Turcję i Rosję nie obowiązuje żaden traktat o wzajemnej pomocy. Występuje tu dychotomia współpracy i rywalizacji. Wynika to z tego, że Turcy uważają, że Rosja jest zdecydowanie bardziej racjonalnym aktorem niż państwa zachodnie, a w związku z tym – że można z nią łatwiej się porozumieć i prowadzić interesy w formule transakcyjnej (ja daję tobie to, a ty mi coś innego, bez rozwodzenia się nad wartościami, które nas łączą czy dzielą, bez zastanawiania się, czy nasze wizje świata do siebie pasują). To wcale nie oznacza, że Turcja chce być sojusznikiem Rosji. Po prostu uważa, że jest to bardziej efektywne rozwiązanie z jej punktu widzenia, a skoro sojusznicy częstokroć nie są w stanie jej wspomóc, to jest wręcz skazana na kooperację z Rosją.
Michał Perzyński/Instytut Jagielloński: dlaczego Turcja w ostatnich latach prowadzi tak asertywną politykę zagraniczną pomimo bycia członkiem NATO?
Karol Wasilewski: podstawą do zrozumienia asertywnej polityki jest poznanie szerszego myślenia Turcji o świecie, bo właśnie to najlepiej tłumaczy, skąd wziął się pomysł na taką politykę zagraniczną tego państwa. Turcy sądzą, że zmienia się porządek międzynarodowy. Według nich świat zachodniocentryczny, w którym bezapelacyjnym liderem były Stany Zjednoczone, skończył się. Ich zdaniem ostateczny kształt przyszłego porządku międzynarodowego jeszcze się nie wyłonił, ale już wiadomo, że będzie to świat wielobiegunowy. Celem Turcji – jak twierdzą politycy – jest stanie się jednym z biegunów, centrów tego nowego świata. W praktyce oznacza to, że Turcja chciałaby być jednym z najważniejszych państw na świecie.
Kolejną ważną sprawą jest to, że Turcy zawiedli się na swoich zachodnich sojusznikach. Kluczowym wydarzeniem, które przekonało Turcję do takiego myślenia, była wojna domowa w Syrii. Turcja uznała, że nie otrzymała w tej sprawie wystarczającej pomocy od swoich zachodnich sojuszników. Ani Unia Europejska, ani NATO nie wspomogły Turcji w tym zakresie – konkretniej nie spełniły jej postulatów, zgłaszanych niemal od początku wojny w Syrii, aby na granicy syryjsko-tureckiej utworzyć strefę bezpieczeństwa i strefę zakazu lotów – dlatego Turcy są od tego momentu przekonani, że jeśli chcą zadbać o swoje bezpieczeństwo, to muszą to robić samodzielnie. I to jest drugi powód, dla którego polityka Turcji stała się taka asertywna. Nawiasem mówiąc, to między innymi dlatego Turcja zaangażowała się we współpracę z Rosją, gdyż uznała, że żadne państwo sojusznicze nie wesprze jej przeciw Rosji, a więc Turcy doszli do wniosku, że sami muszą się z nią porozumieć.
Do przyśpieszenia procesów związanych z asertywną polityką Turcji doszło też dzięki prezydenturze Donalda Trumpa. Turcy chyba dość dobrze poznali się na prezydencie USA i jego „transakcyjnym” podejściu do spraw międzynarodowych. Założyli, że za prowadzenie działań politycznych, które stoją w kontrze do interesów zachodnich sojuszników, nie będą ponosili żadnych kosztów. Co prawda, nie była to do końca trafna diagnoza. W końcu Donald Trump w 2018 r. samymi tweetami doprowadził do poważnych turbulencji gospodarczych w Turcji (nałożył też sankcje na tureckich ministrów za przetrzymywanie w więzieniu pastora Andrew Brunsona), ale gdyby przyjrzeć się katalogowi spraw rozbieżnych w stosunkach turecko-amerykańskich, to można uznać, że potencjalne konsekwencje mogłyby być dużo poważniejsze. Dobrym przykładem są tutaj sankcje na Turcję za zakup od Rosji systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej S-400, które Donald Trump nałożył dopiero w połowie grudnia br., choć kongres naciskał go w tej sprawie niemal od dwóch lat. Turcja nie ponosiła też kosztów za swoje działania w Syrii, które były w kontrze do interesów Stanów Zjednoczonych (sankcje nałożone przez USA na tureckich ministrów po interwencji Turcji w Syrii w październiku 2019 r. były w mocy 9 dni). Mówimy o kosztach ze strony USA, ale należy mieć także na uwadze te ze strony Unii Europejskiej. Tutaj wspomnijmy o sprawie kluczowej: po kryzysie gospodarczym w 2008 roku, który Turcja przeszła relatywnie gładko, a następnie po kryzysie migracyjnym, który uzależnił UE od Turcji na odcinku migracyjnym, Turcja założyła, że jest w relacjach z Unią Europejską silniejszą stroną. W związku z tym uznała, że również i w tym przypadku nie będzie ponosiła dotkliwych kosztów swoich działań. Te wszystkie czynniki stanowią mieszkankę, która ostatecznie skutkowała tym, co nazywamy asertywną polityką zagraniczną Turcji.
Perzyński: wygląda na to, że taki sposób prowadzenia polityki jest przez Turcję dokładnie przemyślany. Czy tak rzeczywiście jest?
Wasilewski: teoretycznie tak jest, ale należy też zwrócić uwagę na podstawowy problem, że te wszystkie działania są zbudowane na wątłej podstawie, a mianowicie zasadzie. „a co jeśli”? Mówiąc na przykładzie, który poruszaliśmy wyżej: jeśli UE czy Stany Zjednoczone nie nałożą sankcji, to się uda. Problem polega na tym, że w przypadku prowadzenia polityki zagranicznej różne działania wywołają kontrdziałania ich odbiorców. Spójrzmy na to na przykładzie podejścia Turcji do NATO. Turcja nie chce wyjść z Sojuszu Północnoatlantyckiego, wręcz przeciwnie, chce być w nim ważnym członkiem i chce, aby jej interesy były szanowane na równi z interesami innych „dużych” członków (co, nawiasem mówiąc, jest postulatem całkiem słusznym, bo nie da się zaprzeczyć, że Turcy mają podstawy do sądzenia, że ich interesy bezpieczeństwa są lekceważone). Tyle, że asertywna polityka zagraniczna, którą próbuje to wymusić – np. powstrzymywanie się od dołączania do zachodnich sankcji na Rosję, czy blokowanie aktualizacji natowskich planów dla Polski i państw bałtyckich – wywołują u sojuszników zupełnie inne wrażenie i pytania, czy Turcję wciąż można traktować jako wiarygodnego sojusznika. To jest czynnik, który przez tureckich decydentów jest kompletnie ignorowany. Innym przykładem takiej całkowicie nieprzemyślanej – czy po prostu nieuwzględnianej – przez Turków kwestii jest to, że ich działania rodzą koszty polityczne, np. dla europejskich liderów. W praktyce coraz trudniej uzasadniać im konieczność utrzymania dobrych relacji z Turcją, gdy społeczeństwa w ich państwach stają się wobec Turcji coraz bardziej sceptyczne.
Perzyński: jakie są długoterminowe cele Turcji w Libii, Syrii i ostatnio, w Górskim Karabachu?
Wasilewski: jak wspomniałem, podstawowym celem Turcji jest zyskanie statusu jednego z „centrów” przyszłego ładu międzynarodowego. W tym sensie zaangażowanie w te konflikty to takie wsadzanie stopy w drzwi, które ma spowodować, że interesy Turcji będą uwzględniane przy ich rozwiązywaniu. Takie zasiadanie przy stole negocjacyjnym – chodzi o zasiadanie, które jednocześnie miałoby efekt w postaci możliwości realizacji własnych postulatów – oznaczałoby, że Turcja stała się mocarstwem regionalnym, a następnie mogłaby się zająć realizacją innego, ambitnego celu strategicznego, w który tureccy decydenci zdają się wierzyć – zyskaniem statusu mocarstwa globalnego.
Przy okazji zaangażowania w te konflikty Turcja stara się też podnosić swoją wartość dla NATO. Twierdzi, że przez zaangażowanie w takich konfliktach jak te w Libii, Syrii czy Karabachu jest jedynym państwem, które w efektywny sposób równoważy wpływy Rosji w sąsiedztwie Europy. Oczywiście Turcja ma tu na względzie również cele gospodarcze. Interwencje Turcji w Libii czy Górskim Karabachu są dość niskokosztowe, polegają m.in. na wysłaniu dronów i doradców wojskowych, czy przerzucaniu bojowników z Syrii, którym Turcja płaci nie aż tak wysoki żołd. Ankara spodziewa się, że to zaangażowanie przyniesie nieproporcjonalnie wysokie zwroty w dłuższej perspektywie. Przykładowo liczy na to, że dzięki zaangażowaniu w Libii turecki sektor budowlany zyska kontrakty na 30-40 mld dolarów. Z kolei wsparcie dla Azerbejdżanu ma przyczynić się do zakorzenienia Turcji w obszarze Morza Kaspijskiego, pozwolić Turcji poprawić bilans wydatków, jeśli chodzi o import surowców energetycznych, otworzyć drzwi do szerszej ekspansji gospodarczej w Azji, a nawet pomóc przekonać Chińczyków do tego, że przy realizacji Inicjatywy Pasa i Szlaku powinni myśleć o tzw. korytarzu środkowym, czyli korytarzu transportowym, który prowadziłby przez Morze Kaspijskie, Azerbejdżan i przez Turcję jako o lepszym rozwiązaniu niż korytarz północny (przez Syberię), czy południowy przechodzący przez Iran. Jest oczywiście także jeden główny cel, który wynika z logiki i funkcjonowania tureckiego reżimu. Turcja jest państwem autorytarnym, a reżimy autorytarne mają to do siebie, że legitymizują się nie przez wybory – choć te w propagandzie rządzącej w Turcji Partii Sprawiedliwości i Rozwoju oraz prezydenta Tayyipa Erdoğana odgrywają wciąż ogromną rolę – ale przez dostarczanie społeczeństwu różnych zysków. Mogą to być frukta ekonomiczne, ale z tym jest obecnie w Turcji problem, bo wskutek fatalnej polityki gospodarczej znajduje się ona w kiepskiej sytuacji gospodarczej. Mogą to być też frukta w postaci grania na dumie narodowej, co przy okazji pozwala trzymać elektorat w ciągłej mobilizacji dzięki graniu motywem oblężonej twierdzy. I to jest właśnie coś, co Tayyip Erdoğan opanował do perfekcji, wmawiając społeczeństwu, że Turcja jest jedynym sprawiedliwym, który walczy z niesprawiedliwością całego świata i wspomaga ciemiężonych, również przez takie interwencje jak ta w Karabachu.
Perzyński: czy nowa administracja prezydenta Bidena będzie zdecydowanie reagować na działania Turcji?
Wasilewski: Joe Biden ma spore doświadczenie w polityce zagranicznej, zatem spodziewam się, że na początku da administracji czas na „przegląd” relacji z Turcją, a w związku z tym i szansę Turkom na poprawę relacji. Podstawowy problem z Bidenem jest jednak taki, że najpewniej nie będzie on tak skory do ignorowania prawa, jak robił to Trump (chodzi o zwlekanie przez prezydenta z nałożeniem sankcji na Turcję, mimo że teoretycznie był przez to zobligowany przez Ustawę o przeciwdziałaniu wrogom Ameryki przez sankcje), czy ingerowania w sprawy sądowe (tutaj chodzi o inną problematyczną sprawę w stosunkach turecko-amerykańskich, a mianowicie proces przeciwko tureckiemu bankowi – Halkbankowi, który omijał amerykańskie sankcje na Iran, najprawdopodobniej za przyzwoleniem tureckich polityków). Krótko mówiąc, jest bardzo dużo przeszkód, które stoją na drodze poprawienia stosunków między Turcją a USA, nawet jeśli Biden będzie do tego bardzo skory. Oczywiście jest to możliwe, ale wymagałoby daleko idących kompromisów ze strony Turcji, a tymczasem nic nie wskazuje na to, aby Turcy byli na to gotowi. Ciągle – nawet w sprawie S-400 – powtarzają tę samą narrację, którą można streścić w ten sposób: jesteśmy gotowi do kompromisu, który polega na tym, że Amerykanie przyznają, że zrobili błąd. Nie wydaje mi się, zwłaszcza w sprawie S-400, aby było to możliwe, choćby dlatego, że jeśli można powiedzieć coś konkretnego o grudniowych sankcjach nałożonych na Turcję, to właśnie to, że Amerykanie traktują sprawę rosyjskiego systemu jako „czerwoną linię”, po której przekroczeniu będą musieli na poważnie rozważyć relację z Turcją. Nie sądzę, aby Biden to zmienił.
Perzyński: jakie to może mieć konsekwencje?
Wasilewski: w tej chwili wszystko zależy od tego, czy Turcy odbiorą sygnał od Amerykanów, zmienią swoje stanowisko i postarają się wspólnie z nimi znaleźć rozwiązanie, zwłaszcza wyjście z problemu S-400 i sankcji. Nadzieję na to daje to, że ze spokojem zareagowali na grudniowe sankcje – również dlatego, że mogły być dużo bardziej dotkliwe – a ponieważ zostały nałożone jeszcze przez administrację Trumpa, Biden będzie miał „czystą kartę”. Będzie mógł w akcie dobrej woli np. zawiesić sankcje na 180 dni, będzie mógł ich nie zawieszać i szukać rozwiązania, wykorzystując je jako straszak, a wreszcie będzie mógł – jeśli Turcy nie będą wykazywali się wolą współpracy – je zaostrzyć. To jest kluczowa sprawa dla przyszłości stosunków turecko-amerykańskich.
Być może sankcje przypomną też Turkom coś, o czym – jak się wydaje – w ostatnich latach zapomnieli. Przytoczę tu anegdotę związaną z İsmetem İnönü, drugim prezydentem Republiki Turcji. Niegdyś zapytano go w wywiadzie prasowym, jak to jest prowadzić politykę wobec mocarstw globalnych. Odpowiedział, że to jest tak, jakby człowiek spał z tygrysem w jednym łóżku – musi nieustannie mieć się na baczności. Turcy, jak się wydaje, zapomnieli, że USA są takim tygrysem i to może być ich najpoważniejszy błąd. Być może rzeczywiście jest tak, że Stany Zjednoczone słabną, ale w dalszym ciągu jest to najpotężniejsze państwo na świecie, które dysponuje bardzo silnymi instrumentami mogącymi utrudnić Turcji życie.
Spójrzmy tylko na kurs tureckiej liry w ostatnich latach – jeszcze w grudniu 2017 r. za „psychologiczną” barierę uważano wartość 4 lir za dolara, a przecież niedawno, m.in. po kolejnych turbulencjach w stosunkach Turcji z USA, dolar potrafił kosztować nawet 8 lir! Krótko mówiąc, korzystne dla Turków byłoby przekonanie Stanów Zjednoczonych, że nadal chcą być ich sojusznikiem, zamiast przekonywania – jak robili to w ostatnich latach – że Amerykanie chcą zatrzymać wzrost Turcji, bo może się to okazać samospełniającą się przepowiednią. A gdyby Amerykanie uwierzyli, że w ich interesie rzeczywiście jest powstrzymanie wzrostu Turcji, mogliby zacząć prowadzić politykę zmierzającą w tym kierunku. To byłoby dla Turków bardzo kosztowne.
Perzyński: jak można ocenić relacje Turcji z takimi mocarstwami jak Rosja? Jak to wygląda dziś: czy Turcja i Rosja to sojusznicy czy rywale?
Wasilewski: to bez wątpienia nie jest relacja sojusznicza choćby dlatego, że Turcję i Rosję nie obowiązuje żaden traktat o wzajemnej pomocy. Występuje tu dychotomia współpracy i rywalizacji. Wynika to z tego, że Turcy uważają, że Rosja jest zdecydowanie bardziej racjonalnym aktorem niż państwa zachodnie, a w związku z tym – że można z nią łatwiej się porozumieć i prowadzić interesy w formule transakcyjnej (ja daję tobie to, a ty mi coś innego, bez rozwodzenia się nad wartościami, które nas łączą czy dzielą, bez zastanawiania się, czy nasze wizje świata do siebie pasują). To wcale nie oznacza, że Turcja chce być sojusznikiem Rosji. Po prostu uważa, że jest to bardziej efektywne rozwiązanie z jej punktu widzenia, a skoro sojusznicy częstokroć nie są w stanie jej wspomóc, to jest wręcz skazana na kooperację z Rosją.
Skoro wspomniałem o tej jednoczesnej współpracy i rywalizacji, to powinienem dodać, że nam może wydawać się to nielogiczne, bo trudno utrzymywać takie relacje w stanie równowagi, ale dla Turków takie nie jest. Turcy myślą w zupełnie inny sposób. Są przekonani, że właśnie tak muszą wyglądać stosunki międzynarodowe we współczesnym, dynamicznie zmieniającym się i podatnym na wstrząsy świecie. Nazywają to „strategiczną kompartmentacją”, taką zdolnością do – mówiąc obrazowo – zamykania kwestii problematycznych w szufladkach przy zachowaniu kredensu w jednym kawałku. Nie jestem przekonany, czy to podejście da się utrzymać w dłuższym czasie – w stosunkach międzynarodowych problemy nie występują w oddzieleniu od siebie, ale wzajemnie na siebie wpływają, przykładowo problemy w relacjach politycznych ograniczają możliwości współpracy gospodarczej – ale nie zmienia to faktu, że Turcy głęboko wierzą w to, że da się to utrzymać. Turcy po prostu postrzegają chwiejność jako stan normalny, cechę konstytutywną świata i stosunków międzynarodowych i uważają, że na tej permanentnej nierównowadze są w stanie budować.
Perzyński: czy jest możliwa współpraca Turcji i Polski w sferze bezpieczeństwa, zważywszy na relacje z Rosją?
Wasilewski: oczywiście, zwłaszcza teraz, gdy Turcy zamierzają dokonywać w swojej polityce zagranicznej kolejnego „zwrotu” i podkreślać swe próby równoważenia Rosji, zacieśniają współpracę z Ukrainą, czy twierdzą, że zamierzają poprawić relacje z państwami UE i Stanami Zjednoczonymi – rzecz jasna, o ile okaże się, że tendencje te są trwałe. Ponadto Polska ma długą i dobrą historię wzajemnych stosunków – w 2014 r. obchodziliśmy ich sześćsetlecie – a dodatkowo nie ma tylu problemów w relacjach bilateralnych z Turcją, co państwa zachodnioeuropejskie, choćby ze względu na fakt, że turecka diaspora – w ostatnich latach jedno z głównych źródeł napięć między Turcją a państwami europejskimi – jest w Polsce niezbyt liczna. Atutem Polski w relacjach z Turcją jest również to, że każdy polski rząd wspiera europejskie aspiracje Turcji, co wynika zarówno z pozytywnych doświadczeń Polski z procesu integracji europejskiej, jak i tego, że rozszerzanie strefy stabilności, pokoju i demokracji jest w polskim interesie. Te wszystkie czynniki dają podstawy do budowania silnych relacji bilateralnych.
Trzeba jednak zwrócić przy tym uwagę na to, że Polska nie jest „samotną wyspą”, należy do struktur międzynarodowych, a więc musi odnosić się do problemów, które ich dotyczą, czy po prostu tych, które rozgrywają się na ich forum. Dobrym przykładem jest tutaj sytuacja w UE. Już samo to, że część państw – przede wszystkim Grecja, Cypr i Francja – apeluje o nałożenie ostrych sankcji na Turcję, powoduje, że Polska musi się do tego jakoś odnosić. Chwilowo nie pociąga to za sobą zbyt bolesnych konsekwencji – choćby dlatego, że sankcjom wciąż sprzeciwiają się Niemcy, Włosi czy Hiszpanie – ale nie można powiedzieć, że nie wywołuje to żadnych kosztów, bo skutkowało choćby odraczaniem przez Cypr możliwości uchwalenia przez UE kolejnych sankcji na Białoruś. Z podobnym przykładem mieliśmy do czynienia w NATO, gdzie m.in. napięcia turecko-francuskie doprowadziły do blokowania przez Turcję aktualizacji sojuszniczych planów obronnych dla Polski i państw bałtyckich. Jak powiedziałem, obecnie nie rodzi to nadmiernych konsekwencji, ale koszty już się pojawiają i domyślam się, że za jakiś czas Polska może stanąć przed dylematem, w którym będzie musiała zważyć koszty i korzyści stosunków z Turcją. Szczególnie ciekawa wydaje mi się tu perspektywa bardziej długofalowa, zarysowana choćby w raporcie Grupy Refleksyjnej przy Sekretarzu Generalnym NATO nt. Sojuszu w 2030 roku. Sporą rolę odgrywają w nim zagadnienia związane ze wzrostem Chin, polityczną spójnością NATO, a nawet wyzwań dla demokratycznego porządku. To są miejsca, w których perspektywy nam się rozjeżdżają: Turcy postrzegają wzrost Chin jako szansę, stanowią jedno z najpoważniejszych wyzwań dla politycznej spójności sojuszu, a turecki reżim można określić jako autorytaryzm kompetytywny. Jeśli wnioski ze wspomnianego raportu znajdą odzwierciedlenie w przyszłej koncepcji strategicznej sojuszu, a turecka perspektywa wciąż będzie odległa od tych założeń, to będzie to duże wyzwanie i dla członkostwa Turcji w NATO, i dla współpracy polsko-tureckiej w zakresie bezpieczeństwa.
Dziesięć lat to jednak naprawdę dużo i wiele się może w tej materii zmienić. Kto wie, może nawet Polska będzie miała swój wkład w przekonanie Turcji, że nie warto skreślać Zachodu? Zdaje się, że mamy ku temu szczególne predyspozycje – chodzi tu nie tylko o wspomniane dobre relacje dyplomatyczne, lecz także o to, że Polska też jest poniekąd państwem z pogranicza, a więc wydaje się nieco bardziej otwarta na uwzględnianie w dyskusji innych perspektyw.
Karol Wasilewski jest koordynatorem programu Bliski Wschód i Afryka oraz analitykiem ds. Turcji. Doktor nauk społecznych w zakresie nauk o polityce i administracji, magister stosunków międzynarodowych (Wydział Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego), licencjat orientalistyki na kierunku turkologia (Wydział Orientalistyczny Uniwersytetu Warszawskiego). Autor książki „Turecki sen o Europie – tożsamość zachodnia i jej wpływ na politykę zagraniczną Republiki Turcji”. Posługuje się angielskim i tureckim.
Źródło informacji: Instytut Jagielloński