Jeszcze nie zabrzmiały dzwony na południowy Anioł Pański jak zaczęto się zbierać. W ciągu paru chwil utworzył się tłumek, na czele którego szło kilku aktywistów z ZMP, tuż za nimi postępowali urzędnicy z Komisji, a dalej sierżant Szczuka i grupa ciekawych, która w miarę zbliżania się do „domu za żywopłotem” stale rosła.
Wydarzenia, które potem nastąpiły bardzo różnie zostały zapamiętane.
Były więc groźne krzyki, wyłamywanie furtki, kwik koni i przekleństwa tych, którzy próbowali je okiełzać.
Jedni opowiadali, że Wiktor Ullman wyszedł przed dom, a inni, że wyciągnięto go siłą. Zjawił się też podobno stareńki proboszcz Noga, który próbował interweniować, ale sierżant Szczuka poprosił go dość ostrym głosem o nie przeszkadzanie w „wykonywaniu urzędowych czynności”. Kazał też jednemu z podwładnych odprowadzić księdza na plebanię.
W gruncie rzeczy Wiktora Ullmana o nic nie pytano, ale nagle w ogólnym rozgardiaszu ktoś krzyknął:
-ZŁoto mu zabrać! Złoto ma!
Urzędnicy Komisji zwrócili się wtedy do Ullmana, który akurat w tym momencie zachwiał się i chciał oprzeć o balustradę biegnącą wzdłuż werandy, ale ktoś go popchnął, a ktoś inny uderzył w ramię.
-Bogacz! Kocia wiara! Żydowska morda! Bić psiajuchę! – dawało się słyszeć.
Zebrani kotłowali się wokół niego i straszny harmider wszczął się dookoła. Konie szalały, bo każdy ciągnął je w swoją stronę.
Józio Niemowa prawie od razu dostał drągiem po łbie i leżał zakrwawiony i nieruchomy pod stodołą.
Wszystko odbywało się w szaleńczym tempie i nikt już nie wiedział co, kto i dlaczego, a sierżant Szczuka na próżno krzyczał o zachowanie spokoju. W którymś momencie, widząc że nie daje rady, wyciągnął nawet pistolet i strzelił dwa razy w górę, co spowodowało jeszcze gorszy tumult.
Wiktora Ullmana – „kocią wiarę” – bito na odlew i silnie!
Bito go za lepsze gospodarstwo, za rzekome bogactwo i za to, że miał młockarnię, a inni nie!
Bito za to, że za mało dawał, gdy inni byli w potrzebie.
Bito go też za to, że wtedy po pożarze wielu pogorzelców mieszkało u niego i było na „jego łasce”!
Bito go za to, że nie chodził jak wszyscy do kościoła i jeszcze księdza tumanił i przeciągał na swoją stronę!
Bito go za to, że miał duży dom i że siedział w nim jak borsuk w norze!
Bito go za to, że nie wiedziano dokładnie, za co się go powinno bić!
Słońce już zachodziło gdy nad domem Wiktora Ullmana zaległa cisza, ale to była bolesna cisza i nawet te parę gęsi, które pozostały po rabunku, nie gęgały i wystraszone przycupnęły pod głogowym żywopłotem.
W miasteczku też nie było słychać zwykłego ruchu. Tak jakby wszystko trwało w duszącym kacu, który po ciężkim przepiciu paraliżuje i tumani głowy.
Nie rozumiano, jak w ogóle mogło dojść do takiego bandytyzmu, ale jednocześnie nie chciano tego ani rozumieć, ani nawet myśleć o tym.
Byli tacy, którzy już po wzięciu i wyprowadzeniu koni z Ullmanowego obejścia porzucili je, a one – puszczone wolno – wałęsały się samopas po okolicy skubiąc trawę.
Sprawa jednak była poważna, więc w krótkim czasie władza ochłonęła, a jeden z urzędników Komisji zadzwonił do województwa. Na drugi dzień przyjechało parę aut z oficerami bezpieczeństwa i wojskowa ciężarówka z plutonem żołnierzy KBW.
Rozpoczęto śledztwo i zabezpieczono dom Wiktora Ullmana, któremu – jak szeptano – nie było już daleko na drugi świat.
Józio Niemowa nie żył. Jak mówiono – „nie żył i był nieżywy”. Położono go tymczasem w stodole, którą parę kobiet zamiotło do czysta. Zamiast katafalku ustawiono szragi, na nich parę desek i dopiero na tym prowizorycznym stole, złożono ciało.
Walka Kokuna nikt nigdzie nie widział. Jego chałupa i pusta stajnia były otwarte na oścież.
Do domu Ullmana przyszli państwo Dorniccy, magister Frey i inżynier Sakowicz. Oprócz nich było też parę kobiet, które wraz z przyjściem gości usunęły się z pokoju.
Pan Frey popatrzył uważnie na pobitego, wziął go za puls i zajrzał w przymknięte oczy, ale chyba nie wyczytał nic dobrego, bo tylko głową dał przeczący znak i ciężko usiadł w fotelu.
Nikt nic nie mówił, tylko pan Sakowicz szepnął:
-Straszne! Do czego to doszło!
I zakrył twarz dłońmi.
Pokój sypialny, gdzie leżał Ullman, był w miarę nieruszony, ale korytarz i wielki pokój bawialny przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Jakby armia Hunów, albo innych barbarzyńców najechała i splądrowała dom.
Tu i ówdzie walały się, pozrzucane ze ścian, obrazy przedstawiające jakichś surowych, czarno ubranych ludzi, którzy teraz, z perspektywy podłogi, na której leżeli, spoglądali groźnie.
Pani Dornicka zalewała się łzami. Siedziała tuż koło łóżka Ullmana i trochę bez sensu i bez potrzeby osuszała mu chusteczką czoło.
A pobity szukał już sobie drogi na tamten świat. Widać to było i słychać, bo oddychał coraz szybciej i chrapliwiej, jakby mu coś utkwiło w krtani i przeszkadzało w wydechu.
Siedzący wokół milczeli, a jedna z kobiet przyniosła świecę i zapaloną postawiła u wezgłowia.
Wtedy też Wiktor Ullman przestał na krótką chwilę jęczeć, otworzył oczy i z trudem wyszeptał:
„Friede sei mit euch!” po czym odetchnął trochę głębiej i umarł.
W tym też momencie, w drzwiach stanął zasapany ksiądz Noga, któremu na widok zmarłego popłynęły łzy po starej twarzy.
Podszedł do łóżka i zaczął się modlić.
Pan Sakowicz pochylił się do ucha Freya i szepnął:
-Zmarły nie był katolikiem…Czy godzi się księdzu odprawiać requiem?
Tak – odrzekł z naciskiem pan Frey – tak, bo to był najlepszy z nas i wdzięczność jesteśmy winni Opatrzności za to, że był i mieszkał między nami!
I wtedy wszyscy obecni uklękli i modlili się wraz z księdzem, prosząc Tego, który wszystkich ludzi otacza swoją miłością, o przyjęcie Wiktora Ullmana do Królestwa Bożego.
A drzewa wokół domu szumiały smutno, tak jakby czuły, że zamyka się jeszcze jeden rozdział podkarpackiej historii.