I właśnie w taki czas zaszło coś, czego nikt jeszcze na wsi nie znał, a co miało się odbić szerokim i bolesnym echem wśród tych, którzy gospodarowali trochę lepiej niż inni. Tak jakby dzikiej Kokunisze piekło przyszło z pomocą.
Otóż w lutym 1948, do miasta zjechała pierwsza brygada młodzieżowa organizacji „Służba Polsce”, żeby – jak mówiono – pomóc w odśnieżaniu dróg. Zaraz też zaczęły się zebrania i apele do mieszkańców. A chodziło przede wszystkim o to, że wprowadzone parę miesięcy wcześniej płacenie podatku gruntowego w naturze, kulało i napotykało na opór.
Młodzież z SP, paliła się do „rozwiązania” tej kluczowej kwestii, bo przecież chłopi „nie mogą zatrzymywać wszystkiego dla siebie”! Miasta potrzebują żywności, a kto ma im ją dać jak nie wieś!
A kto się ociąga w dostawach? Kto się ociąga w płaceniu podatku?
Ano ci, którzy nie popierają nowego porządku! Najbogatsi chłopi! Kułacy!
Jeszcze się tego wyraźnie nie mówiło, jeszcze brygady pracowały przy odśnieżaniu, ale dużo już było „zaangażowanego” gadania, prawomyślnego przedstawiania trudności i wskazywania dróg wyjścia!
Jednym słowem powiał jakiś dziwny, nieznany wiatr, który jednym zwiastował nowe szanse, a innym grozę.
Aktywiści mieszkali po chałupach i przyglądali się życiu wsi. Całe szczęście po dwóch tygodniach pojechali dalej, czy też może wrócili do szkół, ale zasiane przez nich ziarno zaczęło kiełkować, a najgorsze to było to z czym się pożegnali:
-Wrócimy tu, towarzysze, w żniwa, żeby przypilnować zbiorów i żeby wszyscy po sprawiedliwości swoje dostali, a wyzyskiwacze skończyli z okradaniem naszego młodego Państwa!
-Do czynu towarzysze! Do czynu!
I pojechali.
Miejscy urzędnicy skrobali się po głowach i pytali nawzajem o co chodzi, bo z „czynem” codziennej pracy borykali się każdego dnia…
Rozdział 3
W kleszczach
Aktywiści, czy raczej młodzieżowi bojówkarze rzeczywiście wrócili w sierpniu. Już nie jako „Służba Polsce”, ale jako nowa, prężna organizacja „Związek Młodzieży Polskiej”.
Wszędzie ich było pełno i wszędzie wściubiali swoje podejrzliwe nosy.
Wszędzie widać było ich zielone koszule i czerwone krawaty, a oni bardzo szybko zaczęli węszyć koło wielkiego żywopłotu „kociej wiary”.
-A co tam jest towarzysze? Kto tam gospodarzy? Ile ma ziemi, a jak tam u niego z dostawami?
Jedną z pierwszych, którzy pośpieszyli z wyjaśnieniami była Kokunicha.
-To bogacz, chłopaki! Bogacz! Ziemi u niego, inwentarza, złota i dularów, że nie policzyć! „Kocia wiara”! Do kościoła nie chodzi! – darła się po swojemu.
-Kościół nas nie interesuje, obywatelko – odpowiadali aktywiści – ale dostawy muszą być wykonywane! Sprawdzimy co mówicie i dziękujemy za zrozumienie sprawy!
Cały czas mówili o tej jakiejś „sprawie” i o „konieczności”, i że władza ludowa to i tamto, aż niektórym zaczęło to trochę bokiem wychodzić i nawet komendant posterunku MO sierżant Szczuka kręcił nosem, że ZMP robi w miasteczku zamieszanie. Nic jednak nie mówił, bo przecież młodzież odwoływała się do jego zaangażowania i służby i nie tyle prosiła co żądała od niego aktywnego poparcia.
Zaczęło się więc węszenie i chodzenie wokół posesji Wiktora Ullmana. Kołatano do furtki, ale temu odpowiadało ujadanie psów. Młodzi zapaleńcy szarpali więc bramę, próbowali sforsować żywopłot, ale bez powodzenia, więc ich wściekłość narastała.
Zaraz też pojawili się na posterunku i zażądali milicyjnej interwencji, bo nie może tak być, żeby kułak trzymał zboże dla siebie, sam zjadał wszystkie swoje kartofle, że musi się dzielić i tak dalej, i tak dalej.
Polecieli też do prezydium rady narodowej, zaczęli krzyczeć, tłumaczyć, „odwoływać się do proletariackiej uczciwości” i w ogóle robić zamieszanie.
Stara Kokunicha latała za nimi trzepiąc językiem jak oszalała, śliniąc się, plując i wymachując rękami.
-Porządek musi być! Lećcie chłopaki i wywleczcie go z tej jego nory!
-Niech płaci! – darła się jak opętana.
I wtedy zaszło coś dziwnego i najzupełniej nieoczekiwanego.
Otóż na drugi dzień po tych awanturach, przed posterunkiem milicji pojawił się czarny citroen, a wraz z nim gazik z czterema żołnierzami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Z citroena wysiadła wysoka kobieta w oficerskim mundurze, która wielu mieszkańcom wydała się dziwnie znajoma.
Józefa Prudnikowa – kiedyś Kokunisza wyrobnica, a teraz major Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Rzeszowie!
Major Prudnikowa z Województwa!
Tak, to była na pewno tamta Józia, tylko wtedy nie nazywała się Prudnikowa. Mówiono o niej Józka Kokuniczanka, albo zwyczajnie Kokuczka.
Starsi przypominali sobie historię jej ucieczki i ówczesne pogłoski o tym, że to „kocia wiara” ułatwił dziewusze wyrwanie się z pazurów macochy, dał jej pieniądze na wyjazd i polecił komuś „we świecie”.
A teraz – proszę – widzieli ją w długich oficerskich butach, mundurze i na stanowisku! I to jakim! Władza!
Józka! Zwykła Kokuczka! Kto by pomyślał!
Zaraz też doniesiono o tym Kokunisze i powiedziano o żołnierzach, mundurach i o tych oficerskich butach.
-Słyszeliście ciotka? Wasza Józka przyjechała! Ale nie sama! Z żołnierzami! Nie śpieszcie się, bo już jej pewnikiem do rżnięcia sieczki nie zaciągnięcie, ani jej batem po nogach nie przeciągnięcie jakoście przódy robili?!
-Jeszcze byśta nahają po grzbiecie dostali, albo całkiem w kryminale zgnili – dogadywała Hanka Kulikowa, ta sama, która onegdaj – przy szatkowaniu kapusty – darła się pazurami z Kokunichą.
A Kokunicha – słysząc to – pobladła, twarz jej obwisła i aż przysiadła na ziemi pod ciężarem strasznej wieści.
Zaraz po przyjeździe major Prudnikowej, w mieście zaczęły się inne porządki. Przede wszystkim rozgorączkowani aktywiści z ZMP zostali postawieni do raportu i poinformowani, że zostają wysłani na inny teren, do budowy dróg. Koniec z niezorganizowanymi akcjami i nękaniem chłopów.
Józia, a teraz major Urzędu Bezpieczeństwa Józefa Prudnikowa, przyjmowała na posterunku MO.
Wszyscy wezwani, nie wyłączając miejskich notabli, musieli stać, podczas gdy ona siedząc za pustym stołem, bawiła się pistoletem, postukując nim od czasu do czasu po blacie.
To postukiwanie było nieregularne i jego szybkość i siła zależała od pytań i odpowiedzi.
-Jakie macie wyniki waszej akcji? – pytała stojącego na baczność zetempowca.
I to pytanie poparte było wyraźnym stukiem! Stuk, stuk, STUK!
Ostatnie uderzenie było silniejsze.
-Brak wyników?! STUK!
-To co tu robicie?! STUK, STUK!
Ludzie wychodzili z posterunku z lepiącymi się od potu koszulami i nie mogli nacieszyć, że są wolni i widzą słońce. Groza władzy, której obce było zrozumienie i litość, ślizgała się po nich, paraliżując siły.
Kto Prudnikową wezwał do miasta – nie wiedziano. Może komendant Szczuka, może ktoś z rady narodowej, a może ktoś z mieszkańców zmęczony samowolą zetempowców?
Nikt nie wiedział, ale też i nikt nie pytał. Niektórzy robili wrażenie zadowolonych, że twarda władza czuwa nad porządkiem, inni drżeli, a wszyscy razem wstrzymali dech w piersiach wtedy, gdy czarny citroen Józki Prudnikowej podjechał pod furtkę „kociej wiary”.
Wizyta trwała dłuższą chwilę, a po niej – już wieczorem – gazik z żołnierzami i komendantem Szczuką podjechał pod chałupę Kokunichy.
Żołnierze zostali na zewnątrz, a Szczuka wszedł, przestępując wysoki próg i schylając głowę, bo drzwi były niskie.
W kuchni, na ławie koło piekarnika siedziała Kokunicha. Między nogami trzymała maselnicę, ale nie ubijała masła tylko trzymała bijak w rękach, a głowę opuściła na piersi. Siwe włosy wymykały się jej spod chustki.
-Obywatelka Kokunicha?
Kobieta milczała.
-Zbierajcie się!
Kokunicha popatrzyła na niego niewidzącymi oczami i nagle wrzasnęła piskliwie:
-Nigdzie nie pójdę! Co ja wam winna?
Ale zaraz opadła jakby z sił, odstawiła maselnicę i poszła. A czyż mogła nie pójść?
W parę godzin potem żołnierze KBW jechali już z nią do Rzeszowa. Siedziała między nimi ściśnięta i zdrętwiała, bo żołnierze związali jej nogi sznurem, który dostali od komendanta Szczuki. Na wypadek gdyby nagle zachciało się jej wyskoczyć.
Po wyjeździe major Prudnikowej w mieście zaległa cisza. Czuło się jakby cała społeczność odetchnęła z ulgą, tak jak człowiek, koło którego przeszło straszne niebezpieczeństwo, i który przez chwilę nie może ochłonąć i zrozumieć jak to się stało, że jeszcze żyje.
A niebezpieczeństwo było realne, bo jakkolwiek straszna władza nie pokazała jeszcze wszystkich zębów, to wiele wskazywało na to, że nadchodzące lata mogą być cięższe niż te, które upłynęły od zakończenia wojny.
Co tu zresztą mówić – to było Podkarpacie – dalekie od napuszonego podpisywania dokumentów kapitulacyjnych w Reims i Berlinie.
Tak, to prawda, że w maju 1945 słyszano o oficjalnym zakończeniu wojennych działań, i o tym że niezwyciężona Armia Czerwona zdobyła Berlin, ale te wypadki oddalone były o całe lata świetlne od falujących wzgórz, lasów i jarów Pogórza.
Cóż to tutaj znaczyło? Podpisywania, defilady, tańce na ulicach zruinowanych miast…
Tu – w podkarpackich stronach – nikt nie miał wyraźnego poczucia, że wojna jest już przeszłością, bo w rzeczy samej ciągle trwała.
Podkarpacie nie przeszło piekła bombardowań, walących się kamienic i ulicznych walk z czołgami, bo tutejsza wojna nie paliła się wielkim płomieniem.
Tutejsza wojna tliła się jak źle ugaszone ognisko, które od czasu do czasu odżywa , bucha małym płomyczkiem i znowu znika. Jej wątły swąd unosił się nad tym podkarpackim krajem jak dym, który jesiennymi wieczorami ciągnie się z palonych na polach ognisk i dochodzi do domów.
Tu – na głębokim Południu – cały czas, czuło się jakiś niepokój i niepewność jutra. Niby wszystko było dobrze i zwyczajnie, ale w rzeczywistości „były wśród ludzi rachunki krzywd” i „obca dłoń” nie mogła ich przekreślić, bo takie sprawy zwykło się tu załatwiać między sobą.
Trzymano więc po stajniach, stodołach i sąsiekach broń i nierzadko, wychodząc do pracy w pole, brano ze sobą parę granatów – ot, tak na wszelki wypadek!
Po Prudnikowej wyjechali także zetempowcy, ale nie zaraz, bo wysłana po nich ciężarówka popsuła się gdzieś pod Krzywczą i musieli czekać, aż kierowca poradzi sobie z gaźnikiem.
Żniwa dobiegały końca i wszędzie słychać było walenie cepami, skrzypienie konnych młocarek, a przede wszystkim dudnienie wielkiej, przedwojennej młocarni Wiktora Ullmana, która z dawien dawna obsługiwała tych, którzy tego potrzebowali.
Akurat to nie było niczym nowym i stanowiło jeden z paru, niezmiennych elementów wspólnego życia. Nikt się nad tym nie zastanawiał. Tak było od zawsze. „Kocia wiara” miał młocarnię jeszcze przed Wielką Wojną i zawsze stawiał ją do dyspozycji całej społeczności.
Ludzie płacili za tę usługę zbożem, Ullman dawał mechanika, który oporządzał lokomobilę ciągnącą pas transmisyjny i taki układ powtarzał się co roku.
W obliczu tego co się stało po wielkim pożarze, można by było sądzić, że niektórzy gospodarze, w swoim wstydzie i złości, nie będą chcieli korzystać z Ullmanowej młocarni, ale takie sądzenie byłoby jak najdalsze od prawdy!
Taka myśl nie powstała w niczyjej głowie. To były dwie różne sprawy!
Ludzie w ogóle nie myśleli o tym, że mogłoby być inaczej.
Tak było „zawsze”, wobec czego jakakolwiek zmiana nie wchodziła w rachubę.
Czas młocki to był święty czas.
Gorąco późnego lata głaskało wypracowaną ziemię, która odpoczywała jak kobieta po porodzie. Ciepła, szczęśliwa i zmęczona. Na polach jeżyło się rżysko, skrzypiały naciągane sznurem pawąsy i ostatnie wypełnione wysoko wozy dążyły głębokimi koleinami do gospodarstw.
A w obejściach słychać było ruch maszyn, pokrzykiwania i pośpiech.
Na wielkiej „kocio-wiarskiej” młocarni stał chłop w rozchełstanej koszuli i odbierał podawane mu widłami snopki. Jednym ruchem noża rozcinał powrósła i wpychał zboże przez szczelinę do środka – tam gdzie bęben rozcierał kłosy i wialnia wydmuchiwała czyste ziarno do worków.
Huk automobili, ruch pasa transmisyjnego i wspólna praca sprawiały, że ludzie pokrzykiwali, przerzucali jakimiś żartami, a także całkiem bez potrzeby wołali:
-Dawaj, dawaaaj!
albo
-Uuuu! Hop!
Wszystko z tej radości, że są razem i że robota wre.
Ullmanowa młocarnia była duża, szeroka i dawała dobrą, nie poniszczoną słomę. Dobrą na pokrycie dachów. Małe maszyny łamały słomę i targały ją na kołtun.
Kto żyw zgłaszał więc swoje zboże do młócenia w jego młocarni. Stawki za usługę były stałe, wszyscy wiedzieli czego się trzymać.
„Kociej wiary” nigdy przy tym nie było. Był natomiast Józio Niemowa i mechanik – kowal ze Stanowej, który od czasu do czasu dochodził i sprawdzał czy wszystko jest w porządku.
No więc wspólna praca przy młocce, tak zresztą jak wiele innych robót w gromadzie, stwarzała możliwość pogadania i poplotkowania. Zwłaszcza w czasie przerwy obiadowej.
Gdy z kościelnej dzwonnicy odzywał się dzwon na południowy Anioł Pański, praca ustawała. Lokomobila przestawała huczeć, ludzie pokrzykiwać i robiła się cisza.
Kto miał ze sobą chleb, ser i może kawał słoniny to siadał i zabierał się do jedzenia, komu dzieci przyniosły obiad z domu, ten także z namaszczeniem odbierał garnczek i po przeżegnaniu się szerokim krzyżem chwytał łyżkę. I wszystkich ogarniał spokój i odpoczynek. Ludzie siedzieli w cieniu brogów, nabierając sił do popołudniowej pracy.
Wtedy to, przy którymś obiedzie, już po zjedzeniu kartofli z kapustą i wypiciu kompotu z wiśni, ktoś obtarł usta i zaczęła się taka rozmowa:
-Ciekawość, że „kocia wiara” nigdy do nas, do roboty nie zajdzie…
-Nigdy go ni ma. Zawdy doma siedzi. Taki jakisik dziwny…
– A co ma przychodzić? Ludzie na niego robią, to na co mu grzbiet zginać.
-Nie gadajcie byle czego, bo czasu pożaru robił jak parobek, a stary jest i ciężej mu niż młodemu. Chodził koło gromady, dzieciska we własnym domu uczył i jeść dawał. Dobry człowiek, a że inny to co?
-Dobry człowiek gadacie? To czemu Józka pojechała do niego a zaraz potem zabrali Kokunichę?