Zdjęcie główne: Koniec montażu pomnika Grunwaldzkiego w 500-lecie Bitwy pod Grunwaldem. Rok 1910. Jan Kramarski, absolwent Politechniki we Lwowie, pracownik Magistratu, dziewiąty od lewej, siódmy od prawej w tylnym rzędzie.

 

Bracia Kramarscy, Alfred i Jan, mieszkali w Krakowie przy ulicy Wiślnej 4 na III piętrze, zawędrowali w okolice podmiejskie i tu ugrzęźli na zawsze, bo stryj Alfred ożenił się z koleżanką mamy Zofią Grzymała-Ślaską, mieszkającą również na Zwierzyńcu. Gdy rodzice się poznali, ojciec był studentem Politechniki Lwowskiej (tylko tam była politechnika), więc widywać się mogli jedynie w wakacje, a wtedy brat mamy Józef płatał jej różne figle w rodzaju: od każdej pary butów schował jeden, żeby przez szukanie spóźniła się na randkę ze swoim chłopakiem, którego wybrała spośród licznych konkurentów.

Książka Babci. Rodzina Kramarskich i Wilczyńskich około 1910. Pierwsza z lewej w pierwszym rzędzie siedzi matka autorki Książki Babci, Helena Kramarska z domu Wilczyńska (1882-1955), z najstarszym synem Marianem na kolanach. Archiwum rodzinne. Jan Kramarski (1881 – 1937) drugi od lewej w środkowym rzędzie (z wąsami), Alfred Kramarski drugi od prawej w tylnym rzędzie. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.
Szczegółowy podpis zdjęcia: Około roku 1910 (Marian, dziecko siedzące na kolanach, urodził się w 1907).
W pierwszym rzędzie na dole siedzą (od lewej):
Helena Kramarska z domu Wilczyńska (matka autorki Książki Babci) 1882-1955,
na kolanach trzyma swojego najstarszego syna, Mariana syna Jana ur. 1907.
W białej sukni siedzi Feliksa Kramarska z domu Kozłowska (teściowa Heleny), matka ojca autorki Książki Babci, za księdzem siedzi jej mąż, Feliks Kramarski.
Ostatnia w tym rzędzie, w ciemnej sukni, to Antonina Wilczyńska z domu Modelska, matka Heleny Wilczyńskiej-Kramarskiej.
W środkowym rzędzie (od lewej):
Za księdzem Jan Kramarski (1881-1937) syn Feliksa i Feliksy z domu Kozłowskiej, mąż Heleny Kramarskiej, ojciec autorki Książki Babci.
Jedyna w tym rzędzie kobieta (w białej sukni) to Zofia Kramarska z domu Ślaska, synowa Feliksa i Feliksy Kramarskich, żona Alfreda Kramarskiego.
W ostatnim rzędzie na górze stoją:
Na prawo od Zofii jej mąż Alfred Kramarski (brat Jana Kramarskiego),
na lewo od niej stoi najstarszy brat Heleny Wilczyńskiej, Józef Wilczyński,
a po prawej stronie Alfreda, młodszy brat Heleny Wilczyńskiej, Kazimierz Wilczyński.

Chłopak był rzeczywiście bardzo przystojny: silny brunet ze szczególnie pięknymi niebieskimi oczami. Odkąd go pamiętam nosił długie wąsy (w czasie wojny miał także brodę) i te właśnie wąsy były atutem w rozgrywce z matką o obcięcie włosów.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci , podpisała zdjęcie na odwrocie: Jan Kramarski, syn Feliksa, z kolegami, mój ojciec, ten najładniejszy chłopak. Krystyna. (Chodzi o tego z prawej u góry). Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.

Ojciec był konserwatystą i nie ulegał wpływom mody. Nie uznał pędu pań do fryzur a la garcon i zagroził mamie, że gdyby zastosowała się do mody, on zgoli wąsy. Żadne nie chciało ryzykować. Gdy moda wymyśliła noszenie na głowach kolorowych siatek, nam nie wolno było ich założyć. W sukniach bez rękawów nie pozwalał nam siąść do obiadu. Uważał, że nadają się na bal czy na plażę.

Siostry Janina (po lewej) i Krystyna Kramarskie. Kraków, 9 grudnia 1932. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.

Sam nigdy nie nosił brązowych butów. Odkąd najmłodszy syn cioci Walerci, Tadeusz, zmarł na tężec na skutek ukłucia kolcem w nogę, ojciec surowo zabronił nam chodzenia boso nawet po mieszkaniu i zawsze musieliśmy się do tego stosować. Gdy zdecydowałyśmy z mamusią, że trzeba mi obciąć włosy (byłam w klasie V gimnazjalnej), bo nie umiałam się sama porządnie uczesać, a wymagałam tego dwa razy dziennie, gdyż do szkoły chodziłam po południu, i do mamusi gotującej obiad wlatywałam z grzebieniem, a tego nie znosiła, musiałyśmy to mocno umotywować, aby ojciec zgodził się na takie ustępstwo.

Nie lubił przedmiotów zepsutych, po prostu drażnił go ich widok. Wszystko musiało być funkcjonalne; wstawał więc wcześnie rano i przed pójściem do biura wykonywał różne naprawki i uzupełniał braki. Jako dzieci układaliśmy mu na biurku wszystkie zepsute zabawki, a on je cierpliwie sklejał. Po I wojnie światowej, kiedy nie można było kupić zeszytów, zamówił u introligatora zeszyty z czystego papieru i sam godzinami kreślił odpowiednie linijki. Na nasze prośby opowiadał nam dużo o swoim życiu studenckim, pełnym zabawnych kawałów. Do nazwiska ojca koledzy ułożyli zabawną szaradę:

Pierwsze zawsze z wiosną płynie,
od drugiego nikt się nie wywinie,
całość ma znaczenie w zimie.

Dla rozwiązujących dodaję, że na narty mówiło się „ski”.

Drugi wierszyk recytowany przez ojca odnosił się do pierwszej wersji pomnika Mickiewicza:

Na środku rynku,
naprzeciwko szynku,
ma rogi na głowie,
po brzuchu się skrobie.
Taka zagadka krążyła po Krakowie, pomnik zamieniono na inny. Nigdy w żadnej książce o Krakowie, a czytam ich przecież sporo, nikt nie przypomniał o takiej zagadce.

Studenci byli wrogo usposobieni do władz zaborczych i płatali różne figle, nieszkodliwe, ale nękające, np. gdy we Lwowie miało odbyć się odsłonięcie pomnika nie po myśli studentów, wyrazili sprzeciw w bardzo zabawnej formie. Dowiedzieli się, że zapach wilczego sadła wywołuje u psów wycie. Wobec tego postarali się o sadło i wysmarowali nim stopnie pomnika wieczorem przed odsłonięciem. Psy z całego miasta zbiegły się i wyły tak, że pomnik otoczył kordon żołnierzy i kolbami odganiał napastników. Dwóch studiujących usunięto z uczelni, ale nieszkodliwie, bo mieli bogatych rodziców i skończyli studia we Wiedniu.

Ojciec snuł długie opowiadania o wojnie, w czasie której notował ciekawe zdarzenia i gromadził fotografie. W takich chwilach potrafił mówić; na co dzień wolał słuchać, ale jak już powiedział, to trafiał w sedno i nie brakowało mu dowcipu. Był moralny, określiłabym to, czysty w myślach. W naszym domu nie opowiadano nigdy tłustych kawałów, jak również nie tolerowano kołtuństwa, słowo „tak” oznaczało tak, a „nie” oznaczało nie. Jedna ciekawostka: nazwisko tak często wymawiane po wojnie „Piłsudski”, w jego ustach zawsze brzmiało „Pizłudzki”. Nie mógł się odzwyczaić. Zbiór wojennych fotografii oddaliśmy do Biblioteki Jagiellońskiej.

Ojciec był urodzonym demokratą, w każdym widział człowieka. Udzielał ludziom pomocy w różny sposób n.p. długimi okresami jadali u nas obiady młodzi ludzie z rodziny i nie krewni, studenci, kiedyś był to jakiś emigrant i.t.d. Stąd przy obiedzie bywało nieraz bardzo urozmaicone towarzystwo. Kiedyś służąca zwierzyła się mamie, że u poprzedniej chlebodawczyni mówiono przy posiłkach obcymi językami. Nie trzeba nam tego było dwa razy powtarzać. Właśnie wtedy stołował się u nas cioteczny brat ojca, Zdzisek Mężyk, student UJ, ogromnie skory do kawałów. Aby zrobić dziewczynie przyjemność mówiliśmy do siebie w obcych językach, tzn. każde recytowało te teksty, które pamiętało, wszystko jedno w jakim języku i przerywało, dając się innym włączyć do rozmowy. Mieliśmy wspaniałą zabawę, a dziewczyna była uhonorowana, że służy u tak „wysokopieronnego” państwa. Co do tego słowa „wysokopieronne”, to znalazło się ono w naszym słowniku dzięki małej kuzynce ze Lwowa, która zwiedzając ogród botaniczny w Krakowie, wszystkie napisy „wysokopienny” odczytywała jako „wysokopieronny”, bo jeszcze nie bardzo umiała czytać. Nam się to słowo nadało jako bardzo wymowne i dosadne.

Niuśka Kluczenkówna, kuzynka ze Lwowa. Książka Babci. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.
Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci, Krystynę Kramarską-Anyszek. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.

Ojciec miał wielki mir u robotników, którymi kierował przy budowie dróg. Zachowali go we wdzięcznej pamięci przez długie lata. Gdy brat mój Adam w czasie okupacji musiał iść do fizycznej pracy, robotnicy z sympatii dla ojca gotowi byli odrabiać naznaczoną na niego część roboty, nieco za ciężką na jego siły, chociaż ojciec nasz już od kilku lat nie żył.

Zdjęcie podpisane przez córkę autorki Książki Babci, Jolantę: Koniec montażu pomnika Grunwaldzkiego w 500-lecie Bitwy pod Grunwaldem. Rok 1910. Jan Kramarski, absolwent Politechniki we Lwowie, pracownik Magistratu, dziewiąty od lewej, siódmy od prawej w tylnym rzędzie. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.

W dzieciństwie nasze życie toczyło się zupełnie inaczej niż wasze. Nie było telewizji; radio ukazało się, gdy chodziłam do gimnazjum, i to tylko na słuchawki. Terenem naszych zabaw był ogród. Przed wielu laty dziadek Wilczyński zasadził tam drzewa owocowe, przeważnie grusze, dwie jabłonie, kilka śliw. W jesieni sad dostarczał nam wspaniałych owoców. Dziadek był wybredny w dobieraniu gatunków. Najwcześniejsze witarnie i cukrówki objadaliśmy, jak tylko zaczynały dojrzewać, tym bardziej, że nietrudno było na te drzewa wejść. Inne drzewa miały wysokie pnie, a przez to niedostępną koronę. Do zdejmowania z nich gruszek przychodził specjalny chłopiec, nim gruszki dojrzały, bo kiedy dojrzałe spadały, pod drzewem leżały w formie marmolady. Zielone, nieobite, układaliśmy z babcią Antoniną w sianie na strychu, a późną jesienią i w zimie za jej pozwoleniem wędrowaliśmy tam i wyciągali z siana złociste, miękkie owoce, że przy jedzeniu sok z nich spływał nam aż do łokci. To dopiero były delicje.

Z ogrodu warzywnego pomagaliśmy znosić do piwnicy jarzyny. Był to zawsze dzień pełen śmiechu i różnych psikusów. Piwnice były nieoświetlone i stwarzały dogodne warunki od płatania figli. Na przykład jedno kładło się na podłodze, a każde następne przewracało się na nim. Niewybredne to były dowcipy, ale dzieciom, i to szczęśliwym dzieciom, niewiele trzeba do radości. W ogóle nie pamiętam, abym się kiedykolwiek nudziła. Codziennie każde wstawało z głową pełną pomysłów, a że nas było kilkoro, pomysły mnożyły się w nieskończoność.

Nie było obecnej mody wyjeżdżania na lato. Powietrze w Krakowie było jeszcze czyste, a dom stał w ogrodzie. W dzieciństwie byłam raz na letnisku w Chełmcu Polskim koło Nowego Sącza. Tam kierownikiem szkoły był szwagier babci Feliksy, Władysław Mężyk, ojciec niezwykle licznej rodziny, bo aż jedenaściorga dzieci, wtedy, gdy u moich rodziców było dopiero troje.

Ale my pojechaliśmy też całą gromadą, bo z dziadziem i babcią Feliksą. Miałam wtedy dwa lata i wywiozłam stamtąd jedno wspomnienie: jedyne, co pamiętam, to obolałą piętę jednej z kuzynek ojca, ropiejącą, moczoną w jakimś roztworze. Dla dziecka był to przeraźliwy widok, na całe życie. W rok potem wybuchła pierwsza wojna światowa, najbezpieczniej było siedzieć na miejscu. Babcia Antonina powynajmowała zbyteczne pomieszczenia i zyskaliśmy nowych towarzyszy zabaw.

Oprócz gier ruchowych wymyślaliśmy własne zabawy n.p. w jesieni, w pustych zagonach sadziliśmy największe lebiody, jakie mogliśmy znaleźć i tak powstawał las. Pod tymi niby drzewami ustawialiśmy grzybki wycięte z papieru, a potem odbywało się grzybobranie. Tak bawiły się miejskie dzieci, które wtedy jeszcze nigdy nie zbierały grzybów w prawdziwym lesie. Nieraz, gdy niespodziewany deszcz przerywał naszą zabawę, jedno przebierało się za księdza i odprawiało Mszę św., a reszta klęczała wśród grządek i upraszała o pogodę.

Poza tym mieliśmy własnego stracha ogrodowego, który mógł sparaliżować najlepszą zabawę. Wymyśliliśmy go sobie sami, ale cóż z tego, to był strach. Nazywał się „merażka” i wydawał dziwny głos, zmuszający nas do ucieczki. Potem zrozumiałam, że był to odgłos tarcia konaru o konar, a rozlegał się z olbrzymich wiązów, rosnących w końcu ogrodu nad owym dawno zasypanym stawem.

W ogóle lubiliśmy się straszyć; to była swoista przyjemność. Nieraz wieczorem sami siedzieliśmy w kręgu lampy (naftowej), każde czymś zajęte; do kuchni wiódł długi korytarz, tam była mama. Nagle jedno podnosiło głowę i z uporem zaczynało się wpatrywać w jakiś punkt, siedząc nieruchomo. Kolejno reszta robiła to samo, pokój zalegała przeraźliwa cisza i nagle wszyscy zrywali się i pędzili do mamy pod opiekę.

Nieraz pod nieobecność mamy dyżurował przy nas najmłodszy jej brat Kazimierz, wtedy uczeń szkoły średniej. Jaki przyjemny był wieczór, gdy z zapałem deklamował z „Dziadów” scenę wywoływania duchów. Stłoczeni w kącie kanapy, wpatrywaliśmy się w okno, a wujek recytował:

Hej, sowy, puchacze, kruki, i my nie znajmy litości.

To było nasze pierwsze zetknięcie się z wielką poezją romantyczną. Raz wujek chciał zabawić płaczącego Adama lampą wiszącą u sufitu. Szybko pociągnął, wyleciała z niej lampa naftowa i stłukła się. Na podłodze powstała wielka plama z nafty. Patrzyliśmy na to ze zgrozą, a jednocześnie z ulgą, że to nie któreś z nas spłatało tak kłopotliwy figiel.

W niepogodne dnie bawiliśmy się w domu sami. Brat Marian zawsze uświetniał te nasze zabawy. Gdy bawiłyśmy się w szkołę lalek, za które odrabiałyśmy lekcje i pisałyśmy klasówki, on zjawiał się jako inspektor. Gdy bawiłyśmy się w mamy i pielęgnowałyśmy nasze dzieci, on przyjmował rolę lekarza i zapisywał im różne soczki, które wypijałyśmy za nasze dzieci, nieraz całkiem skiśnięte; albo okryty kapą z łóżka stawał się księdzem i chrzcił kolejno nasze pociechy. Aby móc szyć sukienki dla naszych lalek, nauczył się szyć na maszynie, rysował żurnale. Pokazywał naszym koleżankom sztuki magiczne. Był, a właściwie jest dotąd, naszym wspaniałym „dużym” bratem, jak w tej książce o Hani.

Mamusia potrafiła pożytecznie wypełnić nasz czas. W antykwariacie kupiła obszerną zoologię z obrazkami. Z mnóstwem obrazków. Oglądaliśmy ją tam i z powrotem i znowu od początku. Świat zwierząt, ptaków, gadów itp. nie miał dla nas żadnych tajemnic, jeżeli chodzi o ich wygląd. Nazywaliśmy je na wyrywki.

Kraków, R. 1914. Od lewej: Marian, Adam, Janina, Krysia Kramarscy. Pierwsza z prawej autorka Książki Babci. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych rodziny Krystyny Kramarskiej-Anyszek.

Pewnego razu urządziliśmy inscenizację bajek „Czerwony Kapturek” i „Jaś i Małgosia”. Ojciec napracował się nad dekoracjami, malował je osobiście, mama była reżyserem. Widownię stanowili: obie babcie, dziadzio, rodzeństwo mamy, kolega wuja grał w antraktach na mandolinie. Aktorzy nie popisali się nadzwyczajną grą, ale goście patrzyli z pobłażaniem. Marian część swojej roli Baby Jędzy odegrał stojąc tyłem do publiczności, ja przestraszyłam się Adama wilka, kiedy wszedł na czworakach okryty kożuchem, bo nie widziałam go przedtem w przebraniu.