-Dajcie już spokój – lepiej nie gadajcie, żeby was tak jak Kokunichę nie zabrali. Wielga się osoba z tej naszej Kokuczki zrobiła. Oficyjerem jest i mówili, że na kogo ślepie obróci to jakby go śmierć szturchła.
-Kokunicha diablica była, że gorszej nie trzeba. Wprzódy chłopa uśmierciła, potem Józką orała, aż w ostatku sama została… Jeno z Walkiem. Zabrali ją, ale tak po prawdzie to kto wie za co – może wróci…
-Gdzie tam wróci! Pytacie za co? A to nie słyszeliście jak pysk wydzierała, że jak te przejezdne chłopaki nie powieszą „kociej wiary” to ona takie porządki i ich cały kumunizm w d… ma?
I rzeczywiście tak było, ale nikt wtedy nie przywiązywał do tego wagi. Jak się jednak teraz okazywało, dla kogoś to było ważne. Może dla gorliwych zetempowców?…
-Co tam gębe strzępić – stara Kokunicha, psica była, to ją i zabrali – szkoda czasu, na gadanie, a nasza „kocia wiara” porzundny człowiek był i jest i uczyć się nam od niego, a nie pyskować – zakończyła ostro wielka Hanka Kulikowa.
Może niektórym nie całkiem to w smak było, ale nikt nic nie powiedział, bo Hanka silna była jak niejeden chłop, prędka jak znarowiona kobyła i nie lubiła jak się jej ktoś przeciwi.
Ta niewinna rozmowa przy młocce zwróciła co poniektórym uwagę, że w gruncie rzeczy to nikt nie wie za co Kokunichę wzięto do Rzeszowa. Z początku uważano, że Józka, czy raczej major Prudnikowa mści się w najoczywistszy sposób za przeszłość, za złe traktowanie i poniewierkę jakiej doznała za młodych lat, ale teraz uświadomiono sobie, że to chyba nie może o to chodzić. Także i to co mówiła Hanka Kulikowa nie bardzo się ludziom w głowach mieściło.
Żeby nie można już było niczego powiedzieć?! Żeby stara baba szła do kryminału za to co w głupiej złości wykrzyczała?!
O, to było coś nowego! To było nieznane i groźne. Wyglądało bowiem na to, że ta nowa władza jest nieobliczalna i nieprzewidywalna, a w takim razie nikt nie mógł się czuć bezpieczny.
Byli jednak i tacy, którzy wiedzieli więcej, ale nie mówili, bo wspominanie nie leżało w zwyczaju. Zwłaszcza gdy dotyczyło spraw, o których chciano zapomnieć. A takich spraw było sporo.
Tylko jeden chłop, kończąc obiadową przerwę i ruszając z powrotem do młocarni mruknął:
-Iiii, co tam gadać – samo się babsko doigrało – nie trza jej się było pchać w nie swoje sprawy…
I ta uwaga też była wieloznaczna i dalej nikt nie wiedział co i jak ze starą Kokunichą było. Być może jedyną osobą, która znała odpowiedzi na te pytania był Wiktor Ullman, ale nikt nawet nie pomyślał żeby go o to pytać.
Pana Eustachego Dornickiego – byłego właściciela miejscowego majątku ziemskiego – aresztowano w dwa tygodnie potem. W tym przypadku, domyślano się trochę dlaczego, bo Dornicki jako były „pomieszczik i krwiopijca” był pod baczną obserwacją, tym baczniejszą, że rok wcześniej wrócił z syberyjskiej niewoli.
Ludowa władza nie patrzyła łaskawym okiem na takich jak on.
W każdym razie, w połowie września 1948 roku w zruinowanym dworze Dornickich zjawił się milicyjny patrol. Sierżant Szczuka był nawet jakby przepraszający, ale aresztowanie jest zawsze aresztowaniem i nawet przy różnych uśmiechach i gestach współczucia pozostaje strasznym wstrząsem – tym większym, że pan Eustachy wiedział już czym to grozi.
Zrozpaczona pani Dornicka nie wiedziała co robić, do kogo się zwrócić o pomoc i wydawało się, że świat się wali i ziemia usuwa spod nóg.
Tak mało nacieszyła się mężem od czasu gdy po paroletnim pobycie w niewoli rosyjskiej wrócił w 1947 do domu.
W międzyczasie – bez jego udziału – odbyła się parcelacja majątku, która zostawiła Dornickim resztówkę z dworem i paroma gospodarczymi zabudowaniami. Cały czas wisiała nad nimi groza wysiedlenia do innego województwa, bo takie rzeczy praktykowano wobec byłych obszarników, ale ktoś czy coś spowodowało, że ich nie niepokojono.
Co to było – nie wiedziano. Może przeoczenie w biurokratycznej machinie nowobudowanej administracji, może wpływ jakiejś wysoko postawionej osoby – nikt nie wiedział.
Pan Eustachy wrócił z bolszewickiej Rosji tak zmarnowany, że trudno go było poznać. W swoim czasie postawny, pełen życia i energii człowiek, który prowadził wzorowy majątek, polował i jeździł konno, zjawił się z wygnania jak ludzki strzęp. Katorgę „na tyłach Rosiji” przeszedł ciężko, ale co było najważniejsze – wrócił.
Teraz – w rok po powrocie – wzięto go ponownie!
Pani Dornicka łamała sobie głowę co robić, jak pomóc i jak wydostać męża ze szponów bezpieki, ale nie mogła trzeźwo rozumować. Jej dotychczasowy świat zawalił się po zakończeniu wojny kiedy zrozumiała, że nie ma już powrotu do dawnego porządku. Od tego czasu minęło niecałe trzy lata i cały ten czas żyła w jakimś oszołomieniu rozpaczliwie czekając na męża, o którym miała tylko jedną, niesprawdzoną wiadomość, że pracuje przy wyrębie lasu nad Obem na Syberii.
-Gdzie jemu do takiej pracy – powtarzała setki razy – toż zemrze biedaczek wśród tej bolszewickiej dziczy! Zemrze i nawet nie dowiem się gdzie jego grób!
Mimo tych obaw w lecie 1947 doczekała się daru z nieba! Pan Eustachy zjawił się w domu! Co to była za radość!!!
A teraz wszystko waliło się znowu! Już nawet płakać nie mogła.
W takim, niemal beznadziejnym stanie spotkała się z proboszczem Nogą, który nie tylko dla Dornickich, ale dla bardzo wielu był przyjacielem i powiernikiem. Od niepamiętnych lat był kimś, do kogo udawano się w kłopotach, rozterkach, bólu i w czasie podejmowania życiowych decyzji. Był tam gdzie go potrzebowano, ale bez narzucanie się.
Od przeszło pięćdziesięciu lat trwał na swoim proboszczowskim posterunku niosąc radę, napomnienie, dobre słowo i niejednokrotnie realne wsparcie.
Tradycją było, że spędzał wigilie Bożego Narodzenia i Święta Wielkanocne u państwa Dornickich.
Jednym słowem był przyjacielem!
Dla pani Dornickiej miał taką radę:
-Szanowna pani dobrodziko, tu trzeba działać delikatnie i skutecznie.
-Słyszała pani zapewne o tym, że nasza dawna parafianka – Józia – pasierbica tej Kokunichy z Jaworówki – pracuje obecnie w bezpiece. I jak mówią – dużo może.
-Był czas, że nasz pan Ullman pomógł jej w wyjeździe czy ucieczce i kto wie – może nawet ułatwił dalszą drogę. Trzeba nam iść do niego i prosić o pomoc. Prawda, że to oryginalny człowiek, inny religią i zachowaniem, ale na pewno kryształowy.
Pamięta pani ile dobrego zrobił dla pogorzelców? A ja do tego dodam, że wiele razy pomagał innym. Zawsze po cichu, żeby nikt nie wiedział. Był czas, że posługiwał się także i mną, ale o tym mówić nie mogę.
-Idźmy do niego, bo jeśli ktokolwiek może wyrwać pani męża z tych bolszewickich pazurów – to on!
Pani Dornicka patrzyła na dobrego księdza jak na zbawcę…
-Zanim to jednak zrobimy pomódlmy się razem do Boga naszego miłosiernego, który nigdy nas nie opuszcza w żadnym strapieniu i wierzmy, że mąż pani dobrodziki wróci do domu! Do swoich!
I dobry ksiądz ukląkł na ziemi, a pani Dornicka koło niego i modlili się razem patrząc na dalekie wzgórza pokryte czerwieniejącym bukowym liściem i ciemną, prawie czarną barwą sosen i świerków. Klęczeli na środku długiej alei grabowej, która szła od plebanii i dochodziła prawie do rzeczki, gdzie w małej altance stała ławeczka, na której zwykle siadywali księża odmawiając swój codzienny brewiarz.
Rozdział 4
Ullman
To prawda, że Wiktor Ullman był dla ludzi prawie niewidoczny, ale byli tacy, którzy go znali. Nie mówili jednak o tym, bo jakoś niezręcznie jest mówić, że korzystało się z czyjejś pomocy, a o to właśnie najczęściej chodziło.
W powojennych latach wielu było potrzebujących. Powstała nawet grupa chodzących po domach „dziadów”, którzy pukali i prosili o wsparcie. Każda pomoc była dobra. Pół kilo cukru, bułka, dwa złote czy parę jajek, wszystko było przyjmowane z ochotą. Wśród wielu, rzeczywiście biednych „dziadów”, byli także nawet dość zamożni, którzy z proszenia zrobili sobie dodatkowe źródło dochodów. Z biegiem czasu „dziadów” było coraz mniej, aż wreszcie – chyba na początku lat sześćdziesiątych – znikli zupełnie.
„Dziady” wiedziały co, kto i ile daje i zależnie od tego budowały swoją marszrutę po domach i gospodarstwach.
Dom Wiktora Ullmana miał wśród nich doskonałą opinię.
Żaden „dziad” nie odszedł spod jego furtki z pustymi rękami.
Paromiesięczna historia pomocy pogorzelcom też przybliżyła miasteczkowej społeczności tego skromnego, trzymającego się na uboczu człowieka, ale nawet wtedy nikt z przebywających w jego gospodarstwie ludzi nie mógł powiedzieć, że go poznał.
Jego powierzchowność, sposób bycia i mówienia stwarzał dystans. Są tacy ludzie. Niektórzy nazywają to oziębłością, ale w przypadku Ullmana było jeszcze coś innego, a mianowicie to, że nie był Polakiem. I to się czuło. Mimo całego życia spędzonego w Kraju, był cudzoziemcem. Po polsku mówił bez zarzutu, ale z wyraźnie słyszalnym akcentem. Jego „r” i „h” było wymawiane gardłowo – inaczej niż wymawiają Polacy.
Państwo Dorniccy znali się z nim od dawna, ale w istocie rzeczy, nie była to znajomość wyrażana w bywaniu i częstych kontaktach. Po prostu wiedziano o sobie, ale wspólne spotkania należały do rzadkości.
Po dość tajemniczym wyjeździe czy raczej ucieczce Kokuniszej pasierbicy w 1932 roku, pan Dornicki, słysząc pogłoski o pomocy udzielonej jej przez Wiktora Ullmana, złożył mu wtedy wizytę.
Sprawa była dość głośna, stara Kokunicha szalała, więc pan Dornicki – z czystej ciekawości – poszedł zasięgnąć wieści „u źródła”. W sumie nic z tego nie wyszło i okazało się błędem, bo Ullman zignorował pytania o ucieczkę Józki, podał coś do picia i zaczął mówić o zbiorach. Pan Dornicki trochę się nastroszył i nawet zawstydził, że pytał o sprawy, które do niego nie należały. Niefortunność wizyty ochłodziła nieco wzajemne kontakty.
Dużo lepsze relacje z „domem za żywopłotem” miał za dawnych czasów, ojciec pana Eustachego – pan Marcin Dornicki, ale to było jeszcze za „austriackich czasów”. Swoją drogą nawet wtedy wzajemne wizyty były dość rzadkie.
Mając to wszystko na uwadze, pani Dornicka – mimo rozpaczliwej sytuacji – czuła się ogromnie niezręcznie. Musiała iść do prawie nieznajomego człowieka z prośbą o ratunek. Nie była przyzwyczajona do proszenia – to na pewno. Zawsze żyła w warunkach, które otaczały ją jakby kokonem, w którym nie było zbyt wiele miejsca na pokorne proszenie. Najpierw dzieciństwo na dalekim Wołyniu, potem szczęśliwe życie pod opieką męża…
Teraz nastąpiła tak dramatyczna zmiana, że pomimo dojrzałego wieku, doprawdy nie wiedziała jak się zachować. W każdym razie z jednego zdawała sobie bardzo jasno sprawę – a mianowicie z tego, że gotowa jest na przyjęcie upokorzenia – byle tylko pomogło to jej ukochanemu mężowi.
Z probostwa do domu Wiktora Ullmana był kawałek drogi, ale pani Dornickiej potrzebny był taki spacer osłodzony spokojną rozmową z księdzem, która działała na nią jak balsam, łagodziła ból i uspokajała nerwy.
Szli nieśpiesznie, bo stary ksiądz miał po osiemdziesiątce, a pani Dornicka też przeszła już była południe dni swoich.
Dzień był piękny, wrześniowy i chociaż jeszcze całkiem ciepły to czuło się już nadchodzący jesienny chłód, który wieczorami wyziębiał prawie do przymrozku.
Szli koło kościoła. Wokół jego wież i dzwonnicy krążyły kawki i wrony nawołując się i opowiadając sobie jakieś ptasie wydarzenia, a z pól słychać było porykiwanie bydła, które statecznie wracało do obór. Widać było dymy z ognisk, palonych z naci kartoflanej i w powietrzu był spokój i odpoczynek.
Czuło się jesienny smutek, melancholję i żal za minionym.
Jak pisał Wincenty Pol:
„Cicho, chłodno, jakoś smętno,
Czule, rzewnie i pamiętno,
Bo wianuszki dawno zwite,
Wielkie prace odprawione,
Wielkie burze juz przebyte,
Wielkie bóle ukojone.”
Akurat w przypadku pani Dornickiej te bóle nie były jeszcze ukojone, ale idący obok stary ksiądz był dziwnie spokojny i zdecydowanie powtarzał:
-Proszę porzucić troski – łaskawa pani – pan Ullman nigdy mnie zawiódł i tym razem na pewno pomoże. Proszę mi wierzyć, że kto jak kto, ale on sprawi, że pani mąż wróci!
Doprawdy trudno było pojąć na jakich podstawach cała ta proboszczowska pewność się opierała, ale pani Dornicka – w swej kobiecej przenikliwości – domyślała się, że w kontaktach księdza z „kocią-wiarą” jest coś co daje mu wiarę w pomyślność załatwienia tej arcytrudnej sprawy.
Tuż przed furtką domu Ullmana panią Dornicką ogarnął niepokój.
-Boże, co ja robię? Co to za człowiek? Jeśli ma takie kontakty z bezpieką, to jaki sam jest?
Ale to był tylko moment. Zła chwila. Ksiądz Noga był tuż, tuż. Czuł co się ze starszą panią dzieje, więc dotknął delikatnie jej ramienia.
-Proszę być bez obawy droga pani – to dobry człowiek.
Czekali dłuższą chwilę zanim stary zamek zachrobotał i Józio Niemowa otworzył. W oddali – bo od furtki do domu prowadziła dość długa różana alejka – stał na werandzie pan Ullman we własnej osobie. Nie podchodził, tylko czekał oparty jedną ręką o słup podtrzymujący dach werandy.
Alejkę tworzyły dwa szpalery jadalnych róż, z których w galicyjskich domach, robiono konfiturę. We dworze Dornickich bardzo ją sobie ceniono i używano do nadziewania rogalików, ale tu – widać było – że nikt tego nie robi, a opadłe płatki zalegają ziemię. Mimo przygnębienia i zgryzoty Pani Dornicka patrzyła na to z niejakim żalem, bo nie lubiła marnotrawstwa, ale jednocześnie domyślała się, że w starokawalerskim gospodarstwie nikt sobie takim rzeczami nie zawraca głowy.
Miała w tym trochę racji, ale tylko trochę, bowiem na cienistej, szerokiej werandzie zobaczyła cały szereg wielkich gąsiorów z jakimiś nalewkami, które dojrzewały w zacienionym cieple. Widać było, że ogrodniczo-kuchenne zainteresowania szły w tym domu w nieco innym kierunku niż we dworze.
-Nie ma tu kobiecej ręki – pomyślała pani Dornicka – o nalewkach się pamięta, ale o konfiturach zapomina!
I cichutko westchnęła.
A gospodarz, który „zapominał o zbieraniu płatków róż i robieniu pysznych rogalików, a nastawiał owoce na nalewki”, stał na werandzie i czekał.