Jednym słowem małżeństwo było w miarę zwyczajne.
Czasem tylko, gdy widziano Staszka pędzącego po wariacku konno przez okoliczne pola domyślano się, że to ze złości i dla ochłonięcia po jakiejś domowej awanturze. Inna rzecz, że jeździł wspaniale.
Magister Frey, który z racji swoich aptecznych kontaktów znał prawie wszystkich w okolicy mówił, że Kokunowie przybyli przed wielu, wielu laty z Węgier i chyba można mu było wierzyć, bo stary aptekarz miał pasję genealogiczną, znał rodowody wielu rodzin i to bez jakiegokolwiek rozróżnienia na chłopskie czy szlacheckie.
Wielu ludzi korzystało z tej pasji szukając krewnych i dowiadując się o swoim pochodzeniu i chociaż w komunistycznej rzeczywistości nie było to specjalnie w modzie, to jednak zawsze byli tacy, którzy się tym interesowali.
Pan Bóg raczył wiedzieć jakimi drogami historia miłosnego wyznania Maryśki wobec Ullmana wyciekła poza dom za żywopłotem.
Niby nikt nic nie wiedział, ale wieść o tym, że Maryśka kochała się w Wiktorze Ullmanie, a on jej nie chciał, stała się miasteczkową tajemnicą poliszynela.
Kokunowie nie nacieszyli się sobą zbyt długo, bo zaledwie dwa lata po ślubie, Staszek został wezwany do c.k. Armii i – jak to już było parokrotnie powiedziane – w sierpniu 1914 roku zginął w sławnej podówczas bitwie pod Kraśnikiem.
Może nie poszedłby na tę krwawą wojnę, gdyby nie jego znajomość koni. Armia potrzebowała takich ludzi, więc powołano go przed innymi.
Maryśka dostała wiadomość o śmierci męża parę tygodni później i trzeba uczciwie powiedzieć, że uderzyło ją to jak obuchem. Została sama z dwójką pasierbów i ogromnym żalem do świata o niespełnioną wielką miłość, czy może namiętność, do Ullmana i z „pretensją” do poległego Staszka za to, że zginął i zostawił ją z dziećmi, które nawet nie były jej.
Zgorzkniała i wiecznie zła jak osa, zaczęła wylewać swoje żale na małą Józię, którą orała od najmłodszych lat. Z Walkiem było inaczej, bo ten siedział całymi dniami z końmi, spał w stajni albo na łące, sam sobie robił jedzenie i żył osobno.
I tak już zostało, aż do chwili, gdy wczesną wiosną 1949 roku, piękna ongiś Maryśka Pieńczuk vel Kokunicha, skatowana przez rzeszowskie UB, umierała w swojej chałupie wspominając w ostatnim tchnieniu swoją dawną, wielką miłość do Wiktora Ullmana.
Wiktor Ullman nie pojawił się jednak na jej pogrzebie, ale jakiś czas potem ktoś zauważył świeże kwiaty na jej grobie i może słusznie, a może nie przypisał je Ullmanowi. Rozeszła się więc po mieście trochę zjadliwa plotka, że „kocia wiara” musiał być jej kochankiem, a teraz „kwiaty jej znosi”.
Młody wikary, którego przysłano do pomocy staremu proboszczowi Nodze, napomknął mu kiedyś o tym przy obiedzie, czym spowodował dość ostrą reakcję prałata i uwagę żeby więcej myślał o Bogu i kapłańskiej posłudze niż o plotkach!
Wikary zamilkł głęboko zmieszany i jednocześnie zdumiony czym wzbudził tak zły humor przełożonego.
Po śmierci macochy Walek Kokun został sam. Z siostrą – majorem Prudnikową – nie miał żadnego kontaktu i może to i dobrze, bo pomiędzy nimi ziała przepaść zapatrywań na to co się działo. A działo się źle i coraz gorzej. Podkarpacka wieś niby żyła własnym życiem, ale przecież nie w oderwaniu od rzeczywistości, bo ta rzeczywistość smagała ją podatkami, obowiązkowymi dostawami, a przede wszystkim zmorą kolektywizacji. Cały czas trwała parcelacja gruntów dawnych majątków ziemskich, które tu na Podkarpaciu nie starczały nawet dla ćwierci gospodarstw.
Majątek Dornickich poszarpano na kawałki, ale i tak nikogo to nie cieszyło, bo ziemi było za mało, rzadko kto miał pięć hektarów, z których dodatkowo państwo żądało nieproporcjonalnie wielkiego haraczu.
W tym stanie rzeczy, gdzieś w połowie czterdziestego dziewiątego, gruchnęła wiadomość o zakładaniu Państwowych Gospodarstw Rolnych. To jeszcze bardziej rozchwiało i tak już napiętą sytuację i nikt nie był pewny jutra.
Walek Kokun miał wtedy kilkanaście koni, z których parę było faktycznie wysokiej marki.
Oprócz swoich własnych, miał bowiem dwa mustangi, które jeszcze w 1946-tym otrzymał w przydziale z dostaw UNRRA.
W ramach amerykańskiej pomocy dla wycieńczonej wojną Europy przywieziono podówczas do Polski ogromną ilość najrozmaitszych towarów, maszyn i lekarstw, a także gospodarskich zwierząt. W tej liczbie było przeszło sto trzydzieści tysięcy koni, które po katorżniczej podróży przez Atlantyk i przeładunku w Rotterdamie wyładowano na Nabrzeżu Szczecińskim w gdańskim porcie.
Trzeba przy tym powiedzieć, że ta gigantyczna pomoc płynąca szerokim strumieniem z Ameryki, nadawała powojennej codzienności niewysłowionego kolorytu. Jakby jakiś święty Mikołaj, Santa Klaus, czy może did Moroz wysypał swój worek nad wyniszczonym krajem.
Wielkie puszki marmolady, kawy, herbaty, smalcu, wieprzowiny i czekolady, paczki lekarstw, ubrań, a nawet zabawek – wszystkie z onaczeniami UNRRA – były jakby wysłannikami z jakiegoś innego, lepszego świata, którego nie znano, ale o którym marzono.
Wiele podkarpackich rodzin miało krewnych i pociotków w Ameryce. Słynni „wujowie z Hameryki” przysyłali od czasu do czasu dolara czy dwa, albo kolorową kartę na święta, którą z nabożeństwem oglądało się i pokazywało sąsiadom. Ta karta i te dolary były powiewem bogactwa i powodzenia. Tak było przed wojną. Teraz – w obliczu takiej ilości dóbr z UNNRA – ludzie dostali prawdziwego zawrotu głowy, a jeszcze gdy na kolejowej rampie w Rzeszowie ujrzano konie, uwierzono, że dla „Amerykańców” nie ma rzeczy niemożliwych i co najważniejsze ciągle będą przysyłać wszystko co będzie potrzebne.
Jak dalecy byli od prawdy dowiedzieli się już rok później, gdy w 47-ym polski rząd odmówił przyjmowania jakiejkolwiek pomocy od imperialistów.
Rozdział 9
Walek
Półdzikie, zmordowane daleką drogą, amerykańskie konie, żadną miarą nie były gotowe do pracy na podkarpackich, niełatwych polach, które w większości leżały na zboczach. Dojazdy do nich były ciężkie, a drogi wyżłobione w głębokich koleinach – niemal wąwozach – w których ciągnięcie wyładowanego wozu wymagało siły słonia!
Przy podziale amerykańskich darów nikt nie chciał sobie brać na głowę problemu ujarzmiania i ujeżdżania koni, które nie widziały ani pługa ani brony. Drapano się więc po głowach, zsuwano czapki na oczy i czekano co „władza powi”.
A „władza” urzędowała na błotnistym placu przy chwiejącym się stole i też nie miała za dużo do powiedzenia, bo sama nie wiedziała co robić. Chciała jak najprędzej porozdzielać zwierzęta i pozbyć się kłopotu.
Konie długo niepojone, rzucały się wściekle w swoich boksach, więc czas pilił i popędzał.
Postanowiono, że „na razie” konie weźmie Walek, o którym powszechnie wiedziano, że jak nikt inny zna się na rzeczy i umie koło nich chodzić. Zaznaczono przy tym, że jak będą już gotowe do pracy to Walek będzie je musiał oddać. Za pracę w ich odpasieniu i przygotowaniu dostanie wynagrodzenie. Jakoś nikt nie protestował, więc urzędnik podsunął papier i powiedział:
-Podpiszcie i zabierajcie!
Walek pisać nie umiał, bo akurat taka umiejętność nigdy mu w życiu do niczego nie była potrzebna, więc ujął podany ołówek całą garścią, postawił wielki krzyż, konie zabrał i tyle go widziano.
W swoim gospodarstwie ogiery odkarmił, wyszczotkował, przegonił po łąkach i powoli zaczął dosiadać. Wszystko to nie było tak od razu, ale jak się coś lubi, to czas nie ma znaczenia, a Walek żył końmi!
Kombinował przy tym, że w ogólnym rozgardiaszu władza zapomni i nie odbierze mu dobrze już ułożonych mustangów i nie przydzieli ich komuś innemu. Planował, że nawet gdyby sobie o nim przypomniała, to on koniki dobrze ukryje i powie, że zerwały mu się z wybiegu, poszły w las i kto je tam wi…
W czasie wielkiego pożaru Jaworówki i okolicznych wsi w 1947 roku, stajnia Kokunów ocalała. Uratowało ją to, że leżała na uboczu, pod lasem, a od innych zabudowań oddzielał stawek. To była spora sadzawka, którą przed laty ojciec Staszka wykopał dla pojenia i pławienia koni. W ten sposób nie musiano ich pędzić do Sanu.
Dziwnym trafem w sadzawce zadomowiły się piękne hiacynty, które sprawiały, że woda była krystalicznie czysta i dobra do picia.
Walek pławił tam swoje koniki tak często jak mógł, bo ze swego bogatego doświadczenia wiedział, że woda jest doskonałą pomocą w ich układaniu. Kochał je żywą miłością i często zapominał, że przecież chowa konie na handel.
Gdy zdarzało się, że od czasu do czasu sprzedawał jednego z nich, męczył się okropnie i nie spał w nocy, bo czuł, że sprzedaje przyjaciela. Powtarzał też kupującemu do znudzenia, żeby pławił nabytego konia, dobrze go karmił i nie przeciążał. Kupujący chłop słuchał-nie słuchał, bo w koniu widział jedynie narzędzie pracy.
Walek spotykał potem swoje dawne, wypieszczone konie w strasznych warunkach, kiedy zmęczone i bite, pracowały nie tylko bez jakiegokolwiek pławienia, ale nawet bez wystarczającego odpoczynku.
Rzucał się wtedy bez pamięci, urządzał dzikie awantury, a nawet parę razy wpakował się w bijatykę, ale co było robić – koń był sprzedany, już nie jego i nic do niego nie miał. Mógł co najwyżej dostać zdrowo po mordzie, albo batem po plecach.
Przysięgał sobie wtedy, że już żadnego konika za nic nie sprzeda, ale potem przychodziła twarda codzienność i potrzeby, więc wyjścia nie było – musiał sprzedać kolejnego.
Jednym z jego najlepszych klientów był Wiktor Ullman, o którym wiedział, że konie szanuje, dba o nie i jest im u niego tak dobrze jak w Walkowej stajni. Odwiedzał go też czasami – już to popatrzeć na swoje dawne koniki, już to pogadać o nich z Ullmanem.
A Ullman umiał słuchać. Znał się też na rzeczy. Nie tak dobrze, jak Walek, ale czuł konie i je rozumiał.
Biorąc to pod uwagę, marzeniem Walka był ciągły handel z Ullmanem, ale „kocia wiara” nie miał aż takich potrzeb. Od czasu do czasu kupował konie, ale nie tyle, ile by Walek chciał.
Nie raz, nie dwa proponował więc Ullmanowi spółkę i założenie tego o czym zawsze marzył, a mianowicie stada ogierów, ale obaj dobrze wiedzieli, że to jest długi i ryzykowny interes i ogiery mogą w ogóle nie znaleźć nabywców. Ostatecznie wszędzie było biednie i nikogo nie było stać na trzymanie ogiera, którego można użyć jedynie do stanowienia klaczy, a w żadnym razie do pracy.
Rozmowy o tym odżyły gdy Walek zaczął opowiadać o przydzielonych „amerykańcach”.
-Na co je trzebić – mówił – w robocie zmarnieją i tyla z tego bydzie. Lepieji je ostawić do stanowienia. We wsiach nie ma ogierów i chłopy prowadzą klacze do krycia aże za Ruską Wolę, bo tam jest jeden, ale gadały, że już cokolwiek stary i trochu wyrobiony…
-Mam te dwa koniki od Amerykańców – ciągnął – co mi je miały wziuńć, ale to już ze trzy roki bydzie i może nie odbierą. Wyrychtowane są eligancko i dobre do stanowienia. To ja sobie myślę, żeby je pan ode mnie wziun i używał pod wirzch, albo dla klaczy, bo szkoda ich chłopom do brony czy karczunku. Zmarnieją do reszty.
Siedzieli na pniu starej sosny leżącym pod stodołą.
-Nikt ich już od was nie zabierze – odpowiedział Ullman – bo chłopi wolą perszerony, które potem podostawali. Lepsze są do roboty. Wasze ogiery już im niepotrzebne i pewnie o nich zapomnieli.
-Daj Boże! Daj Boże! Zawdy jednak będzie przezpiecznij jak une będą u pana. Przywiode je, co? – spytał trochę błagalnie Walek.
-No dobrze, przyprowadź.
Parę dni po tej rozmowie Walek rzeczywiście przyprowadził dwa ogiery do Wiktora Ullmana.
To był naprawdę piękny widok, gdy doskonale ułożonymi i utrzymanymi końmi przekraczał bród na Sanie, a potem jechał przez całe miasteczko w kierunku „domu za żywopłotem”. To nie uszło ciekawskim oczom, których było wiele.
Być może większość z nich były kobiecymi oczami, bo Walek prezentował się tak jakby z koniem stanowił jedną całość. Chyba nawet jego ojciec, za najlepszych swoich czasów, nie mógłby pod względem jeździeckiej sztuki, iść z Walkiem w zawody.
Dobry jeździec na koniu zawsze budził podziw i miłość w sercach polskich kobiet! Tak było od zarania dziejów i tak było i teraz, ale Walek nie patrzył na to i nawet nie myślał wzbudzać sensacji, bo głowę miał przepełnioną chmurnymi myślami.
Chodziło bowiem o to, że nowo powstający w Woli Juszowskiej PGR zorganizował parę dni wcześniej zebranie, na którym dużo, głośno i szeroko rozprawiano o konieczności kolektywizacji, o głodnych miastach, obowiązkowych dostawach i oczywiście o kułakach.
Walek na zebraniu nie był, ale doniesiono mu, że w czasie burzliwej dyskusji padło jego nazwisko. Podobno krzyczano, że Walek Kokun to bogacz, konie trzyma, wierzchem po polach jeździ – całkiem jak jaki ekonom albo rządca za dawnych, przedwojennych, krwiopijczych lat.
Tak podobno mówiono i przewodniczący zebrania miał na to powiedzieć, żeby wszyscy byli spokojni, bo ludowa władza nie da się kułactwu wodzić za nos i ich bogactwo sprawiedliwie podzieli pomiędzy biedotę.
Podobno nie wszyscy byli z takiego obrotu sprawy zadowoleni i słychać było pomruki, że „tak bydzie jako z Dornickim zrobiły, co jego ziemie rozdarły pomiż siebie”, a chodziło o to, że z podziału gruntów majątku Eustachego Dornickiego, nie wszystkim dostało się sprawiedliwie.
Walek jechał więc chmurny, bo dobrze też pamiętał najazd aktywistów z ZMP, ich zapalczywość i łażenie po gospodarstwach.
Aż splunął na wspomnienie tych ich czerwonych krawatów i podnieconych wrzasków. Wiktor Ullman przyjął ogiery, a Walek wrócił do siebie.
To wstępne zebranie w powstającym PGR-ze było zwiastunem zupełnie nowego kursu, wobec którego poprzednie akcje aktywistów z ZMP miały wyglądać miło i niewinnie. Teraz nie było taryfy ulgowej.
Urzędnicy strasznej Komisji do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym, wsparci przez milicję i zetempowców zaczęli siłą egzekwować obowiązkowe dostawy, które ogołacały gospodarstwa, zostawiając łzy i wyklinania.
Niedługo potem, któregoś wieczoru, do chałupy Walka przyleciała zdyszana Jadźka Kulikówna.
-Walek, Walek! Były już u nas! Mówiły, że jutro do was przyjdą!- krzyknęła zduszonym głosem.
A Walek wiedział już co ma robić i późną nocą ruszył z wszystkimi pozostałymi końmi przez San.
Było już po północy i można było sądzić, że miasto śpi, ale tętent kilkunastu koni obudził tych, którzy chcieli widzieć i słyszeć i nim jeszcze wielka brama domu „kociej wiary” zamknęła się za stadem, miasto wiedziało już, gdzie Walek Kokun ukrył swoje konie.
Miasto wiedziało, Jaworówka wiedziała i nie minęło długo gdy wiadomość doszła do władz.