To będzie o moich wysokich obcasach, ale nie tych z magazynu dla kobiet o tym samym tytule. Wysokie obcasy to taki styl eleganckiej kobiety, o którym powoli się zapomina. Nie wiem czy zauważyliście? Popatrzcie tylko na ulicę, prawie wszystkie panie na płaskim. Owszem, jak się idzie na jakieś party, randkę, albo do jakiegoś klubu, to zakłada się wysokie obcasy. Ale kto to dzisiaj chodzi na party, czy do jakiegoś klubu? Chodzenie na randki praktycznie nie istnieje, bo kto by się chciał zadawać z obcym? W mojej młodości elegancka pani bez obcasów nigdzie by się nie pokazała. Całą swoją młodość przedryptałam na wysokich obcasach. Jako osóbce krótkiej, te kilka centymetrów z obcasa pozwalało mi dorównać. Kiedy po latach spotkałam moje koleżanki w Polsce, to się nie mogły nadziwić, że się aż tak skurczyłam. Ja już byłam wtedy na etapie tenisówek, a one jeszcze, biedne, męczyły się na obcasach. Więc spoglądały na mnie z góry.
Twierdziły też, że w obcasach jest im wygodnie. W to akurat wierzę. Przez pół roku bolały mnie łydki, jak zeszłam z obcasów na płaskie obuwie. Chodzenie na obcasach nie jest naturalne i powoduje różne zniekształcenia – wszyscy o tym wiemy. Obecnie, od wielu już lat, latam w płaskich (flats), często w różnego rodzaju sportowym obuwiu (dawniej nazywanym trampki, czy adidasy), czy w sandałach. Dalej kocham moje obcasy i bardzo o nie dbam. Ale zakładam je tylko na specjalne okazje. No właśnie, tylko tych specjalnych okazji prawie nie ma.
W sobotę zostałam zaproszona na urodziny kuzyna. Upewniłam się, że tylko będą tylko sami swoi, a potem zaczęłam z radosną euforią przebierać w szafie i wybierać stroje. Ach nareszcie! Pierwszy raz od ponad pół roku jest okazja do wystrojenia się. Na całe szczęście wybrane ubrania leżały jak należy. Czyli nie przytyłam w czasie pandemii. No i buciki. Ach, moje kochane pantofelki na obcasach!
Pięknie. Nadeszła pora. Wysztafirowałam się należycie, makijaż zajął mi prawie godzinę, włosy nie mniej. Już gotowa spojrzałam w lustro.
Not bad! Not bad at all!
Nie przestraszyłam się swojego odbicia w lustrze, a to już coś. Poszłam. Fajnie było. Wszyscy się starali żeby ta rodzinna kolacja udała się nadzwyczajnie. Przy pożegnaniu, mój kuzyn mi szepnął na uszko, że mnie nie poznał, bo zwykle chodzę w jakichś takich łachach. Oburzyłam się w duchu, ale nic nie powiedziałam. On moje raczej drogie obuwie (a mam specjalne i do wędrówek górskich, i do biegania, i do spacerów, i porządne atletyczne sandały) i do tego też odpowiednie ubrania nazywa ‘łachami’? Ach ty łachmyto! Już, już chciałam mu się odciąć, już, już, prawie wyleciało. Ale zatrzymałam na końcu języka. Po co? Po co mam psuć i jemu i sobie dobry wieczór? Przecież powiedział mi komplement, a to, że nie lubi moich codziennych łachów, jak to nazywa, to sygnał dla mnie, że powinnam bardziej dbać o gusta rodziny, i nie prowokować ich byle jakim (ich zdaniem oczywiście) ubiorem. Lata temu spotkałam w Polsce faceta, który był w Stanach na wizycie (dorabiał na czarno), i najbardziej go irytowały paniusie w trampkach. No tak, wtedy w Polsce to nawet końskie kopyta obuwało się w toporne obcasy. Ale to było dawno. A kolacja była wspaniała. I ja na wysokich obcasach prezentowałam się wybornie. Sama sobie się podobałam, i to mi poprawiło humor na kilka dni. A łachy będę zakładać do chodzenie wszędzie indziej. Co mi tam.