Zanim to się jednak stało, Kalter czując grozę sytuacji nie poszedł do domu, tylko skręcił do miejscowej apteki.
Jej właścicielem był pan Franciszek Frey, który na razie nie miał pojęcia, że za około osiem miesięcy nie będzie już żadnym właścicielem, bo w styczniu 1951 władza ludowa zabierze mu jego wieloletni warsztat pracy, a samego wyślę na przymusową emeryturę.
Szymon Kalter był tu dość częstym gościem, bo do swoich wędzeń potrzebował różnych aptecznych specyfików, a w tym przede wszystkim saletry, a także specjalnych mieszanek ziołowych, w przyrządzaniu których pan magister był niedościgłym specjalistą i prawdziwym spadkobiercą wiedzy swojego ojca-aptekarza, dziada-aptekarza i paru wcześniejszych, aptekarskich przodków.
Na zapleczu swojej apteki prowadził ogromny ogród, w którym oprócz owocowych drzew i kilkunastu uli, było zatrzęsienie najrozmaitszych ziół używanych przy produkcji leków.
Jasna rzecz, że żadna Farmacopea, czy to austriacka czy polska nigdy tak przyrządzanych lekarstw do sprzedaży nie dopuszczała, ale pan Franciszek Frey robił to – można powiedzieć – trochę „na prywatny użytek”, bo wielu okolicznych chłopów nie chciało nawet słyszeć o „państwowych” lekarstwach tylko żądało „tego co to pan magister zawdy robił i zawdy pomagało”.
Była tam więc maść borsucza, rozmaite mikstury na miodzie, kombinacje ziołowych herbatek, coś na poty, coś na regularny okres, krople na kaszel, różne smarowidła i tak dalej. Wszystko „magistrowe” a nie jakisik „państwowe”!
Dla Kaltera zawsze była przygotowywana saletra, a prócz tego cały zestaw ziół takich jak cząber, tymianek, gorczyca, ogórecznik, żywokost, bo takich rzeczy potrzebował. Były też suszone i odpowiednio spreparowane owoce wiśni, pigwy, dereniu i wielu innych. I prawie trudno było uwierzyć, że wszystko to – dosłownie wszystko – pochodziło z aptekarskiego ogrodu i pasieki! A jednak tak było.
W relacjach pomiędzy „apteką” i Kalterami było jednak jeszcze coś innego, a mianowicie to, że Kalterowie od wiek wieków korzystali z aptecznej lodowni i mieli tam swoje wydzielone, obszerne miejsce.
A lodownia magistra Freya to była archaiczna, ale niezwykle użyteczna budowla.
Apteka, czy zakład rzeźniczy nie mógł się po prostu bez niej obejść.
Inne to były czasy i nikt nigdzie żadnych lodówek nie miał. I prawdę mówiąc nikt ich tak dalece nie potrzebował.
Ostatecznie w chłopskich gospodarstwach i po chałupach były zimne piwnice i głębokie studnie, do których w razie potrzeby spuszczano kwaśne mleko, sok z kapusty, osełkę świeżo ubitego masła albo nawet tę konewkę z piwem. Mimo jednak swej użyteczności nawet najzimniejsze piwnice i studnie nijak się miały do owej freyowskiej lodowni, która choć stara i w rzeczy samej „przedpotopowa” była absolutnie unikalna i niezastąpiona.
Jej początki ginęły w pomroce dziejów i wydawało się, że istniała od zawsze, a w każdym razie tak długo jak sama freyowska apteka czyli od drugiej połowy XVIII wieku.
Wkopana w ziemię olbrzymia, przykryta darnią półpiwnica wyglądała jak porośnięty trawą pagórek. Do ciężkich drzwi schodziło się po paru schodkach. Po ich otwarciu, po kolejnych paru stopniach schodziło się do wielkiego pomieszczenia z biegnącymi wzdłuż ścian półkami, na których, na słomianych matach leżały bryły lodu wyrąbane zimą na rzece i przywiezione furami, lub jak był dobry śnieg, saniami.
Takie potężne bryły utrzymywały się ciemnej półpiwnicy przez calutkie lato i zamrożona na nim żywność utrzymywała się tam miesiącami. Utrzymywały się do następnej zimy, a pewnie mogły być na zawsze, ale raz w roku lodownię gruntownie czyszczono, stary lód wyrzucano i układano świeży.
Kładziono go na półkach i pod nimi, a także na specjalnej kratownicy zawieszonej pod powałą. Jego masa plus wieczna ciemność sprawiała, że trzymana żywność marzła na kość. Świeżo upolowany zając położony tam, powiedzmy, w styczniu zachowywał swoją świeżość do późnego listopada, a z całą pewnością, zamarznięty na kość mógłby tam być dłużej.
Miasteczkowy lodziarz – pan Polanko – też korzystał z lodowni. Trzymał w niej swój lód, używany do kręcenia lodów, które w gorące, letnie dni były dla miasteczkowej dzieciarni nie byle jaką atrakcją.
Kalterowie z dawien dawna mieli w tej ciemnej, mroźnej „jaskini” wydzieloną na swoje mięsa półkę. Przechowywali na niej świeże „ćwiarteczki”, „połóweczki” i wszelkiego rodzaju półprodukty, które w odpowiednim czasie, świeżutkie, były przez nich obrabiane i sprzedawane.
Szymon zatem był tam częstym gościem, miał swój klucz i nie musiał się opowiadać. Jego dom stał w bliskim sąsiedztwie, więc miał o krok.
Z lodowni korzystali też od przypadku do przypadku także i inni, ale Kalterowie byli „odwieczni” i ich umowa o korzystaniu z niej, trwała od niepamiętnych czasów.
Takie warunki, ich „odwieczność” i wzajemne zrozumienie, stwarzało pewną zażyłość, która cechuje bliskich przyjaciół domu.
Aliści, mimo tej wieloletności nie była to jednak zażyłość bridżowego stolika czy wspólnych rozmów w salonie. I nie dlatego żeby pan magister, czy w ogóle Freyowie, w jakikolwiek sposób wynosili się nad Kalterów. Po prostu takie były zwyczaje i wszyscy wiedzieli jak miasteczkowa społeczność funkcjonuje, albo mówiąc trochę nieładnie – gdzie każdy ma swoje miejsce.
Zaburzenie tego porządku spotykało się zwykle z natychmiastową dezaprobatą.
Dla przykładu, okoliczni gospodarze – czy powiedzmy szerzej chłopi – nie lubili gdy mówiło się do nich per „pan”. Bywało nawet, że nie reagowali, udając, że to nie do nich.
Po 1945, nowy system wywrócił ten ustalony porządek do góry nogami i ogromna większość czuła się w tym fatalnie. Jasne, że byli i tacy, którym nowe reguły gry i „zrzucenie więzów” było w to graj, ale bywało, że społeczność przywracała ich do porządku. Nie zawsze, ale bywało.
I znowu muszę dać przykład, bo chciałbym być dobrze zrozumiany. Otóż, zdarzało się, że ten i ów wwalał się w dzień targowy do apteki i trzymanym w ręku biczyskiem tłukł w posadzkę „żądając i wymagając” natychmiastowej obsługi.
„Ja żądam i wymagam! Tera som chłopskie rządy! Nie ma panów! Mnie tu dochtor rycypte dał! Zara mi tu lekarstwów trza!”
Często gęsto takie przypadki spotykały się z dezaprobatą ze strony innych.
„Patrzcie sie jaki Wojcieszek ważni! Jeszczeć prosiuka nie sprzedali, a już pijane i się na magistra ciskają!”
Takie przypadki – jakkolwie odosobnione – bywały.
W tych, zupełnie nowych warunkach, w wielu ludziach nastąpiła jakaś metamorfoza, która wyzwalała niskie zachowania, może chęć społecznego awansu czy też czasami odegrania się za przeszłe krzywdy. Realne i urojone.
Być może to właśnie zagrało w przypadku wściekłego Władyki i jego córek. Inni próbowali się dostosować, ale mimo wszystko nie było to zbyt łatwe, bo nowy „pan” czyli „socjalistyczne państwo”, wcale nie było łagodniejsze od dawnych „panów”, a wręcz przeciwnie, bo przede wszystkim było nieogarnione i nieubłagane. Urząd był bezosobowy, ustawy bezwzględnie egzekwowane, a przede wszystkim nowe państwo było nienasycone.
Po pierwszomajowym incydencie z Władykową Weronką, Szymon Kalter nie poszedł do domu. Wyszedł z tłumu, bo zdał sobie sprawę, że to jego odezwanie było piramidalną głupotą i nierozwagą. Zżymał się na siebie za to, że w ogóle coś w tym tłumie mówił! I to przy kim?! Przy Weronce??!! Tego nie mógł sobie darować, ale cóż – trzeba było zaistniałą sytuację, czy raczej „groźnego byka” jakoś za rogi wziąć.
W tym stanie rzeczy postanowił pójść do apteki i zobaczyć się z panem magistrem, bo dobrze wiedział, że nikt nie będzie mógł mu lepiej pomóc niż Franciszek Frey.
Poszedł więc, ale trafił na zły czas, bo jak się okazało, pan magister sam miał niespodziewane kłopoty i jak się następnego dnia okazało czarny citroen, który 2-go maja pojawił się pod posterunkiem milicji nie miał nic wspólnego z błahym, choć potencjalnie groźnym zajściem Szymona z Weronką.
Jak się okazało przybyli przedstawiciele urzędu bezpieczeństwa przyjechali w starej sprawie owego dawnego napadu na aptekę, który w 1945 zbiegł się ze śmiercią starego Israela Kaltera, jego pogrzebem, parodniowym aresztem Szymona, a nade wszystko z plotką, że syn zabił ojca!
Dzień wcześniej pan Franciszek Frey dostał milicyjne wezwanie. Naturalnie poszedł, bo nie mógł nie pójść, ale po paru pytaniach polecono mu iść do domu i czekać.
No więc czekał.
Było o czym myśleć, bo jak wiadomo, czasy były straszne, ludzie przycichli, uważali na to co robią, o czym mówią, a nawet na to jak spoglądają.
W tym stanie rzeczy i jakby akurat na zawołanie, zjawił się w aptece prałat Noga, przyjaciel i powiernik, a nade wszystko dobry Człowiek, który w parafii był od przeszło pięćdziesięciu lat i przez wszystkie te lata, z dwiema wojnami włącznie, nie było nikogo, kto by jedno złe słowo o nim powiedział.
A panu aptekarzowi twarz się rozjaśniła jak więźniowi, któremu otworzono drzwi do wolności.
-Witam drogiego prałata! Toż nie mogłoby być lepszego gościa! Jakżeż się cieszę! Chyba sam Bóg miłosierny zesłał księdza!
Proboszcz trochę zdziwiony tym nadzwyczajnie serdecznym powitaniem usmiechnął się dobrotliwie.
-I ja się cieszę, kochany panie Franciszku. I ja się cieszę. Ale co to, twarz widzę jakby zasępiona… Pewnie dlatego, że dziś święto pracy, a tu apteki nie wolno otworzyć, co? Cha, cha, cha…
-Ee tam, drogi prałacie – co to za święto…Kłopot mam i rzeczywiście rady dziś potrzebuję. Niechżeż drogi prałat siada…
I już pan magister usadzał przewielebnego w fotelu, a pani Wanda – aptekarzowa – niosła z chłodnego przedpokoju karafeczkę z nalewką, którą nazywano „Franiowa”.
Pan Franciszek przyrządzał ją każdej jesieni – tak zresztą jak i wiele innych. Wszystkie były dobre, bo i wiśniak na miodzie i dereniówka i pigwówka, ale żadna nie była tak lubiana jak „Franiowa”. To był przedziwnego smaku trunek, którego receptura była tak stara i „omszała”, jak jej najstarsze butelki, przechowywane z czułością i szacunkiem w głębokiej, aptecznej piwnicy.
Była robiona jeszcze przez ojca pana Franciszka, ale wtedy nazywała się jakoś inaczej. Potem tę nazwę zapomniano, a jeszcze potem przyjęło się mówić „Franiowa”. Inna rzecz, że sam pan magister nie lubił mocnych trunków i zwykle ograniczał się do kufla piwa do obiadu. Pani Wanda podawała mu je do drugiego dania, chłodne, prosto z lodowni. Nalewki były dla gości, a dla tych najbardziej oczekiwanych – właśnie „Franiowa”.
Usiedli więc i pan Franciszek w paru słowach opowiedział o kłopocie.
-To ta sprawa sprzed pięciu lat – pamięta ksiądz – jak mi Ukraińcy aptekę obrabowali. Znowu mnie o to wzywają. Zachodzę w głowę czego chcą, bo badali już i pytali… Wszystko im opowiedziałem, ale widać znowu coś im potrzeba. Tylu już zeznawało i wszyscy mówili, że to upowcy, ale cały czas drążą, że to może NSZ zrobił czy inni… Niepokoję się – mówię kochanemu księdzu – bardzo…
-Tak, pamiętam dobrze. Akurat wtedy stary Kalter umarł i było trochę mitręgi o jego pogrzeb… Pamiętam, pamiętam! Jakżeż bym mógł zapomnieć?
I akurat w tym momencie w drzwiach stanęła pani Wanda, która powiedziała, że przyszedł Szymon Kalter w pilnej sprawie.
Prawdę mówiąc moment nie był najszczęśliwszy, ale jak to mówią „gość w dom, Bóg w dom”, więc pan Franciszek przypodniósł się z fotela i szerokim gestem dał znak, żeby wszedł.
-Aaa, Kalter, witam, wchodźcie, wchodźcie – proszę, proszę…
Ale Kalter nie siadał, bo tak po prawdzie to nikt się tego nie spodziewał, ale w paru słowach przedstawił nagły kłopot i prosił o pomoc. A robił to w nadziei, że pan aptekarz pomoże przez męża swojej wnuczki Dusi.
Ten mąż to był Jacek Woźniak – kiedyś, przed wojną, ladaco i nicpoń a teraz… naczelnik wydziału do spraw przestępstw gospodarczych powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.