Nawet najstarsi w mieście nie mogli sobie przypomnieć, żeby kiedyś było inaczej. „Kocia Wiara” był jakby od zawsze, a jednocześnie nie należał do społeczności. Był częścią krajobrazu. Wiedziano, że jest i żyje, ale poza tym – bardzo niewiele.
Jedynym jego łącznikiem ze światem był Józio Niemowa, który tam mieszkał.
Służący, parobek czy może totumfacki – wyglądało na to, że wszystko razem.
Od czasu do czasu bywał w mieście. Przyjeżdżał z bańkami pełnymi doskonałego miodu, który sprzedawał w domu handlowym pana Sarenki.
Józio był niemy i tak go nazywano. Nie był głuchy, tylko po prostu nie mówił. Może nie mógł, a może nie chciał – tego też nie wiedziano. Raz w roku, około św. Huberta przyjeżdżał do miasta z miodem i po zakupy. Jeden raz w roku. Rosły, dobrze wypasiony koń ciągnął krótką, nie spotykaną w okolicy furmankę, na której pobrzękiwały bańki z miodem.
-„Kocia wiara” jedzie, „kocia wiara” jedzie – mówiono.
Oprócz baniek z miodem, na wozie siedział wielki, czarny jak węgiel pies, który wtedy gdy Józio wyładowywał miód i szedł do sklepu, pilnował wozu. I pilnował dobrze. Nie szczekał, ale gdy ktoś chciał dotknąć skrzyni, koła czy konia, warczał ostrzegawczo. Miejscowi chłopcy dla przekory i żartu próbowali niekiedy dotykać furmanki z paru stron naraz, ale pies rzucał się wtedy z niespotykaną u tak wielkiego zwierzęcia szybkością i parę razy o mało nie doszło do tragedii. Żartów nie było, bo pies był naprawdę groźny. Pamiętano, jak swego czasu Lonek Kobus – pijak i niezły zabijaka – chciał się popisać odwagą i podczas nieobecności Józia wskoczył na kozioł jego wozu. Pies bez jednego warknięcia złapał go zębami za ramię i nie puścił dopóki nie nadbiegł Józio.
Trzeba przy tym powiedzieć, że i Józio i jego niewidziany chlebodawca, byli zupełnie nieszkodliwi tak dla miasta jak i dla całej społeczności. Nie wadzili nikomu, żyli własnym życiem i nie zgłaszali żadnych wymagań.
Kocia Wiara nie otrzymywał listów i wyglądało na to, że do nikogo ich nie pisał. Dwa razy w roku jednak przychodziła na jego adres wielka paczka z zagranicy. Stąd też wiedziano – bo pani Helenka z poczty nie robiła z tego tajemnicy – że „kocia wiara” nazywa się Victor Ullman.
-Victor to Wiktor – mówiono – ale kto słyszał o jakimś Ulmanie? Pewnikiem jakisik Niemiec, albo luter czy insza…kocia wiara…
Żydem nie był, bo kto jak kto, ale miejscowy rabin wiedziałby o tym.
Ktoś kiedyś powiedział o Świadkach Jehowy, ale i to nie trafiło w sedno, bo Victor Ullman nigdy nie wychodził z domu, nigdy nie ewangelizował po domach, nie chodził i nie nawracał.
Przy jakiejś okazji – na spotkaniu u pana Dornickiego – proboszcz prałat Noga napomknął, że „kocia wiara” jest baptystą, albo anabaptystą, ale jakoś nie dopytano wtedy starego księdza, czy to było tylko jego przypuszczenie, czy też rzetelna, oparta na faktach informacja.
Inna rzecz, że taka wiadomość i tak nie miała żadnego znaczenia. Ani nie wiedziano co to takiego ten jakiś „baptysta”, ani nie chciano o tym wiedzieć, ani się tym interesować.
„Kocia wiara” została „kocią wiarą” i nie było o czym mówić.
Miasto miało inne, ważniejsze sprawy niż zajmować się tym kto w co i jak wierzy, albo nie wierzy, jakkolwiek nad Victorem czy Wiktorem Ullmanem po staremu unosiła się mgiełka nieufności.
A głównie przez to, że nie chodził do kościoła.
W tym właśnie tkwiła ta skomplikowana układanka, w której doprawdy trudno się było doszukać jakiejś głębszej logiki, bo „chodzenie do kościoła” traktowano w mieście nie tyle jako przynależność do kościoła rzymsko-katolickiego, ale raczej jako obywatelski obowiązek i znak tego, że jest się częścią społeczności. To wszystko.
Nie było ważne jaki kto jest. Dobry czy zły, zdradza żonę czy nie, upija się w dni targowe jak wieprz, czy daje żebrakowi jałmużnę i tak dalej i tak dalej! Nie to było ważne.
Ważne było tylko jedno: „chodzi” czy „nie chodzi”? To było najważniejsze!
Tego wymogu, czy raczej demonstracji, wyrażanej w „chodzeniu do kościoła”, przestrzegano z wyjątkową skrupulatnością, bo właśnie ona – i tylko ona – stanowiła o przynależności do wspólnoty!
W takich warunkach trudno było sobie wyobrazić kogoś kto „nie chodzi”, a takim właśnie był Ullman – „kocia wiara”!
To jego „niechodzenie” bolało jak kamyk w bucie, który chociaż niewielki, to jednak wyciska łzy z oczu i utrudnia każdy krok.
Z całą pewnością zaakceptowano by malutkie, a nawet większe markieranctwo czy udawaczkę. Ostatecznie w miasteczku byli tacy.
Przychodzili do kościoła, ale nie wchodzili do wewnątrz „bo duszno” i „robi im się słabo” i siadywali na stosie suszących się belek, które zakupiono do naprawy dachu na dzwonnicy. Stos leżał koło dzwonnicy, w obrębie kościelnego muru.
Siadywali więc na tych belkach, majtali nogami i udawali, że uczestniczą w nabożeństwie. Do ich miejsca, dochodziły jedynie odległe dźwięki dzwonków i to chyba wszystko, bo o usłyszeniu chociażby jednego słowa ewangelii czy kazania nie było nawet co mówić.
Niemniej widziano ich, doceniano wysiłek i zaangażowanie!
„Chodzili do kościoła!”
Zaraz potem, już po błogosławieństwie i po „ite, missa est” wychodzili poza kościelny teren, stawali na chodniku i zapalali papierosy, żeby statecznie porozmawiać ze znajomymi. „Byli w kościele” więc byli dobrymi obywatelami, dobrymi sąsiadami i Polakami. Trochę później, już po wypaleniu połówki wiarusa, egipskiego czy sporta i wybiciu dłonią niedopałka z lufki, szli do gospody „Pod Żniwiarzem” na „jednego”, czy może jeszcze na „tę szklankę piwa”!
Ten „jeden” i ta „szklanka” zmieniały się czasami w kilka lub kilkanaście i kończyły niezgorszym pijaństwem i rykami „Góralu czy ci nie żal!”
I to też była cząstka miejscowego krajobrazu. Niezbyt naganna, bo jakżeż to – przecież przy niedzieli, „po kościele”, można się napić i nie ma w tym nic zdrożnego!
No więc Wiktor Ullman -„kocia wiara” trzymał sie od tego wszystkiego z daleka i rzeczywiście był niewidoczny. Gdyby nie Józio Niemowa i jego przyjazdy z miodem i gdyby nie rzadkie paczki, które „kocia wiara” dostawał z zagranicy, nie wiedziano by nawet czy ktoś taki w ogóle istnieje. Tym bardziej mogły dziwić niechętne słowa o tym nieznanym w gruncie rzeczy człowieku. A jednak te słowa miały swoje konsekwencje…
„Kocia wiara”! Już samo to, było pogardliwe i uwłaczające. Samo brzmienie tych słów sprawiało, że co poniektórzy spluwali, jakby przełknęli coś gorzkiego.
Raz nawet, te zaprawione żółcią słowa, padły na jednym z posiedzeń rady parafialnej, które co jakiś czas odbywały się na plebanii. Chodziło bodaj o pieniądze na budowę kaplicy cmentarnej i ktoś z członków rady zwrócił niby „niewinną” uwagę, że nie wszyscy mieszkańcy złożyli składkę.
– „Kocia wiara” nigdy na nic nie płaci, a pewnie będzie się chciał położyć na naszym cmentarzu! Taki bogacz! Trzeba go przydusić, żeby też dawał! Jak inni! Co on – wyjątek jakiś, czy co?!
Ale w tym momencie odezwał się proboszcz Noga:
-Pan Ullman nie należy do naszego kościoła i nie ma wobec niego żadnych obowiązków! A poza tym używanie obraźliwych słów wobec bliźniego nie licuje z mianem chrześcijanina-katolika! Proszę, żeby to wszyscy przyjęli do wiadomości!
Stary prałat powiedział to ostro i zdecydowanie. Kark mu spurpurowiał, a na policzki wystąpiły wypieki. Widać było, że jest bardzo poruszony i tylko sporym wysiłkiem woli trzyma się, żeby nie wybuchnąć.
Jego autorytet był powszechny i ugruntowany. Cały jego kilkudziesięcioletni pobyt w parafii był solidną, szczerą i żarliwą służbą. Ludzie to widzieli i doceniali, dlatego też nawet jeden głos sprzeciwu nie podniósł się wobec tego co powiedział.
Niemniej powszechne odczucie i stosunek do „kociej wiary” pozostały takie jakie były, bo czyż można zmienić coś co od lat było cząstką krajobrazu? Nawet wówczas, gdy o tę zmianę wołał powszechnie szanowany ksiądz?
A „kocia wiara”, mieszkał sobie spokojnie, zaszyty za wielkim żywopłotem, w ukrytym w ogrodzie domu i dla ludzi był niewidoczny.
Można powiedzieć, że niczego od ludzi ani nie żądał ani oczekiwał. Wyglądało na to, że był nieomal samowystarczalny. Posesja z domem, budynkami gospodarczymi i ziemią wokół była obszerna – może parohektarowa. Cała – jak to już było powiedziane – otoczona wielkim, nieprzebytym żywopłotem, który przerywał się tylko w dwóch miejscach. W jednym na furtkę i drugim na bramę, która zarośnięta ciężkim powojem, skrywała się cała w zieloności.
Otwierana tylko raz w roku – wtedy gdy Józio Niemowa wyjeżdżał do miasta z miodem – zastała się w swojej starości i nieruchomości tak jak zastają się stare kości, które po dłuższym nieużywaniu, trudno rozprostować.
Miejscowe chłopaczyska czekały zwykle na chwilę, kiedy koło św. Huberta, Józio wyjeżdżał do miasta. Chcieli przynajmniej troszkę podglądnąć co jest za tą bramą i jak wygląda dom, ale i tak niewiele było widać, bo zwisający wszędzie powój stanowił jakby kurtynę, która przy ruchu bramy unosiła się i zaraz opadała.
Jak to było możliwe, że w dwudziestym wieku mógł znaleźć się ktoś, kogo związki ze światem były tak nikłe jak te, które łączyły pana Ullmana ze społecznością, do której bądź co bądź należał, czy może powinno się raczej napisać „należał”?
Miał pasiekę – to na pewno, bo Józio przywoził miód i pan Sarenka – właściciel skupu – bardzo go sobie chwalił. Wewnątrz otoczonego przez wielki żywopłot terenu było też zapewne dość spore gospodarstwo i parę mórg lasu, którego linię drzew widać było z drogi, ale – na miły Bóg – czy to w ogóle mogło wystarczać?!
Wszystko wskazywało na to, że tak.
W latach wojny dom Wiktora Ullmana był tak cichy jak zawsze, chociaż może niezupełnie, bo zdarzało się, że przechodzący drogą słyszeli zza żywopłotu – jakby z oddali – czyjeś głosy. Niemniej nikogo nie widziano.
To było już po październiku 1939 i po rzezi, jaką przybyłe oddziały Einsatzgruppen oberführera Otto Rascha urządziły miejscowej społeczności żydowskiej.
Czas był ciężki, groźny i okrutny i cała okolica przypadła do ziemi pod butem okupanta, niepewnością dnia i niewiadomą tego co będzie dalej.
Niemcy rządzili twardą ręką, ale trzeba było żyć i co poniektórzy przypodnosili się i zaczynali pracować, bo przecież pomimo wojny i obcych rządów trzeba było jakoś pchać te taczki życia.
I dziwna rzecz, Niemcy – a w szczególności wszechwładnie wtedy panujący obersturmführer Hans Oehlers – nie zachodzili do domu Ullmana.
Oehlers bywał we dworze Dornickich, jeździł po całej okolicy i srożył się jak udzielny władca, ale „kocią wiarę” jakby omijał. Byli tacy, którzy twierdzili z uporem, że hitlerowiec bywał tam jednak, ale mówiły to głównie stare baby ze Stanowej i doprawdy trudno im było wierzyć, bo plociuchy to były, że lepiej nie mówić, gadały co im ślina na język przyniosła i ze wszystkiego robiły sensację.
Te ich głupkowate gadania wyglądały mniej więcej tak:
-A wicie, że łońskiego roku baba diabła urodziła?
-Jakżeż to diabła?
-A diabła prawdziwego! Ogon miał!
-I co, i co?
Zwykłe, babskie pogaduszki i rozhowory przy oczynianiu buraków, wykopkach czy sianokosach. Czy była w nich chociaż szczypta sensu i prawdy?!
Tak też było z plotkami o „kociej wierze”, chociaż akurat w tym przypadku takie gadanie mogło mieć nieobliczalne następstwa.
Celowała w tym stara Kokunicha z Jaworówki, ostra kobieta, której bano się trochę – zwłaszcza jej języka, a także i dlatego, że jak miała na kogoś złość to zdechłego kota umiała mu do studni wrzucić, a jeśli tego było mało to nawet stodołę z zebranym użątkiem podpalić.
-„Kocia wiara” ma jakiesik sprawy z Niemcami! – rzuciła kiedyś przy szatkowaniu kapusty.
-Gestapo siedziało u „kociej wiary”!
-Szwabska morda, folksdojcz! Warto by go wyciągnąć z tej jego jamy i na samym środku rynku powiesić!
Ludzie niby słuchali, ale do żadnego samosądu nigdy nie doszło. Byli tacy, którzy wtedy oponowali.
-Dajcie człowiekowi spokój! Co wam wadzi? Albo to kto z was widział go czy gadał z nim? Siedzi sobie, pilnuje gospodarki, a że dziwny to dziwny… Za co go wieszać?
-A za szyję! Za szyję! – syczała wściekła Kokunicha…
Tak też przetrwano aż do lata 1944, kiedy to w miejsce wycofujących się hitlerowców przyszły oddziały 3. Gwardyjskiej Armii Pancernej Pierwszego Frontu Ukraińskiego. Na całe szczęście minęły okolicę jak groźna burza bez dłuższego zatrzymania.
Niedługo po tym nastały rządy demokracji ludowej, władzy lubelskiego PKWN popartej sowieckimi czołgami i milionem radzieckich żołnierzy, a jeszcze potem wszystko rozbrzmiało entuzjazmem odbudowy normalnego życia, które w tych stronach przychodziło z niejaką trudnością, bo nie wszyscy godzili się z nową rzeczywistością.
I właśnie wtedy nastąpiło coś w rodzaju przełomu.
Rozdział 2
Pożar
We wrześniu 1946 roku w Jaworówce wybuchł gwałtowny, dziki i nieokiełzany pożar. Była noc. Silny wiatr wiał od wschodu i miotał ogniem z taką siłą, że w krótkim czasie od kłębów iskier zapalił się Zagielnik, a potem Wola Juszowska i Saty.
Morze ognia ogarniało kolejne gospodarstwa i przesuwało się ze wsi do wsi z niespotykaną szybkością. Jesienny, pożniwny czas, wszędzie słoma, sucho i do tego ten wiatr, który sprawiał, że ogień huczał jak w gigantycznym piekarskim piecu, przybierał na sile i karmił się swoją mocą.
O ratunku trudno było nawet myśleć, bo groza żywiołu paraliżowała i przerażała.
Ktoś tam próbował polewać dachy jakąś, pożal się Boże, ręczną pompą, ludzie w panice wyrzucali z chałup pierzyny i wypędzali chudobę. Niektórzy biegali wokół swoich zabudowań z obrazami Matki Boskiej czy Męki Chrystusowej, a wszędzie słychać było zawodzenia, płacze, głośne modlitwy i nade wszystko krzyki i wrzaski, które miały organizować ratunek, a w rzeczywistości wzmagały chaos i panikę.
W tym stanie rzeczy zdano się na Bożą Opatrzność. Pożar trwał i trwał jakby nigdy nie miał przestać, ale w końcu zmęczył się swoją morderczą pracą, ucichł, zmalał i wreszcie zgasł.
Wtedy też dziesiątkom, czy raczej setkom rodzin ukazał się ogrom zniszczeń i nędzy. Zwęglone budynki, żarzące się jeszcze kupy spalonego zboża, spalone na węgiel trupy zwierząt, a nade wszystko wielu poparzonych, z których troje zmarło w ciągu paru następnych dni.
Nowa władza, której brakowało dosłownie wszystkiego, starała się organizować jakąś akcję, ale zdesperowana zrobiła to co się zwykle robi, gdy wszystko inne zawiedzie. Wezwała wojsko. Nawet i to jednak dało dość mizerne wyniki