Janeczka miała urodę i piękne włosy, podobała się. Gdy kiedyś któryś z kolegów zbyt natarczywie jej adorował, wysłała mu karteczkę z wierszykiem:
Z kości stworzyłeś tego, o Panie,
dlatego też każdemu kością w gardle stanie.
Na to otrzymała odpowiedź, nie tylko ona, bo nie wiedział, która z pań to napisała:
Panna Jasia, Józia, czy inna niewiasta,
że nie z kości stworzona, lecz z kiepskiego ciasta,
modli się w dzień i wieczór:
Miłosierny Panie, dajże kość, gdy jest smaczna,
choć i w gardle stanie,
a Pan Bóg na to „keine gadanie”.
Potem Janeczka wyjechała na posadę do Dąbrowy Górniczej, bardzo nam jej brakowało. Rodzina też się zmniejszyła, bo w 1930 r. umarła babcia Feliksa, a w 1935 r. Antonina.
Między kolegami Mariana był jeden, wysoki blondyn z niezwykłą czupryną, który pewnością siebie dziwnie działał mi na nerwy.
Doszło do tego, że gotowa byłam zawsze mu się przeciwstawić, do tego stopnia, że jeżeli określił coś jako czarne, ja natychmiast stwierdzałam, że to jest białe, chociaż wiedziałam, że on ma rację. Po prostu na przekór. I wyobraźcie sobie, że ten uparciuch zwyciężył w rozgrywce ze mną i po dziewięciu latach znajomości, 28 grudnia 1935, w kościele PP Norbertanek odbył się ślub Krystyny i Jana (z powodu pewności siebie nazywanego Jachurem, bo to bardzo dumnie brzmi).
W ten sposób zyskałyście dziadzia, kochanego, kochającego i w ogóle wyjątkowego. Ale zanim to jeszcze nastąpiło, ofiarował mi swoją wierną służbę, odprowadzał na wykłady i z wykładów, obtańcowywał na wieczorkach i balach, zapraszał do kina, gdy tylko zdobył parę złotych na bilety, w każdej sytuacji był moim rycerzem.
Po skończeniu studiów zamierzał poświęcić się pracy naukowej, ale gdy zaproponowano mu stanowisko lekarza zakładowego w Solcu Zdroju, od razu zorientował się, że w ten sposób prędko stworzy sobie warunki do małżeństwa (bo wtedy naprzód przygotowywano grunt dla rodziny, a potem ją zakładano, a teraz odwrotnie), zdecydował się na wyjazd. W Solcu przez wiele lat nie było stałego lekarza, na lato przyjeżdżał dr Kaczyński.
W kwietniu 1935, kiedy broniłam pracy magisterskiej, Jachur wyjechał z Krakowa, od razu wpadł w wir życia towarzyskiego. Świetnie zapowiadający się młody człowiek znalazł powodzenie, panie zaczęły go „podrywać”, ale udało mu się szczęśliwie ominąć te rafy i dochował wierności swej bogdance, której miejscowe panie, obserwując, co się dzieje, nie wróżyły dobrego pożycia. Jedna z nich powtórzyła mi ich „labidzenie” pod moim adresem: Co ona robi, przecież będzie nieszczęśliwa. Ale kiedy mnie poznały, zmieniły zdanie i orzekły: Ta nie będzie nieszczęśliwa. Nie wiem, na czym oparły ten słuszny osąd.
W listopadzie przed ślubem, rozwiązując razem krzyżówkę liczbową, wygraliśmy obraz „Matka Boska błogosławiąca” i to był pierwszy wspólnie przez nas posiadany przedmiot do naszego domu. Obraz wisi dotychczas w naszym pokoju, a ocalał w czasach wojny dlatego, że pani Maria schowała go w zakrystii.
W międzyczasie Marian skończył studia, Janeczka była poza Krakowem, każde z nas zaczęło organizować własne życie, gromadzić wokół siebie grono nowych znajomych.
Dr Jan urodził się w odległej części Polski i los zagnał go do krakowskiej szkoły. Wiadomo, Kraków miasto pamiątek i skarbów „narodowych”, więc i on znalazł tutaj swój „skarb”. A panna Krystyna na loterii życia wyciągnęła szczęśliwy los. Podobno stanowili ładną parę i, jak się potem okazało, dobraną. Wesele odbyło się pod choinką, stąd jakakolwiek choinka stanowiła dla mnie zawsze wielką radość i cieszyłam się wciąż od nowa, nabrała dla mnie jeszcze większego smaku. Przypadającą na mnie część słodyczy po rozebraniu choinki przysłano mi solidarnie jeszcze w paczce do Solca. Na weselu było trzydzieści osób z rodziny, dużo młodych, pierwsza z wnuków babci wychodziłam za mąż, co trochę odbierało mi odwagę, ale się dzielnie trzymałam.
Na trzeci dzień po ślubie wyjechaliśmy do Solca Zdroju, aby zacząć wędrówkę po nowej drodze życia według słów jednego z telegramów: Młodej Parze Boże złóż drogę życia z samych róż. Na dworzec odprowadzili mnie tylko męscy członkowie rodziny: ojciec, wujek Józek, moi bracia, Florczyki i Stefan Sawicki, bo dla mamy i siostry przykra to była chwila, jak również dla mnie. Opuszczałam przecież moich najbliższych w towarzystwie człowieka, który z dalekiego świata zjawił się w moim życiu. Podziwiałam siłę przysięgi wypowiedzianej przed ołtarzem a iż cię nie opuszczę aż do śmierci. Chciałaś, to masz, mówiłam sobie w duchu, a łzy kręciły mi się w oczach. Nie mogłam płakać, sprawiłabym przykrość człowiekowi, który ofiarował mi siebie. Towarzysz mój wyskoczył na którejś stacyjce i kupił mi granatową bombonierkę z czerwoną kokardą. Otworzyłam. W nadzieniu czekoladek siedziały robaki. Na małej stacyjce pudełko czekoladek leżało może od stworzenia świata, aż wreszcie trafił się amator. Gdybym była zabobonna, uznałabym to za złą wróżbę, a mnie opanował wielki śmiech i sytuacja się rozładowała. W Szczucinie czekały na nas konie.
Przyjechaliśmy na miejsce późnym wieczorem wśród nieprzejrzanych ciemności. Po drodze mijaliśmy trzy bramy z choiny i różnych ozdób postawione przez mieszkańców Solca dla uczczenia młodej pary. Przy każdej pan młody opłacał się składającym życzenia (taki to był wynalazek). Wreszcie dotarliśmy do naszego domku i nie mogliśmy uroczyście do niego wkroczyć, bo służący pana doktora zabrał klucz i ulotnił się. Wobec tego do pierwszego własnego mieszkania weszłam tylnym wejściem. To mógłby być drugi zły omen, ale na szczęście nie wierzę w przesądy, co i wam radzę. W parę minut potem wezwano mojego męża do chorego. Była już noc. Wyszłam na ganek, w otaczających mnie ciemnościach stałam zagubiona, myśląc o tajemniczej przyszłości; z daleka dolatywało szczekanie psów.
Na drugi dzień, gdy wśród skrzyń, paczek i pakunków usiłowaliśmy zrobić jaki taki porządek, przybył do nas z wizytą współwłaściciel Solca, Dadyś Daniewski, student WSH w Poznaniu. Konwenansom musiało stać się zadość. Jako kawaler on pierwszy nas wizytował, aby umożliwić nam udział w wielkiej kolacji, która miała się odbyć po sylwestrowym polowaniu.
Potem przyszedł proboszcz i po prostu zabrał nas do siebie i do kościoła na nabożeństwo kończące rok 1935. Ks. Stanisław Jezierski bardzo serdecznie opiekował się nami, jak rodziną. Gdy pewnego dnia zbyt długo oczekiwaliśmy w kościele na mający odbyć się ślub, a było zimno, ksiądz zaprowadził mnie na plebanię, napoił gorącym mlekiem i z powrotem pozwolił iść do kościoła. W Nowy Rok na wspomnianym przyjęciu poznałam tamtejsze ziemiaństwo. Czułam się onieśmielona, jako osoba całkiem nowa i należąca do najmłodszych w towarzystwie, ale bardzo zręcznie posadzono mnie przy stole. Sąsiadem moim był kleryk L. Czechowski, mój rówieśnik, i Dadysie, a ksiądz proboszcz serdecznie mi matkował.
Tak zaczęło się nasze nowe życie. Jachur miał stale pacjentów. Przyjeżdżali z odległych wiosek, na wozach z poduszkami, z pierzynami, do innych musiał jechać. Bywały takie dni, że przesiadał się tylko z wozu na wóz, a każda wizyta zajmowała mu kilka godzin, co gorsza często zdarzały się takie noce, że na kilka godzin zostawałam sama w dużym sześciopokojowym mieszkaniu, bo służący sypiał na wsi u matki. Mnie, która zawsze miałam pokoik wspólny z siostrą, samotność w nocy w obcym miejscu napełniała ogromnym strachem. Okręcałam rękę różańcem, naciągałam kołdrę na głowę i oblana zimnym potem zasypiałam tak mocno, że powracający mąż mało nie wyłamał drzwi, żeby dostać się do domu. Jego łomot kojarzył się ze snami i przysparzał jeszcze strachu.
Państwo Dzianottowie od pierwszej chwili chcieli, abyśmy się czuli jak najbardziej swojsko. Prawie wszystkie zimowe wieczory spędzaliśmy u nich. Był bridge albo bilard z grzybkiem zagryzany figami. To drugie odpowiadało mi; ruch, precyzja uderzenia, no i te figi. W karty usiłowano mnie nauczyć, w bridża i w preferansa. Ale trudno, nie lubię matematycznych zawiłości i zupełnie mi ten rodzaj rozrywek nie odpowiada. Jako kibic czytałam książki albo zwinięta w kłębek zasypiałam; podobno byłam świetnym kibicem.
Nie istniały żadne godziny przyjęć, chorzy zjawiali się wtedy, kiedy udało im się dotrzeć do lekarza, a doktor przyjmował ich zawsze, wstawał od niedodopitej szklanki herbaty, przerywał rozmowę niemal wpół słowa. Leczył wszystkie dolegliwości, bandażował, cerował, wyjmował zagubione w ciele igły, składał połamane kości, wyrywał zęby i trzymał do chrztu chore dzieci, stąd sam nie wie, ile ma chrześniaków (potem je spisywałam). Z wyrwanych zębów mogłabym sobie wybrukować nielichą ścieżkę do naszego domu. Jachur pracował bardzo ciężko. Przeniesiony z aseptycznych warunków szpitalnych, musiał leczyć z taką samą odpowiedzialnością jak jego miejscy koledzy w warunkach zaprzeczających nieraz wszelkiej higienie. Bywało, że wszedłszy do chałupy wieszał okrycie u powały, bo nie widział czystego miejsca. Pamiętam, jak kiedyś wezwany do chorej z nietypowymi objawami, postawił diagnozę i wysłał do szpitala w Krakowie. Za kilka dni przyszedł list od profesora z gratulacjami z powodu tak świetnego rozeznania. Bardzo cieszyliśmy się tym sukcesem.
Wiele godzin na dobę spędzałam w oczekiwaniu na powrót męża, termin był trudny do określenia. Taka jest rola żon wiejskich lekarzy. Ja natomiast pracy miałam niewiele, zważywszy że chłopak przychodził do pomocy w sprzątaniu i otwieraniu drzwi. Dużo czytałam, robótki różne wyczyniałam i pisałam listy. Odbywaliśmy długie spacery po lesie.