Kontynuuejemy druk nigdzie nieopublikowanych wspomnień – zapisu dziejów jednej polskiej rodziny, wyimka polskich losów. Tragiczna historia naszych ziem, w wielu wypadkach przerwała ciągłość międzypokoleniowych relacji, dlatego tak ważne są dzisiaj opowiadania o tym, jak było; jak było naprawdę…
Pełna życia i energii cały dom trzymała w garści, łącznie z wychowaniem dzieci. Ojciec proszony przez nas o pozwolenie na jakąś eskapadę odsyłał nas do niej ze słowami „jeżeli mama pozwoli”.
Może tak ułożyły się te sprawy dlatego, że gdy rodzice mieli czworo dzieci, wybuchła pierwsza wojna światowa i ojciec jako austriacki oberleutnant opuścił nas na cztery lata. Był na wojnie od 1.VIII. 1914 r. w kompanii sztabowej 46 dywizji strzelców i jako komendant kompanii odbył kampanię na froncie rosyjskim Lublin Iwangrod, potem na Wołyniu: Dubno Brody, a potem na froncie włoskim do 13.XI.1918 r. Otrzymał order „Signum Laudes” 29.VII.1918 r., srebrny „Signum Laudes” 5.IX.1917 r., do tego miecze 21.VII.1918.
W miejscowości XXX nad rzeką XXX, gdzie front zatrzymał się na dłużej, zbudował ojciec most nazwany mostem Kramarskiego. Mosiężną tablicę z odpowiednim napisem wmontowano w filar. Gdy armia zaczęła odwrót, ktoś wyrwał tę tablicę „Kramarski Brucke” i przyniósł ją ojcu. Jako pamiątkę rodzinną przechowuje ją Marian.
Ojciec długo wojował, więc mama przyzwyczaiła się do stanowienia o sobie i o nas i to w warunkach nienormalnych. Gdy Kraków przygotowano do obrony jako twierdzę i kazano wszystkim rodzinom oficerów opuścić miasto, kierując je do Czech, mama zdecydowała z miejsca się nie ruszać. Powołując się na samotną matkę (tzn. babkę Antoninę) wymogła na władzach wojskowych pozwolenie na pozostanie w obrębie twierdzy, a że musiała mieć dokumenty motywujące tę decyzję, postarała się o legitymacje, które potem stanowiły źródło do żartów, mając wszystkie jeden punkt zaczepienia. Babka zostawała jako właścicielka realności, mama jako córka właścicielki realności, a my jako córki i synowie i córki właścicielki realności. Na rozkaz władz porobiła wiele zapasów: cukier w głowach, wory mąki, poszewki od becików pełne suszonych rogali, a gdy pewnego dnia odwrócono rozkaz i komisje chodziły po mieszkaniach, aby zarekwirować zgromadzoną żywność, potrafiła wszystko tak ukryć, że nic nie znaleziono. No, ale miała do dyspozycji cały dom, była przecież „córką właścicielki realności”. Mama umiała upomnieć się o swoje. Zdarzyło się raz, że oficer austriacki uderzył brata Mariana; rozsierdzona mama wpadła do kwatery oficerskiej i tak mu nawymyślała od „dekowników”, że nie wiedział, gdzie się przed nią schować.
Ze swojego dzieciństwa pamiętała mama nieszczęśliwy wypadek, który z brata jej, Tadeusza, zrobił garbatego kalekę. Służąca upuściła dziecko i nikomu nie powiedziała. Wobec tajemniczych dolegliwości maleństwa babcia Antonina rozpoczęła wędrówkę po lekarzach, wreszcie przyjezdny z Wiednia specjalista stwierdził, że dziecko będzie obustronnie garbate, bo już za późno na ratunek i wtedy dopiero wydała się przyczyna.
Stąd mama miała wielki uraz przed zostawianiem nas pod opieką służącej i nigdy nie zdecydowała się na to. Wychodząc z domu prosiła o zastępstwo babcię albo któreś z rodzeństwa.
Dużo czasu poświęcała nam najmłodsza siostra mamy, ciocia Janka, wtedy panna na wydaniu. Przychodząc na dyżury rozumiała, że trzeba się nami zająć. Śpiewała nam więc romantyczne ballady, deklamowała wiersze. Wiele z nich pamiętam do dzisiaj. Jeden wiersz robił na nas specjalne wrażenie:
Róże panienkom, tulipany mężatkom,
drobne kwiatki wdowulinkom,
a pokrzywy babkom.
Pałace panienkom, kamienice mężatkom,
Małe chatki wdowulinkom, a chałupy babkom.
Do nieba panienki, do raju mężatki,
Do czyśćca wdowulinki, a do piekła babki.
Jak widać, wierszyk był niezbyt mądry, ale słuchając go odczuwałyśmy ulgę, że nasza ukochana babcia „wysoka malutka” jest wdowulinką, więc nie przypadnie jej w udziale to najgorsze.
Wiersze deklamowane przez ciocię miały przeważnie treść patriotyczną, bo jak wyżej wspomniałam, taki był babci dom. Oto jeden z nich:
Pośród stepowej, śnieżnej zamieci,
dzwonek żałosny zawodzi, jęk
W stronę Sybiru kibitka leci,
z kibitki kajdan dochodzi dźwięk.
To na Kamczatkę jedzie ofiara,
z ofiarą matka i mały syn,
Ich potępiła swawola cara,
za to, że wolni byli od win.
Mamo, mnie zimno, ja spać chcę, matko,
mamo zdejm z nóg mych żelaza te,
Mamo, gdzie jedziem, gdzie jest nasz tatko,
gdzie domek nasz, zabawki me?
Tak szczebiotało maleńkie dziecko,
matce po twarzy strumień łez ciekł,
A Kozak w dziecko patrzył zbójecko,
uderzył pletnią i „małcz ty” rzekł.
A oto piosenka na bardzo rzewną melodię:
Jedzie, jedzie rycerz zbrojny,
do dom wraca z długiej wojny,
Suknia jego krwią zbroczona,
szabla jego wyszczerbiona.
I wita go ojciec stary,
siostry mu wynoszą dary,
cieszą się nim bracia mili
i sąsiedzi się cieszyli.
Matko moja, wyjdź z pokoju,
Wszak nareszcie wracam z boju,
Ale okazało się, że matka już nie żyje:
Ach, nie mogę wyjść do ciebie,
Wszak po moim już pogrzebie itd.
Taka poezja robiła na nas niesłychane wrażenie, czuliśmy zimno dokuczające małemu, niemal łkałyśmy z żalu nad żołnierzem. Dowodem, jak bardzo to przeżywaliśmy jest fakt, że dzisiaj go pamiętam.
W listopadowe i grudniowe wieczory ciocia Janka zasiadała z nami do robienia cacek na choinkę, bo wtedy nie było baniek, drzewko ubierało się tylko ozdobami własnej roboty i łakociami. Ogromnie dużo wymyślałyśmy „łańcuchów”, taka była moda. W jednych domach zwisały w formie festonów, w drugich od czubka w dół. Pierwsze bańki dostaliśmy w paczce od ojca, wyrób austriacki, z jego wojennej choinki w sztabie i długo, długo cieszyliśmy się nimi.
Ciocia Janka była zawsze elegancko ubrana. Pracowała w biurze, ale tylko do zamążpójścia. Pamiętam ją w dzień oswobodzenia Krakowa w październiku 1918 r., jak wpadła do nas opowiedzieć wrażenia z wypadków w rynku, pełna radości, rozentuzjazmowana, nie zauważyła wcale, że zgubiła ogon od pięknego lisa narzuconego na ramię. Przepadło.
Ciocia zabierała nas na zwiedzanie wystaw, robiła dla nas drobiazgi szydełkiem, wreszcie dostarczyła wielkiej atrakcji wychodząc za mąż.
To było pierwsze wesele, w którym uczestniczyłam. Miałam wtedy siedem lat; na ślub mnie wprawdzie nie zabrano, odbywał się późnym wieczorem, ale samo oglądanie pary młodej, prawdziwie pięknej i ślicznie ubranej (ciotka była urodziwa, zgrabna, smukła i wysoka, pan młody przystojny i wesoły), oglądanie prezentów ślubnych, toż to była uciecha. Widok klęczącej na progu pary przyjmującej błogosławieństwo rodziców, widziany oczami dziecka na zawsze pozostał mi w pamięci. Ciocia miała już wtedy tylko matkę, pan młody tylko ojca; oboje kreślili krzyż nad głowami klęczących ze słowami: „Bez Boga ani do proga”. Potem oglądaliśmy prezenty. Najwięcej zachwyciła mnie srebrna cukiernica napełniona czekoladkami, jak to dzieci, ciągle łakną słodyczy.