Tak to było – wspominał  siedząc na ławce i patrząc na wiosenne pola. Te początki pracy w parafii wydawały mu się tak odległe, a zarazem tak bliskie… Pierwsze lata niemal codziennie przynosiły nowe doświadczenia i sprawiały, że coraz bardziej wtapiał się w ten podkarpacki kraj, który żył sobie cicho, spokojnie i po staremu. „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna…”

        Ullman zsiadł z konia i prowadząc go za wodze, szedł razem z księdzem.

        -Też lubię nadrzeczne spacery – zaczął – ale raczej konno. Dobrze jest  oczyścić trochę głowę i odetchnąć zapachem Sanu i lasów.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Ksiądz Noga lubił jego akcent i otwarte, szczere spojrzenie. Chciałby go mieć za przyjaciela, ale tak jak przy innych okazjach, wstrzymywało go jego wychowanie.

        -Ta jego wiara – myślał! Boże, dlaczego nie jest katolikiem?!

        Mimo to, widział w nim dobrego towarzysza rozmów, tym bardziej, że po Ullmanie znać było wykształcenie i obycie.

        Nagle, jakoś bez żadnego zastanowienia zaczął mówić. Nie tłumaczył się, po prostu opowiadał.

        -Zgubiłem biret gdy patrzyłem na dziewczynę, piorącą len… Była piękna i …naga.

        W tym momencie przerwał, bo sam przestraszył się swoich słów. Co on mówi? I komu?!

        Ale Ullman nie wykazał ani zdziwienia ani dezprobaty.

        -To pewnie była Kseńka Sula – powiedział spokojnym głosem. Ona lubi się kąpać. Też ją czasami widuję, gdy tam jeżdżę.

        -Kseńka?

        -Tak. Teraz mieszka w Jaworówce u wujów, ale podobno pochodzi gdzieś spod Winnicy. Sierota. Ma ksiądz rację, że bardzo piękna. Bardzo też młoda.

        I na tym się skończyło. To było lato 1895. Potem przyszły różne wydarzenia, z których najważniejszym była śmierć starego proboszcza. W 1898 ksiądz Kazimierz Noga został wprowadzony na osierocone probostwo. Miał wtedy raptem dwadzieścia osiem lat.

        Na uroczystość objęcia probostwa przyjechał przemyski biskup Ostoja-Solecki, było wielu księży i mrowie ludzi.

        Wtedy też wydarzyło się coś co w jednej chwili zburzyło jego spokój i sprawiło, że widziany przed trzema laty obraz nagiej dziewczyny powrócił. Przez cały ten czas, nie mógł  go wymazać z pamięci. Nie mógł wykorzenić z myśli „trującego chwastu”, który niepokojąco blisko ocierał się o szóste przykazanie.

        Trzy lata! Trzy lata walki o zachowanie czystości myśli i „odcięcie się” od grzesznych myśli.

        I właśnie wtedy, gdy już, już osiągnął jaką taką równowagę zdarzyło się coś co zatrzęsło nią jak wicher i w jednej chwili zburzyło z takim trudem budowany spokój.

        Otóż dwa dni po wyjeździe biskupa i zakończeniu uroczystości, ni stąd ni zowąd, przyszła do plebani Kseńka Sula! Stanęła przed wejściem i czekała. Koniec zapaski trzymała w rękach, a obok niej, na ziemi, stał koszyk, w którym słychać było chrumkanie.

        Księża gospodyni, otworzyła drzwi.

        -Co ci potrzeba?

        -Niech będzie pochwalony…

        -Na wieki. Co ci potrzeba?

        -Ja świniaczka przyniosła i z dobrodziejem gadać chciała…

        -Świniaczka zostaw, ale dobrodziej zajęty. Przyjdź kiedy indziej…

        W tym momencie w drzwiach pojawił się Noga.

        -Pozwólcie Basiakowa – powiedział z uśmiechem – przecież trzeba wysłuchać parafiankę, no i obejrzeć prosiaczka!

        Wtedy jeszcze nie poznał Kseńki, ale gdy pochylił się nad koszykiem, zmartwiał. Nie musiał patrzeć! Czuł, że to ona – ta z nad Sanu! W głębokim pochyleniu nad koszykiem znalazł się tuż koło jej bosych nóg i białej zapaski… Fala gorąca uderzyła go tak silnie, że prawie zamarł. Trwał pochylony nad koszykiem. Oparł się ręką o ziemię i patrzył, ale nie widział.

        Na szczęście opanował się i podniósł. Dziewczyna zaczęła coś mówić, ale ksiądz Noga nie słyszał. W uszach tętniła mu krew i miał wrażenie, że całe ciało jest w ogniu.

        -To szatan mami mnie i kusi – pomyślał prawie w panice. A dziewczyna stała patrząc pytająco.

        -Poczekaj chwilę – wyszeptał unikając jej wzroku.

        Wrócił do pokoju i nad miednicą oblał sobie głowę zimną wodą z dzbanka. Powoli wrócił do siebie.

        Kseńka czekała. Prosiaczek pochrumkiwał wesoło.

        Okazało się, że Kseńka przyszła za pracą w księżym gospodarstwie. Za nic nie chciała wracać do wujka. Nie mówiła dlaczego.

        -Pokornie proszę księdza dobrodzieja…Robotna jezdem i co mi dobrodziej każą to ja zrobię. Wiem jak chodzić kole chudoby. Pokornie proszę…

        I w tym momencie pochyliła się i pocałowała księdza w rękę.

        A przez niego przeszła iskra, która rozpaliła ciało od stóp do czubka głowy. Największym wysiłkiem woli skupił się i powiedział chrapliwie:

        -Przyjdź…

        I wrócił do pokoju. Na ręce czuł dotyk miękkich, wilgotnych ust. Usiadł na łóżku. Demony, z którymi walczył i w swojej naiwności sądził, że je pokonał, wróciły silniejsze i bardziej zajadłe niż wtedy gdy w czasie spaceru nad Sanem ujrzał nagą Kseńkę.

        -Boże – myślał – jak trudno być księdzem! Gdybym wiedział… Boże ratuj mnie przed tą diabelską pokusą! A teraz? Teraz  gdy może będę ją widział każdego dnia – co będzie? Co będzie?

        -Dlaczego ją przyjąłem? Czy dlatego, że ona nie chce wrócić do wujka, czy może dlatego, że to ja chcę ją widzieć i mieć ją blisko?!

        Osunął się na kolana i bił w piersi:

        -Boże bądź miłościw mnie grzesznemu!

Te chwile wspominał siedząc na końcu grabowej alei. Jeszcze raz, po raz niewiadomo już który przeżywał je tak jak wtedy przed półwiekiem. Cały czas trzymał półotwartą Biblię, przytrzymując stronice w miejscu gdzie czytał o królu Dawidzie i pięknej Betszebie, córce Eliama, żonie Uriasza Hetejczyka.

        Czytał tę księgę niezliczoną ilość razy i za każdym razem drżał, bo ogarniała go trwoga, że czyta ją wyłącznie dla wzbudzenia w sobie grzesznego pożądania i przywołania widoku nagiej Kseńki. Powtarzał sobie, że to jest święta księga i jakżeż by mogła być powodem do grzechu, a jednak tak było!

        Jednocześnie dobrze pamiętał słowa Jezusa:

„A jeźli cię oko twe gorszy, wyłup je: lepiéj jest tobie wniść jednookim do królestwa Bożego, niźli mając obie oczy, wrzuconym być do piekła ognistego!”

Czy miał zatem odrzucić Biblię?!

Nie, nie, nie! Po trzykroć nie!

To wiedział na pewno.

        Znowu wrócił myślą do tego pamiętnego lata 1898 roku. Kseńka pracowała w księżym gospodarstwie, a dla niego nastały straszne dni.

        Gorzał! Gorzał pożądaniem! Całą siłą woli powstrzymywał się, żeby niby to przypadkiem nie zajrzeć na folwark i nie poszukać wzrokiem pracującej gdzieś Kseńki. Czasem ulegał pokusom i szedł. Raz nawet podszedł do niej gdy wylewała świniom pomyje i zapytał czy czegoś nie potrzebuje i czy jest zadowolona z pracy.

        Kseńka odwróciła się, postawiła na ziemi cebrzyk z pomyjami i pochyliła się do jego ręki.

        -Dobrze mi proszę księdza, dobrze jako przódy nie bywało…Bóg zapłać księdzu!

        I uśmiechnęła się rzędem białych zębów. A potem schyliła się żeby  podnieść cebrzyk, a wtedy jej biała, szeroka koszula rozchełstała się i przez krótki moment odsłoniła pierś.

        Wrócił na plebanię i na klęczniku kajał się i prosił Boga o siłę.

        „Nie wódź mnie na pokuszenie, ale daj mi moc, żebym się oparł diabelskim pokusom!”

        Nie wiedział co robić, gdzie iść po radę i pomoc. Czuł, że tonie i że sam, o własnych siłach nie zdoła się uratować. Wizyta u biskupa nie wchodziła w rachubę. Przyjaciół nie miał.

        Jasne, że znał wielu ludzi, ale jakie to miało znaczenie? Przecież nikomu nie mógł powiedzieć o Kseńce i swojej fascynacji. Dobrze wiedział, że w tej kwestii nie tylko nikt by mu nie pobłażał, lecz przeciwnie – postawiono by  go pod surowszym pręgierzem niż ten, na który zasługiwał. O ile w ogóle na jakiś zasługiwał.

        Ileż razy tłumaczył sobie, że przecież walczy, stara się i cierpi, więc nie grzeszy, ale jednocześnie przeczył sobie szukaniem tego obiektu  cierpienia. I robił to z ogromną przyjemnością i głodem kobiety, której pragnął.

        Nawet w czasie mszy świętej, gdy na „Dominus vobiscum” odwracał się od ołtarza, szukał jej oczami. Nawet wtedy, gdy z ambony odczytywał Ewangelię, a potem głosił kazanie – patrzył gdzie ona stoi i mówił tylko do niej.

        W tym stanie rzeczy,  któregoś dnia podjął decyzję i poszedł do „domu za żywopłotem”.

        Poszedł do Wiktora Ullmana.

Przemyślał to. Ullman był jedynym, który nie należał do parafii, a więc stał z boku i jednocześnie był jego rówieśnikiem, któremu podświadomie czuł, że może powierzyć swoją „grzeszną” tajemnicę.

        To miała być jego pierwsza wizyta w ullmanowskim gospodarstwie.

        Teraz, gdy wspominał tę chwilę i porównał ją z niedawną wizytą, gdy z panią Dornicką prosił Ullmana o pomoc w uwolnieniu jej męża, zorientował się, że w ciągu pięćdziesięciu lat prawie nic się tam nie zmieniło.

        Ta sama furtka, różana alejka, weranda… Nie pamiętał czy suszyły się wtedy tytoniowe liście czy nie, ale to był nieważny szczegół. Dom był taki sam.

        Idąc tam, uświadomił sobie nagle, że akurat dziesięć lat wcześniej tragedia w Mayerlingu wstrząsnęła całym światem i była przedmiotem niekończących się insynuacji. Miał już wtedy osiemnaście lat i był tuż przed wstąpieniem do seminarium.

        Podobnie jak on teraz, podobnie i tam młody człowiek żył w zaklętym kręgu fascynacji piękną kobietą, nie mógł się z niej wyrwać i wreszcie popełnił zbrodnię!

        Pamiętał zdjęcie słynnej Vetsery w krakowskich gazetach i porównywał ją teraz do „swojej” Kseńki. Jakżeż blado w tym porównaniu wyglądała arysokratyczna uroda Vetsery! Jakżeż daleko jej było do opalonego, jędrnego ciała wiejskiej dziewczyny, która w blaskach zachodzącego słońca stała nad wodą jak bogini rodząca się z morskiej piany!

        Szedł więc do Ullmana, bo nie chciał być pchnięty do popełnienia jakiegoś czynu, od którego nie będzie już odwrotu. Jego wyobraźnia zaczęła pracować na wysokich obrotach i nagle wydało mu się, że oto jest następcą cesarskiego tronu, kocha się w pięknej baronównie i wreszcie, w szale namiętności zabija ją i siebie!

        W mroku takich fantazji i wyobrażeń doszedł do furtki domu Wiktora Ullmana i prawie od razu spłynął na niego dziwny, błogosławiony spokój. Usiedli na werandzie i Ullman kazał podać coś do picia.

        Już po pierwszych słowach, pochylił się, dotknął jego ramienia i powiedział:

        -Daj spokój Kazimierzu…zwykle pomoc jest bliższa niż sądzimy.

        Pierwszy raz odezwał się do niego po imieniu. Pierwszy i chyba jedyny, bo w czasie późniejszych rozmów, nie wiedzieć czemu, powrócił do dawnej formy.

        Ullman zaproponował, że weźmie Kseńkę do siebie, da jej robotę i wyda za mąż.

        -Jeśli nie będziesz jej widział, uspokoisz się – mówił.

        -Znajdę dla niej męża – dodał.