Dla mamy było to bardzo przykre przeżycie, pożegnała najlepszą przyjaciółkę. Ciocia Walercia posiadała niezmierny zapas uczuć serdecznych, które jak dobra wróżka rozsnuwała wokoło. Była bardzo kochana, ale też niezmiernie kochająca. Wuj Piotr przeżył żonę o lat osiemnaście. Po przejściu na emeryturę cały czas poświęcił swojemu hobby ogrodowi. Sadził, szczepił, krzyżował, a potem zbierał owoce swoich doświadczeń; już jako wiekowy pan wspinał się po drabinie bez żadnych obaw. Co roku w imieniny całe młode pokolenie zjawiało się u wuja z życzeniami. Pędziło nas tam wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa i wielki szacunek dla człowieka, który wychował całe dziesiątki wartościowych obywateli, jak się teraz mówi, sprawdził się w życiu.
Odkąd pamiętam, prawie codziennym gościem w naszym domu był najstarszy brat mamy Józef Wilczyński. Oprócz więzów krwi łączyło go z mamą koleżeństwo, od najwcześniejszego dzieciństwa był mamy najlepszym „kumplem”. O nim trudno pisać, bo niektórych wspomnień lepiej nie poruszać, gdyż są zbyt bolesne. Był to człowiek bardzo udany i pod względem duchowym i fizycznym. Miał piękną postawę, męską urodę, nawet łysina nie odbierała mu uroku. Ołysiał w dwudziestym którymś roku życia na skutek skoku z tynieckiej skały do Wisły. Stan wody był wtedy niski, uderzył głową o skaliste dno, w wyniku czego chwilowo stracił wzrok, a potem włosy. Z powodu sympatii, jaką go darzyłam, łysiny nie uważam u mężczyzny za wielki brak.
Wujek Józek z zapałem oddawał się sportowi niemal od dziecka. Pływał, wiosłował (wychowywał się przecież nad Wisłą i Rudawą), ślizgał się, uprawiał lekkoatletykę. Wciągał w to swoją siostrę Helenę. Z początku ćwiczyli w Parku Jordana, który właśnie wtedy został założony i w kwitnącym stanie oddany dzieciom do dyspozycji. Były dostępne wszystkie przyrządy do ćwiczeń, organizowano gry i zabawy. Mała Hela dorównywała chłopakom sprawnością fizyczną. W niczym nie dawała się prześcignąć. Dr Jordan po stracie swojego dziecka chciał innym przysporzyć dużo sił i zdrowia, chodził więc po ścieżkach parku i cieszył się swoim dziełem, a dzieci śpiewały mu:
Pan profesor Jordan niech tak długo żyje,
póki komar wody z morza nie wypije.
Komarze, komarze pij wodę powoli,
niech się nasz profesor nażyje do woli…
Jedyne, do czego nie paliła się mama, to do pływania, chociaż mieszkała tak blisko Wisły, a może właśnie dlatego. Wisła wtedy pochłaniała wiele ofiar. Zaraz za klasztorem była w rzece mała wysepka, wokoło niej tworzył się zdradliwy wir, a także piaskarze wydobywający piasek rozkopywali dno. Miejsce do kąpieli dla kobiet było osobno i tak kiedyś na oczach mamusi utopiła się jej koleżanka Blanka, mająca sześciu braci, którzy kąpali się w miejscu przeznaczonym dla mężczyzn i nie zdążyli jej uratować. Mama i tak ryzykowała, bo z bratem Józefem pływała w łódce jako sternik, a że nie umiała pływać, swoje bezpieczeństwo zawierzała mu zupełnie. Józef rzeczywiście był bardzo opiekuńczy. Będąc młodym chłopcem na widok psa pędzącego z pianą na pysku, nie mając innej możliwości ucieczki, przerzucił Helenę (tylko o dwa lata młodszą od siebie) przez mur, przy którym biegła ścieżka i sam wyskoczył na mur w obawie, że pies jest wściekły. Na szczęście okazało się, że pies zjadł żabę, stąd ta piana, a Helena nieco się podrapała spadając w krzaki. Gdy Marian jako dorastający chłopak ze swoim przyjacielem Kazkiem zaczął chodzić na plażę, Mamusia była temu przeciwna. Kazek, świetny rysownik, potem architekt, zrobił zabawną, a bardzo podobną karykaturę Mariana wchodzącego do balii z podpisem:
Nie bój się, Mateńko, nie pójdę na plażę,
słucham już twej rady i do balii włażę.
Lecz mama z pewnością o tem nie zamarzy,
że łatwiej utonąć w balii niż na plaży.
Nie bardzo to było smaczne, ale Kazek był miłym i serdecznym chłopcem, jakoś przyschło. Dla nas, dzieci, rzeczywiście wystawiano na taras balię z wodą i mogliśmy się chlapać do woli, bo na tym domowym tarasie było tak gorąco w słońcu, jak na rozpalonej blasze. Potem Józek zapisał się do towarzystwa gimnastycznego „Sokół”, jeździł konno, polował. Stąd miał dużo różnych przygód oprócz tego niefortunnego skoku do Wisły. Kiedyś w czasie polowania jeden z uczestników wpakował w niego przez pomyłkę cały nabój śrutu, na szczęście nie był to strzał śmiertelny. Czuł przyjemność w pokonywaniu trudności, specjalnie lubił narowiste konie.
Potrafił grać na każdym instrumencie, najlepiej na skrzypcach. Był utalentowanym architektem, łatwo zyskiwał ludzką życzliwość, więc wkrótce po rozpoczęciu samodzielnej pracy stał się dobrze sytuowanym człowiekiem (wyżej zaznaczyłam, że po śmierci dziadzia Franciszka, finanse babci nie stały świetnie.)
W wieku lat dwudziestu pięciu ożenił się z cioteczną siostrą swojej matki (babki Antoniny) czyli poniekąd swoją ciotką, niezwykle urodziwą brunetką (sam był blondynem) i otoczył ją dobrobytem. Rodzinę wprowadził do domu Wilczyńskich (wcześniej zaznaczyłam, że według projektu dziadzia każde dziecko mało mieć własny dom, zbudowany przez ojca. Gdy zachorował, miał dopiero lat 56 i domy dla dwojga, projekt wydawał się całkiem realny). Dom stał przy ul. Emaus, tam, gdzie teraz mieści się „Caritas” dla niedorozwiniętych chłopców. Między oknami od strony wałów Rudawy jest z cegieł ułożony napis „Wilczyński”. Potem Józef pobudował się naprzeciw rodzinnego domu przy ul. Senatorskiej pod nr 17 i na pierwszym piętrze zamieszkał z rodziną w pięknym mieszkaniu. W ogrodzie trzymał oswojoną sarnę, w dużej klatce orła, po podwórku spacerowały pawie.
Wujek Józek i ciocia Anna z Magdzińskich mieli pięcioro dzieci: Mariana, Haneczkę, Zosię, Zygmunta czyli Mundka, i Lucynę. Ale życie rodzinne dziwnie im się nie ułożyło i właściwie wujek był nieszczęśliwym człowiekiem, co przysparzało dużo zgryzot matce (babce Antoninie), dla której był zawsze bardzo kochającym synem. Starzy ludzie wierzyli w przesąd, że małżeństwo z krewną nie wróży nic dobrego, a w tym wypadku z powodu bliskości pokrewieństwa trzeba było aż pozwolenia papieża. Ale ja nie wierzę w te gadki, bo między ciocią Walercią i wujem Piotrem też było pokrewieństwo, a stadło było bardzo udane (matka wuja Piotra z domu Zadura i matka cioci Walerci też były ciotecznymi siostrami i młodzi musieli mieć pozwolenie kurii, aż proboszcz się zdenerwował, że nie mogą sobie znaleźć innych panien, tylko w rodzinie).
Wujostwo Józefowie przeżyli wielki ból, gdy w ciągu jednego roku 1924 stracili dwoje dorosłych dzieci: szesnastoletnią Haneczkę, utalentowaną pianistkę, która właśnie miała jechać na stypendium do Wiednia i zaziębiwszy się na popisowym koncercie zmarła na zapalenie opłucnej w marcu 1924 i osiemnastoletniego Mariana, ucznia szkoły średniej, który po spóźnionej operacji ślepej kiszki zgasł na zapalenie otrzewnej. Po tym ciosie ciotka nie potrafiła się nigdy podźwignąć. Odsunęła się od wszystkiego; dla niej pozostał tylko cmentarz i kościół. Dziećmi zajęły się jej dwie siostry, Józefa i Antonina Magdzińskie.
Mąż, znaczy wujek Józek, przeprowadził się do osobnych pokoi, właściwie dom jako ognisko rodzinne przestał istnieć. Każde święta Bożego Narodzenia, rodzinne święta, zaogniały nigdy nie zasklepioną ranę. Przerwały się kontakty z ciotką i jej dziećmi, chociaż uczucia wuja pozostały niezmienne; zawsze bardzo kochał swoją rodzinę; dobrze, że w tym osamotnieniu znalazł oparcie w matce i rodzeństwie.
Wuj dużo pracował społecznie, był stale czynny w Radzie Miejskiej, w Sądzie Przysięgłych, w Radzie Opieki nad Kopcem Kościuszki, należał do wielu komitetów. Szacunek ludzki wszędzie mu towarzyszył, na licznych dokumentach można znaleźć jego podpis. Był również rzeczoznawcą w sprawach budowlanych. Budował bardzo dużo. Nie potrafię wyliczyć wszystkich obiektów wzniesionych przez wujcia Józia w Krakowie i na prowincji, zalicza się do nich wiele willi na Salwatorze, na Zwierzyńcu, prawie cała ul. B. Prusa. Można by w archiwum miejskim przejrzeć plany, ale na to trzeba czasu.
Miasto Kraków: gminna ewidencja zabytków:
https://www.bip.krakow.pl/?dok_id=57315
W chwilach odprężenia lubił przebywać wśród młodzieży, był dowcipny i hojny. Gdy brat Stefan jako kilkunastoletni chłopiec założył klub sportowy „Orzeł”, wuj ogłosił się jego patronem i często sięgał do kieszeni, aby klubowi uzupełnić braki.
Dowodem łatwości współżycia z ludźmi była duża, a niewiadoma liczba chrześniaków. Od czasu do czasu zjawiał się ktoś zupełnie nieznany i metryką udowadniał, że inż. Józef Wilczyński jest jego chrzestnym ojcem. Oczywiście taka wizyta zawsze wujka nieco kosztowała. Przez długie lata trzymał konie do wyjazdu. Często strach było nam nimi jechać, bo wystarczyło na wiejskiej drodze, aby dziecko znienacka wystawiło głowę zza płotu, konie stawały dęba, że woźnica kładł się na koźle, aby zahamować i zaoszczędzić nam lądowania w rowie przydrożnym. Kiedyś kupił beczkę wina u o.o. Kamedułów na Bielanach i władował do bryczki. Płochliwy koń przerażony odgłosem podskakującej beczki w takim pędzie zjechał z bielańskiej góry, że połamał sobie nogi i trzeba było go zastrzelić.
Z czasem temperament wuja zmalał, zaczął chorować na serce, nie chciał się poddać chorobie. Po śmierci żony Anny (±1938) ożenił się drugi raz ze Stanisławą Górską, znaną wam ciotką Stasią, i wyjechali do Miechowa, aby tam ułożyć sobie życie. Z Miechowa kiedyś, kiedyś, wywodziła się rodzina Wilczyńskich. W papierach norbertańskich Wilczyńscy zamieszkali na Półwsiu Zwierzynieckim figurują już w końcu XVII w.
Wkroczenie Niemców do Polski w r. 1939, i to tak daleko w głąb kraju, uważał za coś niesłychanego. Starał się przystosować do warunków okupacyjnych, ale serce było już zbyt spracowane i przestało bić 22.II.1942 r.. Syn Zygmunt sprowadził ciało ojca do grobu rodzinnego na cmentarzu salwatorskim. Córki wuja Józefa i cioci Anny: Zofia z Wilczyńskich Michorecka i Lucyna Babulska mieszkają w Krakowie, Zygmunt przeniósł się do Warszawy.
Drugi brat mamy, Kazimierz (na okładce Książki Babci w pierwszym rzędzie, w środku), żył właściwie w cieniu starszego brata. Ojciec osierocił go w wieku lat dziesięciu, brat wkrótce potem ożenił się; Kazimierz chował się wśród samych kobiet. Pierwsza wojna światowa skomplikowała mu życie. Starszy brat i szwagrowie t.zn. mój ojciec i wuj Piotr mieli wtedy powyżej trzydziestu lat, to byli ludzie dojrzali, którzy potrafili wytworzyć jakąś samoobronę, mieli pewien hart, a i tak ta wielka zawierucha odbiła się na ich późniejszym życiu. Dla Kazimierza, młodego i nieśmiałego chłopca, wcielenie do wojującej armii musiało być straszliwym przeżyciem. Nie miał żadnej cechy potrzebnej do wojaczki, ani sprytu, ani tupetu, ani zuchwalstwa. Wtedy w bitwie na rozkaz pójścia do ataku, żołnierze podnieceni wódką ruszali z bagnetami nałożonymi na karabiny i powinni byli ten bagnet z zimną krwią wpakować w ciało przeciwnika, człowieka, który nic im nie zawinił, oprócz tego, że służył w innej armii, a nieraz był tak samo Polakiem, tylko z innego zaboru. Na samą myśl do tej pory przechodzą po mnie dreszcze i sądzę, że żołnierze mogli to robić albo w z a m r o c z e n i u alkoholowym, albo z okropnego strachu o swoje życie stawali się „bohaterami”. Pisząc to powoduję się nie samą wyobraźnią, ale słowami ojca, który powiedział, że na wojnie nie było wstrętniejszej rzeczy jak rozkaz „na bagnety”.
Mama, jako najenergiczniejsza z osamotnionych kobiet jeździła śladem brata. Gdzieś koło Nowego Iczyna w Czechach znalazła go w szpitalu. Na szczęście dla wszystkich wojna się skończyła, mógł wrócić do przerwanej nauki. Mimo zdanych egzaminów nigdy nie był samodzielnym przedsiębiorcą budowlanym. Jakiś czas pracował na prowincji przy odbudowie Galicji, potem jako podwładny swego brata. Bardzo cicho przeszedł przez życie, a żył tylko 38 lat. Był wysoki i przystojny, co można powiedzieć o wszystkich z rodu Wilczyńskich kobietach i mężczyznach. Nie przypominam sobie Wilczyńskiego o niskim wzroście. Ożenił się z Wiktorią Gąsłowską i to było drugie wesele, które pamiętam z dzieciństwa. Odbywało się również w naszym mieszkaniu, bo u rodziców ciotki było zbyt mało miejsca, a babcia też wtedy mieściła się już tylko w pokoju z kuchnią. Ciocia Wisia, druga bratowa mojej mamy, w przeciwieństwie do pierwszej, była blondynką, na odmianę wujek Kazek miał ciemne włosy. Ona i siostra mamy Janina pracowały przed ślubem w biurze, jako jedyne kobiety tej generacji w naszej rodzinie. Kazimierzowie mieli tylko jedno dziecko: córkę Irenę. W wieku lat sześciu straciła ojca, wkrótce jako dziewczynka została zupełną sierotą. Gdy się urodziła, ja miałam już piętnaście lat i jeszcze lubiłam bawić się lalkami. Często zbiegałam na parter do wujostwa, aby zamiast lalką nacieszyć się małą Irką.