Każdy z nas bezwiednie chodzi po wydeptanych szlakach; wchodzimy na utarte ścieżki, na których ustawiamy klocki życia. Ponieważ nasza kultura odeszła od eschatologii chrześcijańskiej, dzisiaj spędzamy czas na trzech głównych drogach, często przeplecionych ze sobą.
Pierwszy szlak to budowa życia na rusztowaniach cudzych oczu; od czasów piaskownicy przeglądamy się w lusterkach innych ludzi, chwalimy lepszymi zabawkami, silniejszym tatusiem, rowerkiem, który dostaliśmy pierwsi. Chcemy mieć rzeczy lepsze NIŻ ONI mają, a przynajmniej podobne; chcemy być jak oni, albo lepsi od nich tak, aby mogli nam zazdrościć. Oczekujemy zazdrości, bo ona karmi nas samych; oznacza, że mamy lepsze miejsce i do czegoś doszliśmy.
Mechanizm ten działa od momentu, gdy pierwszy raz postawimy kroki obok kołyski, a trwa czasem do grobowej deski. “Konkurujemy” z innymi (zazwyczaj tymi na wyciągnięcie ręki, w obrębie grupy czy sąsiedztwa) na posiadany majątek, dom (domy), samochód (samochody), wakacje w egzotycznych miejscach (nawet jeśli z natury jesteśmy domatorami) i inne rzeczy.
Konkurujemy – myśląc cały czas o tym, jak oni nas widzą, co sądzą, czy uważają, że jesteśmy lepsi, czy widzą to wszystko co posiadamy, czy nam zazdroszczą (bo przecież muszą zazdrościć, wszak my – innym, też zazdrościmy).
To zazdrość zmusza nas do kupowania jeszcze bardziej luksusowych bibelotów, posiadania piękniejszych kobiet, majętniejszych i ustosunkowanych mężczyzn…
Z biegiem czasu, siłą rzeczy, ambicje przenosimy na dzieci – chwalimy się nimi, że piękne i wykształcone, że odnoszą sukcesy, mają superkariery…
Drugi gościniec otwiera się przed nami, kiedy przekonamy się, że celem życia jest eskalacja doznań. Od tych bardzo podstawowych, w rodzaju wyszukanego obżarstwa czy wysublimowanego seksu, kiedy to docieramy do najsmaczniejszych frykasów i zstępujemy na coraz głębsze poziomy erotyki, chodząc po zakazanych ogrodach rzadko dotykanych kwiatów… Aż po te mocne wrażenia blitz-istnienia, kiedy uzależnieni, nie potrafimy się uwolnić od potrzeby wspinania na wyższe szczyty, skakania w coraz bardziej przepastne przepaści, zapuszczania w niedostępne ostępy, wysileni do bezustannego sprawdzania siebie w dziesiątkach ekstremów; od akrobacji na deskorolce po najemną służbę wojskową.
Niebezpieczeństwa, codzienne kuszenie losu, ostrzenie brzytwy nicią własnego życia, wszystko to daje nam poczucie spełnienia, wyjątkowości, wynosi ponad tłumy zwykłych śmiertelników, którzy uwiązani kieratem spraw codziennych “zazdroszczą nam” (muszą nam przecież zazdrościć…) naszych wyjątkowych wyczynów, heroicznych zmagań podejmowanych w imię…
W imię czego?
Silnych przeżyć, ekstremalnych doświadczeń… gdy raz dajemy się łaskotać absyntowej wróżce, innym razem podróżujemy na pastelowych skrzydłach LSD, a jeszcze innym prostujemy dłonie w drganiach wielokrotnych orgazmów;
gdy jeździmy po końcach świata, by spoglądać na cudowne zachody słońca, na żywo obserwować rodzące się wieloryby czy podglądać dzieci Papuasów pod wodospadem.
W tym wszystkim chodzi tylko o “ja”, “dla mnie”, “ze mną”, “przeze mnie”; o jedno wielkie pasmo masujących ego coraz bardziej intensywnych doznań.
Tak jest, do czasu aż coś w nas lub pod nami pęknie…
Trzecia szosa życia nakazuje budowanie tożsamości i określenie własnej wartości w oparciu o karierę, zawodowe spełnienie na drabinie korporacji lub przedsiębiorstwa. Temu jesteśmy w stanie oddać przyzwoitość; poświęcić rodzinę, przyjaźnie…
W produkcji, w finansach, innym razem w polityce czy nauce – wydaje się nam, że jesteśmy niezastąpieni, jak Prometeusz. Pycha dodaje nam skrzydeł, wznosimy się na szczyty hierarchii, stajemy nad innymi; stąpamy w gronie ludzi, których decyzje niosą radość lub wyciskają pot i łzy z milionów; ludzi, którzy są w stanie pchnąć bombowce w dowolny rejon globu, lub zmienić bieg ludzkich rzek, powstrzymywać wojny.
Wszystkie te drogi – nierzadko nierozłącznie ze sobą splecione, kończą się w obliczu prostych faktów – cierpienia, śmierci, przemijania i zniedołężnienia.
Wszystkie te konstrukcje okazują się papierowe. Kiedy stajemy samotnie nad gliną własnego grobu, zaczynamy się zastanawiać, co ma sens, co przegraliśmy; czy robiliśmy to, co było warto? Czy nasze życie było w jakikolwiek sposób lepsze od żywota starej babiny, która w trudach odchowała czwórkę dzieci, czy lepiej przeżyliśmy swój czas niż zniszczony prosty robotnik o pooranej twarzy, uczciwie trzymający się kilku przykazań?
Co się liczy?
Co robić, by nie przegrać?
Proste, wystarczy wrócić do Źródła.
Andrzej Kumor
Mississauga