Z babcią Antoniną wędrowałyśmy, ja i siostra, kilkakrotnie na odpust „Podniesienia Krzyża” do Mogiły, przypadający 14 września. Tramwaj wtedy dojeżdżał tylko do dworca, dalej szłyśmy pieszo podśpiewując sobie pod nosem. W połowie drogi przysiadałyśmy w przydrożnym rowie i zajadałyśmy nieodmiennie drożdżowy placek ze śliwkami, który do dzisiaj wiąże się w mojej pamięci właśnie z babcią i tamtymi wędrówkami. W adwencie z babcią chodziłyśmy o świcie na roraty.
W domu babci panował zawsze patriotyczny nastrój, były czasy zaborów. Ludzie odczuwali tęsknotę za utraconą ojczyzną i bardzo cenili pamiątki narodowe. Z najdawniejszego mieszkania babci, na które patrzyłam oczami małego dziecka, zapamiętałam dwa obrazy historyczne. Jeden przedstawiał wjazd króla Sobieskiego do Wiednia. Był duży, kolorowy, podpisany Walery Eljasz. I tenże Walery Eljasz był dla mnie i mojej siostry natchnieniem do uklecenia pierwszego w życiu wierszyka:
Walery Eljasz miał dużo córek,
Zofię, Marylę, Annę i Urszulę.
Nie wiem dlaczego tak, ale właśnie tak to brzmiało. Drugi obraz był bardzo ponury. Nosił podpis Kościuszko w Solurze. Widać było jakieś łoże, robił smutne wrażenie. Prócz tego było w mieszkaniu babci popiersie prawie naturalnej wielkości, również Kościuszki, a z opowiadania mamy wiem, że dawniej jako odpowiednik było także drugie popiersie Mickiewicza. Kuzyn mojej matki, Piotr Florczyk, pomagając kiedyś przy porządkach swojej kuzynce Walerii (została potem jego żoną) wygłaszał do tego popiersia szumny wiersz i przy okazji rozbił go. Odtąd Kościuszko nie miał pary. Wśród starych rodzinnych szpargałów znalazłam zbiór wierszy patriotycznych przepisywanych ręcznie, jedyny zachowany rysunek brata mamy, Tadeusza, przedstawiający polskich Ułanów, którzy dawno nie istnieli, ale wspomnienia ciągle ich wskrzeszały. Z mebli pamiętam rzeźbione fotele pokryte zielonym pluszem, do tego misterny stoliczek, szafę (jak się później dowiedziałam, Biedermeier, wtedy nie znałam się na tym), komodę i przedziwny sprzęt do spania zrobiony z gęstej siatki drucianej, który można było przesuwać na kółkach, a gdy się go złożyło i nakryło, stawał się dużym fotelem z poręczami. Myślę, że ten właśnie mebel był powiewem nowoczesności w babcinym mieszkaniu.
Babcia ubierała się zawsze po dawnemu. Nie nosiła kapeluszy, ale specjalne nakrycia głowy, nie czepce, jakie widzę na fotografii mojej prababki, tylko coś w rodzaju toczka wiązanego pod szyją. O świeżość tego nakrycia głowy dbała zawsze ciocia Walercia i zawsze był odpowiedni do pory roku. Gdy wychodziłam za mąż dostałam od babci jedwabną, czarną spódnicę, którą przerobiono na mnie i wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, jaką okazałą kobietą była babcia, a my znaliśmy ją jako staruszkę.
Pamiętam serwis stołowy z deseniami fiołków, małe świeczniki noszone na dłoni (nie było elektryki) i wielką, metrową figurę Matki Bożej, którą nie wiem, czy babcia, czy jej matka przyniosła pielgrzymując pieszo do Częstochowy. Z pamiątek pozostał mały świecznik mosiężny, kowany z żelaza korkociąg, srebrny kieliszek, którego dno stanowi 2 zł z Powstania Listopadowego i ten zeszyt z wierszami Acha. Nad łóżkiem Babci wisiał do końca jej życia wizerunek św. Antoniego przemawiającego do zwierząt. Stara rama mozaikowa jest chyba od tego obrazu.
Mieszkaliśmy w domu babci, więc jakkolwiek do końca życia była samodzielną gospodynią i miała swoje mieszkanie, często przebywała u nas. Stąd wrosła głęboko w nasze życie. Gdy byłyśmy z siostrą dorosłe, znała wszystkich młodych ludzi, kolegów brata, przewijających się przez nasz dom. Nie mieszała się do naszych rozmów czy zabaw, a tylko przesuwając się przez pokój obserwowała obecnych. A znała się na ludziach. Pewnego dnia jednego z nich wskazała mi z poufną radą „wybierz tego, to bardzo dobry człowiek”. I nie zawiodłam się idąc za jej radą.
Przy babci przesiedziałam wiele godzin w czasie jej ostatniej choroby (zapalenie stawów) trwającej ponad trzy miesiące. Byłam już wtedy dorosła i ona, osiemdziesięcioletnia staruszka, w długich rozmowach opowiedziała mi całe swoje życie, które mogłoby być treścią ciekawej, chwilami bardzo tragicznej powieści, ale w której byłoby dużo serca, dobroci, wyrozumiałości dla ludzkich wad i przebaczenia. W jej wspomnieniach z dzieciństwa słychać było echa powstania styczniowego (stryj Teofil poszedł do powstania), a potem w życiu panowało hasło pozytywistycznej pracy od podstaw według dewizy „módl się i pracuj”. W chorobie wykazała wielki hart ducha i głęboką wiarę. Ze strony rodziny doznała wiele serdeczności. Nie mówię o jej rodzonych dzieciach, bo to zupełnie normalne, ale zięciowie i wnuki, wszyscy byli zawsze gotowi do obsłużenia chorej, dla której miłość bliźniego była najwyższym przykazaniem. Zmarła 12.X.1935 r., na dwa miesiące przed moim zamążpójściem. Pogrzeb babci Antoniny był manifestacją uczuć rodzinnych. Jedna z obcych uczestniczek wyraziła się o nim: „Widać było, że za tym karawanem idzie samo serce”. Babcia była bardzo kochana, ale życie miała nielekkie, a rodzinę ogromnie liczną.
Babcia i dziadek ze strony ojca, Feliksa z Kozłowskich i Feliks Kramarscy, mimo że dziwnym trafem nosili jedno imię, imienin nie obchodzili w tym samym dniu (babka 20 listopada, dziadek 31 maja). Zapamiętałam to sobie dobrze, bo przy okazjach imieninowych życzenia wygłaszaliśmy zawsze wierszem, co wymagało odpowiedniego przygotowania, a mieliśmy ambicję, aby się nie powtarzać. Pierwszy ich wnuk, mój brat Marian, otrzymał imię dziadków, Feliks, Szczęsny jako drugie.
Babka Feliksa była prawie przeciwieństwem Antoniny. Interesował ją świat, ludzie, stroje, biżuteria. Charakterystyczne było to, że gdy zdarzało się mamie zachorować na dłużej, babcia Antonina przyjmowała na siebie opiekę nad chorą i dziećmi, babcia Feliksa rządy w kuchni. Gotowała świetnie i była z tego dumna (babcia Antonina dawniej trzymała kucharki). Mówiła, że tę czy tamtą przez nią gotowaną potrawę można podać na cesarski stół. Zresztą nikt z nas nigdy nie grymasił, oprócz brata Adama, który miał odwagę do przyznania się, że mu coś nie smakuje. Specjalnością babci było ciasto zwane „butrymem”, obecne „czarno białe”, które przyrządzała w tak specyficzny sposób, że od tej pory żadnemu z wnuków nie udało się odtworzyć babcinych smaków. Drugi bardzo wspaniały przysmak to był serowiec. Na kruchym spodzie kładła masę migdałową, aby ciasto nie nabrało wilgoci od sera, który stanowił wierzchnią warstwę.
Babcia Feliksa była nieco młodsza od Antoniny i urodziła tylko troje dzieci – synów, z których jeden zmarł w dzieciństwie. Jako bardzo dobra krawcowa zwracała wiele uwagi na wygląd zewnętrzny. Sama zawsze była bardzo zadbana. Nawet w późnych latach, gdy paraliż nie pozwolił jej poruszać się o własnej mocy, z przyjemnością oglądała piękne stroje i dlatego przed balem podjeżdżałyśmy do dziadków, aby mogła się nacieszyć widokiem swoich wnuczek (jedynych, bo wnuków miała więcej). Była wybuchowa i głośno reagowała na niespodziewane podniety, w przeciwieństwie do swego męża, który był niesłychanie opanowany i małomówny. Pamiętam babci zdumienie w czasie przedstawienia „Jasełek” w ochronce na Półwsiu, w którym Marian i Janeczka brali udział jako aktorzy. Dziadziowie przyszli oglądać ich występy i nagle babcia rozejrzawszy się wśród audytorium, zdziwiła się głośno: W jakiej kaście narodu siedzimy!, bo matka babci była z domu Zamoyska.
Od tej babci dostałam pierwszy w życiu pierścionek złoty z turkusami, gdy skończyłam piętnaście lat i przeszłam do wyższego gimnazjum. Wtedy zamiast czterech poziomych pasków na mundurku na oznaczenie klasy przyszyto mi jeden zgięty: v, więc ubrana w mundurek, pierścionek włożyłam na palec i pół dnia przesiedziałam w tym stroju spoglądając raz po raz na znaczek i na pierścionek. Taki człowiek był głupi. Babcia miała dużo pierścionków i lubiła je nosić.
U drugiej babci, oprócz jednej broszki, zresztą bardzo ładnej, z zielonym kamieniem, nie zauważyłam nigdy żadnych ozdób.
Dziadzio, człowiek spokojny i zamknięty w sobie odnosił się do żony z czułością i szacunkiem, a listy, które otrzymał od niej w czasach narzeczeńskich, kazał sobie włożyć do trumny, co mu się spełniło po bardzo długim życiu, bo zmarł jako przeszło osiemdziesięcioletni starzec. Gdy otrzymałam tytuł magistra, dziadzio ofiarował mi najdroższy przedmiot, jaki posiadał: złoty, antyczny zegarek kieszonkowy, nakręcany kluczykiem, z dewizką, którą mogłam nosić jako bransoletkę. Bardzo się cieszył, że jego chrzestna córka (czyli ja) była w rodzinie pierwszą kobietą z wyższym wykształceniem.
Dziadziowie Kramarscy mieszkali w różnych miejscach w Krakowie, przy ulicy Wiślnej, przy ulicy Batorego, długie lata przy ulicy Senatorskiej 3 na parterze; na piętrze mieszkali stryjostwo. Potem stryj przeprowadził się do własnej willi na Salwatorze i oczywiście dał dziadziowi pokój u siebie. Przy likwidacji starego mieszkania znalazł dziadzio zabawną książkę z wróżbami dla młodych panien i nam ją podarował. Cóż to była za książka, nie mogę odżałować, że zaginęła. Dopiero miałybyście uciechę. Zawierała szereg pytań odnośnie przyszłości i odpowiedzi w formie wierszowanej np.
„Co robi teraz twój ukochany?”
„W swym pokoju na kanapie śniąc o tobie smacznie chrapie”.
Następne pytanie: „Jakie masz najmilsze wspomnienie?”
„Gdy nas woda niosła, a on trzymał wiosła.
Inne: „Do jakiego kwiatu jesteś podobna?”
„Jako leśne dzwonki wśród zielonej łąki”
albo „natrętna niby perz i bez pożytku też”,
albo „podobna do lilii, ozdoba familii”.
Miałyśmy świetną zabawę, coraz to komuś podsuwając tę wróżbę, nawet babci Antoninie, która była bardzo poważną matroną.
Jako pamiątkę po babci Feliksie, a raczej jeszcze po jej babci, Franciszce z Zamoyskich Kozłowskiej, mam książeczkę do modlitwy wydaną w r. 1835, w czerwonej aksamitnej oprawie pt. Officium codzienne z różnych nabożnych ksiąg zebrane, a w niej obrazek koronkowy z datą 1891 r.. Miałam również srebrną bransoletkę misternej roboty, którą podarowałam Joli.
Moja mama, Helena z Wilczyńskich Kramarska, była taka, jakiej życzyłabym wszystkim dzieciom. Ponieważ nie pracowała zawodowo mogła się nam poświęcić w zupełności. Była niesłychanie cierpliwa, zawsze pogodna, dowcipna i miała wielkie poczucie humoru, które towarzyszyło jej do końca życia i robiło z niej osobę pożądaną w towarzystwie, bo na usposobieniu jej i umysłowości lata przeżyte i kłopoty nie zostawiały śladów. Poza tym była spostrzegawcza, miała dużo taktu i szybki refleks. Dzięki temu we wszystkich z nas wzbudzała zaufanie, ale nie tylko w nas, również w naszych koleżankach i kolegach moich braci, którzy obierali ją sobie za powiernicę. Była naszą najserdeczniejszą przyjaciółką.