W zeszłym tygodniu przestrzegałam, aby się nie zamknąć w wirtualnej bańce informacyjnej, w której wszyscy są tacy sami. Podobnie myślą, używają tego samego języka, mają podobne poglądy, autorytety, czytają te same książki, chodzą na te same koncerty.
Pamiętacie jak przed zarazą, na każdej polonijnym występie (teatr, muzyka, kabaret, koncert) byli ci sami ludzie? Tak właściwie to chodziło się, żeby spotkać dawno nie widzianych znajomych. No może przesada, ale był to jeden z istotnych elementów uczestnictwa. Czuliśmy się dobrze w swoim gronie, było o czym i z kim (podobnie myślącymi) pogadać. Potem długo się rozmawiało o przedstawieniu, a także o tym kogo się spotkało.
To było inne grono, niż to które chodziło na zabawy taneczne z muzyką i krokiem amerykańskiej polki. Młodzież także raczej nie uczęszczała na te wydarzenia kulturalne. Kiedyś wyciągnęłam córkę na spotkanie z poezją polską Beaty Tyszkiewicz. Oczywiście moja córka nie wiedziała, kto zacz, choć naprawdę próbowałam. Po koncercie skomentowała, że aktorka chociaż mogłaby się nauczyć czytać, jeśli już nie miała czasu nauczyć się roli. Niestety artystka miała kilka przejęzyczeń w czytaniu. A moja córka już więcej na żaden polonijny teatr ze mną nie poszła. Rekompensowała mi, że od czasu do czasu zabierała mnie na kanadyjskie sztuki i koncerty.
Takie to były czasy, że przyjeżdżano do nas, Polonusów, często z chałturą, bo sprowadzający musiał na tym, nawet jeśli nie zarobić, to wyjść na swoje. Ach tęsknimy za tymi czasami po ponad rocznym kowidowym zawieszeniu, co? A mecenasów kultury polonijnej brak.
Mamy w naszym środowisku bogaczy, ale nie ma wśród nich zbyt wielu chętnych na sponsorowanie sztuki. Niestety. A sami jakoś nie potrafimy się zorganizować powołując fundację np dobrej książki, koncertu, czy teatru. Istniejące na naszym terenie organizacje i przedsięwzięcia kulturalne muszą sobie radzić same. Czasem coś im skapnie z MSZ-tu w Polsce, czasem dostaną jakiś grant z kraju naszego osiedlenia, ale to jest jedynie kropelka w morzu potrzeb. Wszystko kręci się dzięki bohaterskiemu wysiłkowi oddanych sprawie. Tylko. Jak długo można być takim oddanym sprawie działaczem, który najczęściej musi zarobić na siebie gdzieś indziej – więc nie ma czasu, energii, a i entuzjazmu mu nie starcza, najczęściej ze zmęczenia. Może ktoś to za nas zrobi?
Więc wracając do tej bańki, powinniśmy się otworzyć na ‘innych’ nie koniecznie przechodząc do ich obozu, ale przynajmniej, aby wiedzieć co w ich trawie piszczy. Sama jestem tutaj winna, bo niestety z moimi kolegami ze studiów zerwałam kontakty, po tym, jak mnie zaczęli straszyć nowym ‘kulturkampf’, kiedy dowiedzieli się, że nie podzielam ich liberalno lewackich poglądów. Nie podzielałam nigdy, tylko w młodości to było tak jakby mniej ważne. Zerwałam z nimi kontakt, przestałam kolegować na forach społecznościowych. Jednym słowem uporządkowałam świat według siebie – wszyscy dookoła kibicowali tej samej drużynie. I nawet nie wiem co się dzieje po drugiej stronie.
Przestrzegam przed takim jednostronnym światem bez braku połączenia z rzeczywistością. Teraz po drugiej stronie mam też takich, którzy za najbardziej śmieszne uważają wyśmiewanie się z czyjegoś wyglądu – kaczor jest ich ulubioną postacią. I hi, hi, ha, ha z tego powodu. Już mi się im chce napisać, żeby popatrzyli do lusterka, ale jak to zrobię to mnie zidentyfikują i skreślą z grupy, i już nie będę miała wglądu w to kim naprawdę są.
I tu wkraczamy w obszar inwigilacji, czyli podsłuchu przez elementy z innej grupy. Ale to już temat na następny, bardzo interesujący felieton o tym jak osiągnąć to co się chce bez wojny i rewolucji?
No przede wszystkim należy znać przeciwnika, i rozumieć jego grupowe zachowania. Stąd potrzeba coraz bardziej rozbudowanej siatki dywersyjnej (szpiegów, specjalistów, agentów wpływu, etp). Kto ma taką władzę, żeby zabraniać publikowania (cenzura zgodnie z czyimi regułami?) strony na mediach społecznościowych prezydentowi US, czy niektórych artykułów z tygodnika Goniec?
Ktoś kto wie, że takie informacje mogą być groźne dla nich – czyli dla kogo?
Te czasu, kiedy w komunizmie zasada, gdzie się zbiera trzech to jeden donosi, już przeszły na wyższy poziom dojrzałości organizacyjnej. Chodzi o to, aby tych trzech myślało i zachowywało się tak jak chcemy.
To dlatego Marsze Niepodległości są solą w oku liberalno lewicowych polityków EU (także niektórych polskich eurodeputowanych), bo pokazują zupełne fiasko urabiania na modłę bezmyślnej papki Polaków. A tu proszę, po tylu latach wysiłków, i po tylu nakładach, Polacy z całej Polski zbierają się w Warszawie (na własny koszt), z prostego powodu, bo się cieszą, że mają swoje państwo. A powinni.. Powinni się cieszyć, że są Europejczykami pod rządami centrum niemieckiego zakamuflowanego w Unii Europejskiej.
Nota bene, kryzys covidowy, odsłonił prawdziwe twarze przy okazji rozdziału szczepionek, zadał śmiertelny cios jedności unijnej, na rzecz interesów narodowych. Ale o tym, i o sklasyfikowaniu długotrwałych problemów pocovidowych w przyszłości. Na dzisiaj, przyrzekam sobie, że skoro tylko restrykcje zostaną zniesione i kwarantanna przestanie obowiązywać, moim pierwszym wyjazdem do Polski będzie na Marsz Niepodległości. Pomaszeruję z flagą polską, i z kanadyjską. Jako Kanadyjka uważam, że Kanada jest narodem, stworzonym inaczej i w innym procesie historycznym niż naród polski, ale jest. I nic nie stoi na przeszkodzie cieszenia się z faktu narodowej państwowości i Polski, i Kanady. I nasz premier Justin Trudeau nie będzie miał nic tutaj do gadania i przekonywania, że jesteśmy pierwszym ponadnarodowym państwem. To jest tylko jego opinia. A ja do jego bańki informacyjnej nie należę. Podobnie jak nie należę do tej promującej polskie orły z czekolady.
Alicja Farmus
Toronto, 8-my luty, 2021