego stresu, powoli bądź pospiesznie, nieszczęśnicy znikają w perspektywie wrocławskiej ulicy Włodkowica. Czy tam w perspektywie bulwarów nad miejską fosą. Czy tam gdzie tam sobie zniknąć akurat zaplanowali. Podejrzewam, przy czym cienia ryzyka popełnienia błędu w podejrzeniu mym nie znajduję, że spora część interesantów, z grona tych usatysfakcjonowanych wizytą na pewno, po prostu idzie napić się spirytusu. Zasadniczo wizytę w urzędzie odreagować należy. Nie ma to, tamto.

Ale wracajmy do kolejek, bo tymczasem, wypuściwszy jednego z drugim interesanta, pani odźwierna – bądź pan odźwierny – wrzeszczą coś, polecenie chyba, w kierunku tłumu zgromadzonego pod wspomnianymi namiotami, do którego krzyk, czy tam wrzask, dociera w formie, dajmy na to: “Numer trzy!”.

 

KU DRZWIOM TRUCHTAĆ

I tu, powiem szczerze, zaczyna się dramat prawdziwy, albowiem wówczas rzuca się ku drzwiom dosłownie cały peleton. Ho-ho, tak-tak. Dosłownie cały peleton, i dosłownie rzuca się. Ba! Powiedzieć, że peleton ów w tempie stachanowskim rzuca się, to sporo nie dopowiedzieć. Oni pędzą przed siebie niczym kolarze sto metrów przed metą. To znaczy: drzwi urzędu atakuje ciżba w postaci kompletnej ludzkiej zawartość kolejki numer trzy. Jak długo trwa atak oraz ile czasu potrzeba ewentualnie dla uprzątnięcia zwłok po tego rodzaju naporze, wreszcie której ze służb miejskich to zajęcie przypada w udziale, przestraszony nie na żarty, nie zapytałem.

Ale mało tego. Gdy pani – bądź pan – nie wykrzyknie polecenia dostatecznie gromko, a bywa i tak, zwłaszcza gdy wiatr wrocławski zawieje, słowa pani (lub pana) porwie, poniesie hen, wtedy ku drzwiom urzędu płyną, i pal sześć porównanie z kolarskim peletonem na sto metrów przed metą, boć płyną ku drzwiom urzędu bystrzej od odrzańskiej fali poniżej jazu szczytnickiego podczas powodzi stulecia, płyną więc, mówię, nawet dwie kolejki. Czy tam trzy. Może cztery? Jednocześnie. Kilkanaście osób. Dajmy na to. W sumie nie można narzekać, przyznajmy: tkwisz na zimnie, czyli marzniesz. Gdy odpowiednio długo marzniesz, zmarzniesz dostatecznie. Wówczas nie tylko przytupać sobie warto, raz, drugi czy trzeci, ale i potruchtać ku urzędowym drzwiom nikomu nie zawadzi te dziesięć metrów. Czy tam ile tam.

 

OKIEM NIE RZUCAĆ

“Jedna osoba z kolejki numer cztery!” – o, to, to. Dopiero gdy głos pana odźwiernego, czy tam pani odźwiernej, dotrze do kolejkowiczów w odpowiedniej formie i we właściwym natężeniu, wszystko gra pięknie aż w urzędowym archiwum szuflady same otwierają się z wrażenia. Ergo, to bardzo ważna rzecz, wymowa u urzędnika. A już w czasach zarazy? Tym bardziej.

Nareszcie sukces i nam w udziale przypada. Wchodzimy. Czy raczej: dostępujemy zaszczytu wejścia. Przekraczamy urzędowy próg. Z pewną taką nieśmiałością, wszelako skrywaną starannie. Z pozoru więc postępujemy zdecydowanie. A nuż rozmyślą się, każą wrócić do ogonka? Ustawią na końcu? Numer kolejki zmienią? Szczęściem niepewność, co dalej, towarzyszy nam krócej, niż trwałby rzut okiem na hol. Skonfundowani, nie rzucamy. Wiem, mamy po dwa oka, razem nawet cztery, to jak raz dałem radę zliczyć, ale w tej sytuacji i jedno oko rzucić, to tylko płacz i zębów zgrzytanie. Co dalej zatem?

Dalej było mierzenie temperatury – tu zaliczyłem tak zwanego “bęcka”. Termometrem w czoło. I już było wesoło. Specjalnie nie bolało. Natomiast Szanowna Właścicielka przeszła zabieg bezboleśnie. Śmieszne na dobrą sprawę: wpierw urząd pozwala petentom marznąć, od kwadransa po pełną godzinę (pewnie niekiedy krócej, czasami pewnie dłużej), a potem zmarzniętym mierzy się temperaturę. Pajace urzędowe, realizujące pajacowate przepisy, stworzone przez pajaców podobno politycznych. Śmieszne, ale bardziej jednak straszne.

***

I tak dalej, i tak dalej. Mógłbym oczwiście opisać naszą wizytę we wrocławskim urzędzie finału nie pomijając, ale już mi się odechciało. Poczułem się zwizytowany do szpiku w kościach. To rzeczywiście była przygoda bardziej straszna niż radosna, czy tam jaka tam, dajmy więc temu spokój. Czy inaczej: niech już kurtyna nad tym zapadnie. To znaczy nad tym urzędem. Niech kurtyny zapadną nad każdym urzędem nadwiślańskim.

Zresztą – warto zauważyć – nadwiślańskie urzędy coraz częściej przestają być nad Wisłą problemem. Nad Wisłą, nad Odrą, nad Wartą. Czy tam nad innym Gopłem. Ewidentnie między Odrą a Bugiem problemem staje się “niewydolność systemu”, co w przekładzie na codzienność oznacza, że problemem stają się karetki wożące trupy między szpitalami, podczas gdy rząd od półrocza zastanawia się, gdzie będziemy układać zmarłych. Rząd tyle wie, że w sterty. Rządzący pojęcia nie mają również, założę się, jak wspomniane sterty będziemy utylizować. Może nada się Stadion Narodowy? I do Wisły truchła, do Wisły. Postępowo. By tak rzec: “po nowoczesności”.

Nowocześnie będzie, że hej!

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl