Zdaje się, że już nie damy rady pchać do przodu, a tu nagle zjawia się niespodzianka: kilka prawdziwie letnich dni w listopadzie. Ci najbardziej utyskliwi, wietrzą w tym jeszcze jeden zły znak Apokalipsy, bo to nigdy tak nie było. No, fakt, nigdy tak nie było, ale teraz jest. I przyjemnie jest, i to ich tak denerwuje, bo powinno być cały czas źle. Ci bardziej podatni na zmianę pogody, odczuli ten przeskok temperatur (z minusowej do około 20 stopni) takim samym strzykaniem w kościach jak nadchodzący niż atmosferyczny z deszczem. Sercowcy narzekali na palpitacje. A ja siedziałam na werandzie w krótkim rękawku skąpana w słońcu dnia letniego na początku listopada. I było mi radośnie. Brzoza kanadyjska już zrzuciła liście, potężna czarna wierzba z tyłu ogrodu ukazała kilka pokaźnych gniazd wcześniej całkowicie zasłoniętych listowiem. Te większe należą do szopów (racoons). Wiewiórki z reguły budują mniejsze gniazda, gdy nie mogą znaleźć dziupli. Klon w rogu ogrodu jeszcze trzyma zwarzone już mrozem liście. Cały ogród zrudział. Jeszcze próbują kwitnąć pnące róże, nie pomne na wcześniejsze przymrozki. I w tym wszystkim ja w rękawku krótkim. Tego jeszcze nie było! Mój błogi nastrój przerwał telefon od córki.
– Mama, może by tak na kajaki na Humber?
– A czemużby nie!
I popłynęłyśmy. Z rampy na South Kingsway za stacją benzynową, przez King’s Mill park, prawie aż do mostu na Bloor. Pogapiłyśmy się na przejeżdżające po wiadukcie pociągi metra i musiałyśmy zawrócić, bo woda za niska na dalsze wiosłowanie do Old Mill. Po raz pierwszy płynęłyśmy po rzece otoczonej bezlistnymi, bezkolorowymi koronami drzew. Dwa lata temu w Polsce, także w listopadzie, była podobnie przyjazna pogoda. Udało mi się wtedy przemierzyć wiele szlaków w Beskidzie Śląskim zaczynając pieszą wędrówką na Czantorię (kolejka już nie chodziła). Pewne rzeczy są od nas zupełnie niezależne i pogoda do nich należy. Więc nie mamy wyboru i musimy z nią żyć za pan brat. Znacznie lepiej jest z nią za pan brat jak jest nam przyjazna. Ale nie łudźmy się, ta listopadowa szaruga już się czai. Widziałam ją jak chowa się za garażem. Ale i na nią jest pomocny sposób, specjalna lampa SAD (Seasonal Affective Disorder), co można luźno przetłumaczyć na samopoczucie związane z porami roku. Generalnie chodzi o dostarczenie światła podobnego do słonecznego w czasie ponurych i krótkich dni jesieni i zimy. Stąd zapewne taki nasz ciąg do wyjazdów na Karaiby w czasie zimy. Tam słoneczko jaskrawo świeci, szczególnie na tych z północy takich jak my, i z Kanady, i z Polski. A leczenie światłem pomaga, szczególnie na depresje – to naukowo potwierdzone.
Czytanie przy takiej lampie (godzinka wystarczy) poprawia samopoczucie, co z kolei wpływa na lepsze zdrowie. Lampy te są zainstalowane w wielu publicznych bibliotekach w Toronto. Tylko ze względu na covid, kto to ma dzisiaj odwagę iść do publicznej biblioteki? Więc warto zainwestować w swoje samopoczucie zimowe (koszt nie więcej niż $100), szczególnie, że ostatnie badania wykazują, że olbrzymia ilość zdrowotnych suplementów, które większość pożera w wielkich ilościach, nie ma wielkiego wpływu na nasze zdrowie. Wybór na co wydajemy pieniądze należy do nas i dbanie o nasze własne zdrowie też.
Toronto, 8-my listopada, 2020