Jedna z kobiet krzyknęła, słychać było czyjś jęk i cichy szloch.
A Kokunicha siedziała wyprostowana z szeroko otwartymi, pełnymi dzikiego przerażenia, oczami.
Kobiety trwały na klęczkach jak skamieniałe. Nawet Hanka zsunęła się na ziemię.
W tej ciszy Kokunicha krzyknęła rozdzierająco:
– Przebacz mi!!! Wiktor!!!
I prawie w tej samej chwili padła martwa na poduszki.
Paraliżująca groza wypełniła izbę, chałupę i wszystkich zebranych. Kobiety już nie klęczały, ale z twarzami w dłoniach leżały pokulone na klepisku.
Dopiero po jakimś czasie, Hanka pierwsza otrząsnęła się i drżącym głosem zaintonowała – najpierw „Wieczne odpoczywanie racz jej dać Panie”, a potem jeszcze „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”.
I chociaż tę drugą modlitwę śpiewano zwykle dopiero na pogrzebie, gdy kondukt wychodził z kościoła i szedł na cmentarz, to tutaj strwożone kobiety same już nie wiedziały jak się mają modlić, bo tak wyraźnej obecności śmierci nigdy jeszcze nie zaznały.
Powoli jednak zaczęły przypodnosić się z klęczek i poprawiać chustki.
Hanka szturchnęła Weronkę i razem zaczęły się krzątać koło zmarłej, a Walek poszedł do sąsiadów radzić się co dalej robić, bo przecież prom nie chodził i księdza nie było.
Wieść o śmierci Kokunichy rozeszła się z szybkością stepowego pożaru. Kobiety prześcigały się w pełnych trwogi relacjach, dodając tu i ówdzie swoją ocenę i opisując Kokuniszą śmierć w bardzo ubogacony sposób. Już na drugi dzień w Jaworówce krążyło kilka różnych wersji śmierci Kokunichy. Jedna straszniejsza od drugiej.
Ludzie gadali po chałupach, dodając coś od siebie i wspominając jakieś inne, niby podobne zdarzenia i okoliczności.
Jedni statecznie kiwali głowami i mówili to co się zwykle w takich przypadkach mówi, że „śmierć nie wybiera”, że „każdemu taka droga pisana” i że „szkoda kobity”, a inni szukali sensacji.
Komentowano też ostatnie jej słowa, ale akurat te zostały bardzo różnie zapamiętane.
Kobiety, które tam były ogromnie różniły się między sobą w relacjach. Były takie, które przysięgały, że widziały „bladą panią z kosą w ręku”, były inne, które trwożliwym szeptem mówiły, że „taki chłód po izbie poszedł, że aże mnie zamróz chycił i jenom na gromnicę patrzała co by mnie Panienka Przenajświętsza przed kostuchą broniła!”, a jeszcze inne, konspiracyjnie szeptały, że Kokunicha krzyczała „Wiktor, Wiktor – ja ciebie zawdy kochała!”, ale akurat temu nie dawano żadnej wiary.
Tylko stary Kulik – teść Hanki – który już w gospodarstwie nie pracował i po pracowitym życiu odpoczywał pod piecem, słysząc to, wyjął fajkę z ust i mruknął:
-A tam, głupie baby pletą co chcą, a gdzie im do Kokunichy?! Za młodu to była dzieucha – uuu!
I uśmiechnął się trochę figlarnie, a trochę zagadkowo, bo widać coś mu się przypomniało, ale nic więcej nie powiedział, tylko fajkę trochę smakowiciej ssał i dymem dmuchał.
Prom ruszył trzeciego dnia rano i pierwszym powrotnym kursem przywiózł młodego wikarego, który ofiarował się wyręczyć wiekowego proboszcza Nogę i pochować zmarłą Kokunichę.
Wtedy też wiadomość o śmierci Kokunichy dotarła do miasta i okolic po lewej stronie rzeki. Dotarła w paru wersjach i nikt nie wiedział, która jest prawdziwa. Pierwszą naturalnie podał już na przeprawie Bolek Wrąć, który obsługiwał prom. Jeszcze nie dobił do brzegu, a już wołał do zebranych na pomoście:
– Kokunicha pomarła! Gadała, że cuś tam z „kocią wiarą” miała…
I w takiej pokręconej wersji wiadomość przekazywano dalej i dalej, a że akurat była środa i na rynku odbywał się cotygodniowy targ, więc ludzi było co niemiara i plotka nabierała coraz nowszych kolorów.
Kokunicha była powszechnie znana – tak zresztą – jak i inni, zasiedziali mieszkańcy miasta i okolic. Wiadomość o jej śmierci przyjmowano różnie, ale przeważał żal. Mówiono o tym ściszając głos, bo bano się wszechobecnych oczu bezpieki.
Mówienie o tym, że kobieta umarła w wyniku pobytu w rzeszowskim więzieniu mogło być przez kogoś źle odczytane i spowodować aresztowanie. Może faktycznie strach miał zbyt wielkie oczy, ale wolano na zmine dmuchać.
Nawet ci zawadiacy, którzy jeszcze nie tak dawno wygrażali, że „oczyszczą Polskę z komunistów” przycichli i przycupnęli, bo zdążyli się zorientować, że nowa władza nie ma poczucia humoru i potrafi zabić.
To była nieduża społeczność, gdzie wiedziano jak kto siedzi. Gospodarskie rodziny mieszkały tu od pokoleń i gdyby ktoś pokusił się o ułożenie ich genealogii, to kto wie może doszedłby nawet do jagiellońskich czasów.
Gospodarki przekazywano z pokolenia na pokolenie, żeniono się między sobą i w okolicy i w ostatecznym rozrachunku wszyscy byli ze sobą jakoś spokrewnieni czy spowinowaceni. Stąd też, od niepamiętnych czasów, utarł się określony sposób wzajemnych odnoszeń.
Młodsza kobieta mówiła do starszej „ciotka”, starsza do młodszej po imieniu, a chłopak do starszego „wy”.
Co innego w miasteczku, gdzie też były z dawien dawna ustalone zasady miejscowego „savoir vivre’u”. Poza wszystkim to była Galicja i nigdy nie zapominano o tytułach, nawet tych najwątlejszych i najdawniejszych. Jeśli więc ktoś, kiedyś był przez parę miesięcy, powiedzmy, naczelnikiem poczty był tak już tytułowany do końca dni swoich.
O ile jednak tak na wsi jak i w miasteczku wszystko było jasne, to w kontaktach pomiędzy tymi dwiema grupami już wcale jasne nie było i stosowano dość dziwną mieszaninę, która wyglądała mniej więcej tak:
„Czy Szymon przyjdą do mnie w sprawie tych desek?”
Albo
„Weźmie te jajka?”
Albo:
„Może przywiozą mi te kartofle?” co odpowiadało pytaniu „czy może mi pan przywieźć te kartofle?”
Osobą, która wyjątkowo dobrze orientowała się w zasadach tej „etykiety”, był miejscowy aptekarz – Franciszek Frey, który w ciągu pięćdziesięciu lat widział zza kontuaru swojej apteki niejedno i był powiernikiem wielu sekretów. Cóż się dziwić – aptekarza, podobnie jak adwokata czy lekarza obowiązywała zawodowa tajemnica.
Apteka „Pod św. Jakubem”, należała do rodziny Freyów od niepamiętnych czasów i była jedyną apteką na wiele kilometrów dookoła. Tak ona jak i Freyowie byli stałą częścią krajobrazu.
Ludzie przychodzili do apteki od zawsze i nie tylko po lekarstwa, a panu Franciszkowi wierzyli bardziej niż „dochtorom”. Coś w uchu strzykało, bolały stawy, gniotło w brzuchu albo dziecko dostało odry – wszystko to zbiegało się w aptece.
Wieść o powrocie Kokunichy z rzeszowskiego UB była w odczuciu pana magistra prawie cudem. Szczegółów dowiedział się od Kokuniszego pasierba – Walka, który zaraz na drugi dzień po jej powrocie przybiegł do apteki po radę. Pan Franciszek dał maści na rany po oparzeniach, jakieś tabletki, zioła na napary i bandaże. Radził pójść do lekarza, ale Walek nawet słyszeć nie chciał..
-Co tam dochtór, tylko ją chorszą zrobi i jeszcze pieniądzów będzie chciał!
Rozdział 6
Dawid i Betszeba
W jakiś czas po tej Walkowej wizycie w aptece, pan Frey spotkał się na przyjacielskim brydżu z przyjaciółmi i jeszcze przed rozdaniem kart wywiązała się rozmowa:
-Słyszeliście zapewne, że Kokunichę wypuścili? – zaczął pan Dornicki.
– Zmaltretowaną i poranioną! Co też to UB wyprawia! – wykrzyknął Franciszek Frey.
-Ależ panowie – na miły Bóg – ciszej, bo dzisiaj to i ściany uszy mają – powiedział półgłosem inżynier Sakowicz, właściciel miejscowej elektrowni.
-Bez obawy, drogi inżynierze, bez obawy – odparł pan Dornicki – póki żyję, w moim domu, będzie można mówić prawdę, a co jest prawdą to wiem, bo sam tam u nich siedziałem i gdyby nie ksiądz prałat i pan Ullman to bym może już nie żył.
Ksiądz Noga uśmiechnął się łagodnie.
-Bóg pana wyratował drogi przyjacielu. To prawda, że dobrą wolą i koneksjami naszego pana Ullmana, ale nie zapominajmy, że to Bóg o wszystkim przesądza.
-Słusznie, słusznie – przytakiwał półgębkiem pan Sakowicz – ale ostrożność nie zawadzi. To straszna władza. Co i rusz nachodzą mnie w moim interesie i żądają pieniędzy! Jakieś domiary, podatki, po szafach szukają…Nie dalej jak parę dni temu wzięli – niby to na podatki – złoty zegarek mojej żony! I nie ma na nich rady! Ale co prawda to prawda – pan Ullman ma duże możliwości. Pan Bóg raczy wiedzieć skąd.
Pan inżynier Sakowicz był szczególnie ważną osobą, bo jego agregat wytwarzał prąd dla całego miasta, które wraz z okolicami, nie będąc połączone z centralną siecią elektryczną, zaopatrywane było przez tę miejscową, małą elektrownię.
Inna rzecz, że jej dni były już policzone, bo pod koniec roku miała być – wraz z wieloma podobnymi – przejęta, czy raczej zagrabiona – przez komunistyczne państwo. Póki co, działała.
Zasady zaopatrzenia miasta w energię były proste. Około dziesiątej wieczorem, pan Sakowicz parokrotnym miganiem dawał znać, że za chwilę wyłącza zasilanie i idzie spać. Potem światło gasło. Kto chciał siedzieć dłużej zapalał świecę albo naftową lampę. O szóstej rano, pan Sakowicz ponownie „puszczał prąd”.
Tak właśnie mówiono. Sakowicz „puszcza prąd”. Albo „nie puszcza”!
Bywało, że przez tę „władzę” był czasem przedmiotem niechęci czy nawet złości, ale w sumie rozumiano, że dieslowski agregat wymaga od czasu do czasu obsługi i naprawy.
„Musi być coś z agregatem, bo Sakowicz nie puszcza prądu!” – przekazywano sobie, gdy nagle ni stąd ni zowąd gasło światło.
-Tak jest – zgodził się Frey – nie ma na nich rady, bo wprowadzili terror niewidziany i niesłyszany! Kto kiedyś, za dawnych czasów, był narażony na takie szykany i bezprawie?!
A mówiąc o „dawnych czasach” myślał o tak zwanych „czasach austriackich”, do których miał nieuleczalny sentyment. Swoją drogą trudno się było dziwić. W 1918 roku miał już prawie czterdzieści pięć lat i całą młodość i kawał średniego wieku przeżył pod berłem miłościwie panującego cesarza Franciszka Józefa.
-Tak, biedna Kokunicha – wrócił do początku rozmowy pan Dornicki. Widać było, że chce o niej mówić.
-Ludzie opowiadają, że miała dziwną śmierć… Że wołała Ullmana, i zrobiła jakieś wyznanie… Doprawdy nie wiem w co wierzyć!
-Trzeba przyznać – napomknął magister Frey – że nie ma dymu bez ognia i ta wielka złość, a może nawet nienawiść jaką zmarła miała do pana Ullmana, dla wielu była dziwna. Nawet bardzo dziwna! Bo ostatecznie jak długo można trwać w złości?
-Mówiono, że Kokunisze chodziło o pomoc Józce, ale co to takie gadanie! To było dawno, a poza wszystkim dziewucha miała już swoje lata. To nie mogło o to chodzić. Z całą pewnością Ullman pomógł dziewczynie i szczerze mówiąc nie wiem dlaczego to zrobił, ale musiało w tym być jeszcze coś innego… Musiało!
Prałat Noga milczał.
Inżynier Sakowicz zamyślił się na małą chwilę, a potem zaczął jakby nieco z innej beczki:
– Wiem, że pan Ullman nigdy się do naszej sieci nie podłączył, ale ma chyba swój własny generator. Mówiono mi, że po tym wielkim pożarze Jaworówki, dzieciaki uczyły się w jego domu przy elektrycznym świetle.
– Z zawodowej ciekawości chciałem się zobaczyć jaką ma maszynę, więc poszedłem z wizytą, ale go nie zastałem. Może był, tylko nie chciał ze mną rozmawiać? Dziwny odludek, ale na pewno wartościowy człowiek.
– A co do tej historii z Kokunichą to pamiętam, że kiedy, przed Wielką Wojną przyjechałem w te strony i gdy zakładaliśmy przewody elektryczne do różnych domów słyszałem od ludzi to i owo. Właśnie o panu Ullmanie i tej Kokunisze, która miała być wtedy piękną i jak mówiono, wesołą dziewczyną…
W tym momencie prałat Noga żachnął się trochę niecierpliwie i powiedział:
– Niechżeż pan da spokój inżynierze! To stare dzieje! Kto dziś pamięta co było prawdą, a co ludzkim wymysłem. Zna pan zresztą tutejszych ludzi – szybcy są w sądach i ocenach i łatwo u nich o zmianę nastrojów.
– Zapewne ma ksiądz dobrodziej rację, ale to co wtedy słyszałem nie podlega dyskusji. Było aż nadto dowodów. Myślę, że zgodzicie się panowie ze mną.
– Księże prałacie – wtrącił pan Frey – jesteśmy tu we własnym, zaufanym gronie. Posłuchajmy.
Ksiądz Noga nic już nie powiedział, potasował karty i zaczął rozdawać.
Zwyczaj brydżowych spotkań ciągnął się od co najmniej dwudziestu lat. Raz grano na probostwie, inny raz we dworze, potem u pana Freya i w końcu w ładnym, ginącym w zieloności wielkiego ogrodu, domu pana inżyniera.
Spotkania nie były częste. Zwykle w dniu imienin jednego z przyjaciół. Cztery razy w roku. W święta nie grano. Spotykano się, ale bez kart.
Zachęcony milczącą zgodą prałata, pan Sakowicz zaczął:
– No więc wtedy, gdy tu przyjechałem, słyszałem o panu Ullmanie i to że nazywają go „kocią wiarą”, a także to, że trzyma się na uboczu.
Za powód takiego zachowania uważano wtedy rzekomy romans, jaki jakoby miał mieć z mężatką – żoną gospodarza z Jaworówki – niejakiego Staszka Kokuna. W gruncie rzeczy nikt tam niczego na pewno nie wiedział, ale mówiono, że w wyniku tego romansu, najmłodsza dziewczynka Kokunów była córką Ullmana!
– W tym też czasie, pracowała u niego młoda dziewczyna – też z Jaworówki – Maryśka Pieńczuk, którą po jej, późniejszym, wyjściu za mąż za owdowiałego Kokuna, zaczęto nazywać Kokunichą.
– No właśnie – wykrzyknął pan Dornicki odrywając oczy od rozłożonych kart – tak było!
Pamiętam! Wszystko to było dość niejasne, a potem zapomniane, bo inne wypadki przysłoniły tamte sprawy. Żona Kokuna zmarła zaraz po porodzie na jakieś komplikacje, a jego samego bardzo niedługo potem wzięto do wojska. Zginął parę miesięcy po rozpoczęciu wojny, w czasie słynnej bitwy pod Kraśnikiem – chyba w sierpniu 14-go roku. Austriacy dali wtedy Rosjanom niezłego łupnia, a dowodzący 1. Armią austro-węgierską, generał von Dankl został wysoko odznaczony. Dużo się o tym mówiło.
– To wspaniałe zwycięstwo nie wyszło jednak Kokunowi na zdrowie, bo zginął i zostawił osierocone dzieciska. Zostawił je osierocone, ale pod opieką swojej nowej żony – właśnie Maryśki Pieńczuk, z którą ożenił się po śmierci pierwszej, a tuż przed pójściem na front.
– Dwa bez atu – zalicytował pan Frey i dorzucił:
-Tak, pamiętam, tak jakoś było. Mówiono, że Kokun tuż przed pójściem do wojska, tak jakby przeczuwał, że nie wróci. Nie chcąc zostawiać dzieci i gospodarki na rękach jakichś krewnych, zdecydował się ożenić, a Maryśka, może dla gospodarki, a może dla czegoś innego, zgodziła się.
– Nawet gdyby nie przeczuwał – nieoczekiwanie odezwał się prałat Noga – to i tak dobrze zrobił. Jakżeż mógłby zostawić same dzieci!?
– Rzeczywiście niezgorszy misz masz – wtrącił pan Dornicki – ale w sumie samo życie. W każdym razie dobrze, że dzieci miały matkę i opiekę.